Aleksander Krawczuk. Źródło: Strona o Aleksandrze Krawczuku na Facebooku: https://www.facebook.com/Aleksander-Krawczuk-210829975663239/

Popularyzacja wiedzy naukowej to niełatwa sztuka. Aby jej wytwory można było uznać za udane, ich twórca musi nie tylko dobrze znać się na rzeczy, ale również, może nawet w większym stopniu, musi mieć zdolność tłumaczenia tej wiedzy – wyrażanej we wszystkich jej dziedzinach, również humanistycznych, językiem na ogół niezrozumiałym dla niespecjalistów – na język potoczny. A jeśli ponadto obdarzony jest jeszcze talentem pisania (względnie mówienia) w sposób zrozumiały i zajmujący, ma duże szanse, aby wywrzeć na swoich bliźnich realny wpływ.

Dziś, w epoce Wikipedii, takie umiejętności znajdują się jednakże w stadium zaniku, ponieważ łatwość dostępu do wszelkich form wiedzy jest tak olbrzymia, jak nie była nigdy przedtem w dziejach ludzkości. Każdy człowiek, który interesuje się czymkolwiek, może bez szczególnego trudu odnaleźć na zajmujący go temat liczne informacje w przestrzeni cyfrowej i jeśli tylko dysponuje podstawowymi umiejętnościami oddzielania rzetelnego przekazu od tego, co nim nie jest, natrafi na materiały wartościowe, których jest w sieci mnóstwo, choć czasem trudno je odnaleźć pod grubymi warstwami szumu informacyjnego. Większa część tych zasobów tworzona jest jednak albo anonimowo, albo na zasadzie redystrybucji istniejącego wcześniej dorobku – tak że figura popularyzatora rozmywa się w cyberprzestrzeni.

Ale nie zawsze tak było. Osoby zadomawiające się obecnie w piątej dekadzie swojego życia – a jeszcze bardziej te, które zadomowiły się już w dekadach dalszych – pamiętają czasy, kiedy właściwie jedynym sposobem zdobywania wartościowej wiedzy na jakikolwiek temat było czytanie książek. W XX wieku istniała obszerna dziedzina książek popularyzatorskich. Pisali je zazwyczaj wybitni specjaliści, dopasowując ich treść i formę podawczą do różnych przedziałów wiekowych odbiorców. Były więc książki dla kilkulatków, dla nastolatków i dla dorosłych – książki o wszystkim: o fizyce atmosfery, o wiązaniach chemicznych, o kosmonautyce, o wojnach średniowiecznych, a także o antyku. Trudno powiedzieć, ilu dzisiejszych pracowników nauki zdecydowało się obrać wiodącą do niej drogę pod wpływem tej literatury, ale musi to być odsetek niemały.

W Polsce Ludowej kultura antyczna miała wysoką pozycję. Wynikało to ze specyficznego zbiegu okoliczności. Po pierwsze, kraj nasz znajdował się wtedy, podobnie jak cały obszar cywilizacji europejskiej, wciąż jeszcze pod silnym wpływem następców dziewiętnastowiecznego klasycyzującego humanizmu z jego zasadami, w myśl których tożsamość zbiorowa naszej cywilizacji i obowiązujące w niej systemy wartości zbudowane są na fundamentach stworzonych przez ludzi antyku (wiary, że tak jest, nie zdołały zabić od razu nawet dwie wojny światowe). Po drugie, w sytuacji politycznej PRL-u wiele osób traktowało kulturę starożytnej Grecji i Rzymu jako rodzaj azylu intelektualnego, w którym można było zarówno odpocząć od aktualiów, jak i tropić paralele historyczne między antykiem a współczesnością – również inne niż te, o których nauczali wzniośli mędrcy, dotyczące nie tyle ideałów paidei i civitatis, ile raczej mechanizmów działania władzy autorytarnej w Rzymie cesarskim.

Znaczenie popularyzacji w kontekście antyku było wówczas szczególnie istotne, ponieważ po 1945 roku zaczęła gwałtownie spadać liczba osób znających języki klasyczne w Polsce. Władza ludowa najpierw wyrzuciła kursy tych języków z programów nauczania, potem zaś przywróciła je w zakresie znacznie okrojonym w porównaniu do przedwojennego. W piśmiennictwie metodologicznym z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych dotyczącym nauczania szkolnego regularnie spotyka się wyrazy ubolewania nad coraz gorszą jakością nauczania greki i łaciny – co świadczy jednak o tym, że jakieś nauczanie tych języków jeszcze wtedy istniało. Ale ogólnie publiczność czytająca była już skazana na przekłady, których z tego powodu pojawiało się w księgarniach całkiem sporo, a wiele z nich do dziś nie zostało zastąpionych nowszymi, jak choćby Herodot, Polibiusz i Tacyt Seweryna Hammera, Tukidydes Kazimierza Kumanieckiego czy Plotyn Adama Krokiewicza. Komu zaś nie chciało się albo kto nie miał czasu czytać tych ogromnych objętościowo dzieł historyków i filozofów antycznych nawet w tłumaczeniach, ten miał do dyspozycji prace znakomitych popularyzatorów.

Do ich szeregu zaliczyć można na przykład Lidię Winniczuk, autorkę do dziś wartościowej syntezy „Ludzie, zwyczaje i obyczaje starożytnej Grecji i Rzymu” i kilku znakomitych antologii wypisów z tekstów antycznych (jak na przykład „Słowo jest cieniem czynu czyli starożytni Grecy i Rzymianie o sobie”), czy Kazimierza Kumanieckiego jako autora „Historii kultury starożytnej Grecji i Rzymu”, kompendium w XXI wieku nieco przestarzałego, lecz wciąż lepszego niż wiele naprędce skleconych książeczek o starożytności, jakie pojawiają się na dzisiejszym rynku wydawniczym. Irena Krońska, Kazimierz Leśniak i Leon Joachimowicz dostarczyli szeregu użytecznych ujęć filozofii greckiej i rzymskiej w serii Wiedzy Powszechnej „Myśli i Ludzie”. Nie do przecenienia jest znaczenie wznowień przedwojennych przekładów Platona pióra Władysława Witwickiego – nawet z zastrzeżeniem, że Platon ten jest bardzo „witwicki”, podobnie do nasyconych do przesytu Boyem przekładów Boya z literatury francuskiej. Można jednak bez większego ryzyka uznać, że na polu popularyzacji wiedzy o historii i kulturze antyku w Polsce drugiej połowy XX wieku bezkonkurencyjny był Aleksander Krawczuk – autor i uczony, który 7 czerwca tego roku obchodzi setne urodziny.

Niektórzy pamiętają go jako ostatniego peerelowskiego ministra kultury i sztuki. Lecz znacznie bardziej pamiętany jest jako twórca (w tym miejscu z trudem unikamy przymiotników: „legendarnego” i „kultowego”) „Pocztu cesarzy rzymskich”, publikowanego w odcinkach w krakowskim „Przekroju” od 1980 do 1985 roku i uzupełnionego jeszcze w latach 1985–1986 o sylwetki pierwszych władców Bizancjum od Arkadiusza do Herakliusza. Niespodziewane zakończenie cyklu na roku 641 wynikało chyba z przewagi obowiązków ministerialnych autora, ale było też zgrabnym zabiegiem, ponieważ data ta jest jedną z ważniejszych cezur w dziejach Bizancjum.

Ostatnie lata PRL to nie tylko szara beznadziejność po stanie wojennym i konanie niewydolnego systemu. To również – dla dzisiejszych czterdziestoparolatków – czas pierwszych dziecięcych odkryć. Sylwetki kolejnych władców starożytnego Rzymu kreślone przez Krawczuka i drukowane w najważniejszym wciąż wówczas, chociaż powoli zmierzchającym polskim tygodniku kulturalnym, stawały się źródłem niecodziennej wiedzy dla publiczności łaknącej odpoczynku od codziennych wysiłków, ale niekiedy stawały się też ekscytacją dla wyobraźni najmłodszych czytelników, w tym również dla niżej podpisanego. Co więcej, teksty Krawczuka ilustrowane były przez Andrzeja Kowalczyka (1951–2019), grafika specjalizującego się w scenach batalistycznych, umiejącego wykreować nastrój tajemniczości i lekkiej grozy w wizerunkach władców i ich otoczenia. Portrety ludzi sprzed dwudziestu wieków, dziwnych postaci wykonujących zagadkowe gesty, galopujących na koniach bojowych albo tronujących w otoczeniu dworu – działały silnie na umysł dziecka nawet wtedy, gdy nie umiało ono jeszcze dobrze zrozumieć treści tekstu. Fascynująca była tytulatura cesarska drukowana na czele każdego odcinka krzyczącą czerwoną farbą. Chciało się czytać o tym więcej, dowiadywać nowych rzeczy. I tak już pozostało.

Rozkładówka z „Pocztem cesarzy rzymskich” w „Przekroju”, 11 listopada 1984, 2057 (46/1984). Źródło: Archiwum „Przekroju” https://przekroj.pl/archiwum/artykuly/64354

O popularności czytelniczej pisarstwa Krawczuka świadczy dobrze fakt, że kiedy „Poczet cesarzy rzymskich” ukazał się jako książka (pierwszy tom, obejmujący okres pryncypatu, wydały Iskry w 1986 roku), aby go zdobyć, należało mieć tak zwane „znajomości” w księgarni albo płacić wielokrotność jego ceny sprzedażnej u bukinistów. Dorobek książkowy Krawczuka obejmuje prawie czterdzieści pozycji, z których większość wydano w masowych nakładach i wielokrotnie wznawiano. Niektórzy kręcili wprawdzie nosem na pisanie „pod publiczkę”, ale dziś ci malkontenci byliby szczęśliwi (jeśli jeszcze żyją), gdyby ta publiczka zechciała wrócić do zeszłowiecznych wzorców.

O Aleksandrze Krawczuku można powiedzieć to samo, co on powiedział o Tadeuszu Zielińskim przy okazji wznowienia pierwszego z tomów cyklu „Świat antyczny” napisanego przez tego wielkiego uczonego w latach trzydziestych ubiegłego wieku: 

„Pojawiały się i wciąż jeszcze pojawiają u nas opinie, że książki Zielińskiego są dyskusyjne w treści, a bardzo nienaukowe w formie. Opinie te – w intencji tych, co je powtarzają – pogardliwe, w istocie są komplementem najwyższym. Niech mi bowiem wolno będzie wyrazić swój sąd osobisty, oparty jednak na doświadczeniu prawie pół wieku studiów i gorliwej lektury. Twierdzę więc, że najbardziej opłaca się czytać książki tzw. dyskusyjne. Z reguły tylko one wnoszą coś naprawdę nowego, tylko one pobudzają – także przez to, że wywołują sprzeciw. Wszelkie inne rzeczy mogą służyć jedynie jako instrument pracy – zagląda się do nich, by sprawdzić to lub tamto; albo też są niby klarowna, destylowana woda, która przepływa przez mózg nie zostawiając niczego, nawet osadu; albo wreszcie stroją się w pióra uczoności i erudycji, a w środku są kompletnie puste, niby miedź brząkająca. A nienaukowość formy? To jedno z przekleństw polskiej humanistyki, że pozostaje wciąż pod wpływem dziewiętnastowiecznego modelu niemieckiego: naukowe jest to, co nieprzystępne i niezrozumiałe. Każda praca, która pragnie ludzkim językiem przedstawiać sprawy odległe i skomplikowane możliwie szerokim warstwom, jest z góry skazana na lekceważenie. A przecież właśnie te rzeczy, które znaczą najwięcej w rozwoju myślenia ludzkiego, pisane były lekko, wręcz jakby dla zabawy. […] Tak, to prawda: Zieliński pisywał rzeczy bardzo dyskusyjne w treści i zdecydowanie «nienaukowe» w formie. Na tym polega jego wielkość. Kto pragnie zrozumieć, czym jest wielka humanistyka, co to jest europejskość, jaka w niej rola i miejsce świata antycznego, niech bierze do ręki te książki dyskusyjne i «nienaukowe», ale za to mądre, piękne, bogate w myśli, pobudzające do własnej refleksji. A cóż może być ważniejszego i cenniejszego?”.

Ad multos annos, Panie Profesorze!