Tomasz Sawczuk: Stworzenie zielonego miasta jest łatwe czy trudne?

Joanna Erbel: Zielone miasto jest możliwe. I można to zrobić bardzo szybko. Ale przede wszystkim wymaga to decyzji politycznej. Jest to zmiana na poziomie świadomości. A ona może być trudna dla włodarzy i włodarek większych miast. 

W ostatnich latach dominowała w Polsce wizja „prawdziwej metropolii”, na którą składa się przestrzeń reprezentacyjna, rozumiana jako granitowy plac, szklane biurowce, do tego pasaż, ewentualnie zieleń w donicach. Teraz takie przestrzenie wymagają odbetonowania. To działania bardzo proste, ale wymagają przyznania się, że wiele poprzednich decyzji było niewłaściwych i potrzebna jest zmiana myślenia o rozwoju.

A na czym polega ta zmiana? 

Inaczej definiujemy nowoczesność. Znamienna była wypowiedź sprzed kilku lat Ryszarda Grobelnego, byłego prezydenta Poznania, że w Poznaniu nie ma tradycji jeżdżenia rowerem. Albo wypowiedzi z 2007 roku Wojciecha Bartelskiego, burmistrza warszawskiego Śródmieścia, który mówił o „Dotleniaczu” Joanny Rajkowskiej – bioróżnorodnym projekcie sadzawki na placu Grzybowskim – że jest „wsiowy”. 

Kiedyś dominowała aspiracyjna ucieczka przed wsią do miasta, które jest czyste i eleganckie, gdzie ulice i place myje się maszynami, zaś o rośliny nie trzeba dbać. Chcieliśmy zostać uwolnieni od natury – teraz pragniemy mieć jej wokół siebie jak najwięcej. Musimy naprawić to, co zniszczyliśmy przez ostatnie trzydzieści lat.

Dobrze to widać na przykładzie historii warszawskiego pasażu Wiecha. W przeszłości były tam pergole, gazony, w których rosły rośliny – i to uznano za socjalistyczne, a więc niefajne. W dodatku w miejscach, w których rosła zieleń, ludziom zdarzało się wyrzucać śmieci. Zamiast to posprzątać, wyrzucono do kosza cały projekt. Pojawiła się granitowa przestrzeń z lampami, która przypomina pas startowy lotniska. 

Dla mojego pokolenia, osób przed czterdziestką, a także dla młodszych, to jest coś zupełnie absurdalnego. Dla nas ta miejska „elegancja” nie jest już odpowiedzią na chaos i prowizorkę przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. I to nie jest tylko kwestia estetyczna, ale kwestia jakości życia. Lata są coraz cieplejsze. Z każdym kolejnym rokiem liczba dni powyżej trzydziestu stopni się zwiększa. Nasze ciała stawiają opór. Jesteśmy wtedy okrutnie zmęczeni i nie chcemy przebywać w takich miastach. 

Polityka zwykle ignoruje sygnały cielesne – w końcu to tylko czyjeś „odczucia” albo „doznania”. A przecież miasto jest dla nas – i chyba jest bardzo ważne, jak czujemy się w przestrzeni demokracji? 

To jest podstawowy błąd poznawczy: sądzimy, że myślimy umysłem. Tymczasem naszym organem poznania nie jest wcale umysł, ale coś, co lepiej byłoby nazwać ciało-umysłem. To, gdzie jesteśmy, jaka jest temperatura, co jemy i czy jesteśmy wyspane, wpływa na nasz sposób funkcjonowania, w tym na poziom naszych zdolności intelektualnych i percepcyjnych. 

Na szczęście teraz więcej mówi się o wątku zdrowia psychicznego, również w kontekście miasta, ale do czasu pandemii to nie było szerzej zrozumiałe. Codziennym doświadczeniem była podróż na drugi koniec miasta, żeby siedzieć w ściśle określonym miejscu przy bardzo silnym naświetleniu. W czasie pandemii wiele osób doświadczyło uwolnienia ciała od tej wymuszonej mobilności. Okazało się, że inne sposoby pracy mogą podnieść komfort życia, co przekłada się też na jej efektywność. Pandemia pokazała nam, że myślenie o komforcie cielesnym jest w porządku.

Czy postulat zielonego miasta jest popularny, czy kontrowersyjny? Niby każdy chciałby mieszkać w przyjaznej okolicy. Ale takie pomysły spotykają się też ze sporym oporem, choćby w kontekście ograniczenia ruchu aut. 

Bo to są dwie różne rzeczy. To nie jest wybór między autem a zielenią. Dobrze to widać na przykładach ulic Świętokrzyskiej czy Stalowej w Warszawie – jedna kwestia to zagospodarowanie zielonej przestrzeni, a druga wyznaczenie miejsc parkingowych. W miastach jest sporo betonu i granitu, który po prostu nie ma dobrego uzasadnienia. 

Wybór dotyczy więc tego, czy plac przed ratuszem będzie w całości wyłożony granitowymi płytami, czy jednak te płyty będą tylko tam, gdzie jest to jest niezbędne, aby mogło do niego dojechać zaopatrzenie albo mogła podjechać osoba, która porusza się na wózku. Poza tym wszędzie należy sadzić zieleń. I co ważne – zieleń wysokiej jakości. Czyli nie trawę, tylko albo łąki kwietne, albo krzewy, które lepiej zatrzymują wilgoć i dają inne odczucie miasta. 

To ma dodatkowe konsekwencje. Zupełnie inaczej myślisz o przyszłości i demokracji, jeśli żyjesz w mieście wyłożonym granitem, gdzie wszystko jest przystrzyżone pod linijkę, a inaczej w mieście, gdzie w jednym miejscu masz chabry, gdzie indziej maki, a tu rosną drzewa owocowe albo cykoria podróżnik, tak jak wzdłuż chodników w Katowicach. Dużo łatwiej wtedy myśleć o mieście jako różnorodnej przestrzeni, która nie jest opresyjna, tylko właśnie zapraszająca. 

W książce „Wychylone w przyszłość” piszesz o tym, że projektując miasta, należy brać pod uwagę nasze słabości, a nie tylko mocne strony, a także budować miasta „łatwe w obsłudze”. Co to znaczy? 

Weźmy przykład roweru. Działacz rowerowy Olivier Schneider mówił, że nie ma wolności tak długo, jak jazda autem jest jedynym szybkim i bezpiecznym sposobem przemieszczania się po mieście. Przetestowaliśmy to w Warszawie. Pojawienie się miejskiego roweru Veturilo było tak ogromnym sukcesem, że zaskoczył samą firmę, która te rowery postawiła. 

Kolejny przykład: tworzenie przestrzeni do pracy, które niekoniecznie muszą mieścić się w wieżowcach w centrach biznesowych, ale są centrami sąsiedzkimi. Tworzenie miejsc aktywności lokalnej czy domów kultury, które pozwalają ludziom się spotkać – i w ten sposób kształtowanie architektury wyboru. Jak chcę się spotkać ze znajomymi, pójść na piwo czy zorganizować imprezę, to nie muszę wykonywać heroicznego wysiłku i jechać na drugi koniec miasta albo spotykać się u kogoś w domu, wkraczając w jego prywatną przestrzeń i życie innych domowników. Takie przestrzenie, lokalne ryneczki, pozwalają wpaść na kogoś, odbyć przypadkową rozmowę. Przecież my też się tak spotkaliśmy! Ja byłam na jednym spotkaniu, ty byłeś na innym – a teraz rozmawiamy. 

I to ma nie być skomplikowane – urządzenia, z których łatwo skorzystać, łatwo utrzymać albo naprawić. 

Tak jak łąki kwietne. Trzeba je kosić dwa razy do roku, a nie co tydzień. Albo sadzenie krzaków z różami – psy nie będą tam wchodzić i sikać. 

Dbamy o wspólną przestrzeń również wtedy, gdy daje ona ludziom jakieś poczucie przynależności. Można na przykład pozwolić im zrobić wspólnie projekt. Jeżeli dwadzieścia osób zaangażowało się w przekopanie ogródka, to uwierz mi, że jeśli tam się pojawi papierek albo butelka, to ta osoba ten papierek weźmie i wyrzuci. 

Wszystko to wymaga przekształcenia przestrzeni i polityki. To jak wprowadzać zmiany, jak sobie radzić z trudnościami i jak podchodzić do porażek? Bo to też jest ważnym tematem twojej książki. 

Powiem o trzech najważniejszych elementach. Jeden to „protopia” – czyli zmierzanie w kierunku wymarzonej wizji świata, ale krok po kroku, prototypując przestrzeń. Można powiedzieć, że to jest metoda małych kroków, ale rzadziej zwraca się uwagę na to, że daje ona przestrzeń na porażkę. Sprawdzamy pomysły nie tylko po to, żeby otworzyć jakąś ścieżkę, ale też i po to, by ją zamknąć. 

Druga kwestia to taka, że konflikt jest nieodłącznym elementem naszego życia. Jako ludzie jesteśmy różni i przynosimy ze sobą różne bagaże doświadczeń. Mówimy różnymi językami. Ktoś jest motywowany bardziej lewicowo, ktoś bardziej neoliberalnie, a ktoś w ogóle nie używa tych pojęć. To powoduje konflikty i to jest normalna rzecz. Konflikt nie znaczy wcale, że projekt jest bez sensu. Może ktoś musi odejść z danego projektu, a może trzeba dołączyć kolejną stronę, aby znaleźć wyjście z impasu. 

Trzecia rzecz to empatyczna skuteczność. Chodzi o to, żeby konsekwentnie dążyć do celu, który chcemy osiągnąć, ale nie po trupach. Chodzi o wrażliwość nie tylko na to, co się dzieje wokół nas, ale również na nasze własne granice. Osoby bardzo aktywne mają duży problem w postaci zagrożenia wypaleniem zawodowym. Nie musimy sami heroicznie walczyć z przeciwnościami losu. Tak naprawdę jesteśmy silni w grupie, w której mamy różnorodne, uzupełniające się kompetencje. Współpraca z innymi ludźmi chroni nas tam, gdzie mamy miękkie podbrzusze lub czegoś nie widzimy, bo mamy jakaś ślepą plamkę. 

I jest dzisiaj w polityce miejsce na porażkę? Jak tylko Trzaskowskiemu powinie się noga…

Akurat w przypadku Rafała Trzaskowskiego mamy raczej do czynienia z niedomiarem dialogu. On zachowuje się w sposób nieodporny politycznie. W czasach Hanny Gronkiewicz-Waltz łatwiej było podłączyć się pod procesy decyzyjne osobom spoza partyjnego rdzenia. 

Porażką może być za to tempo wdrażania polityki mieszkaniowej w Polsce. PiS przyszło z ambitnym projektem mieszkaniowym, który się nie udał. Rozbił się o to, że spółki skarbu państwa nie dały gruntu pod obiecane mieszkania. Jest to prawdziwa porażka pewnej politycznej wizji. A więc przestrzeń na porażkę jest. Pytanie jest takie, czy Rafał Trzaskowski rzeczywiście przeprowadził jakiś eksperyment?

Piszesz, że „najcenniejszą wiedzę można zyskać, testując różne podejścia w praktyce i z pokorą przyjmując porażkę albo rezultaty odmienne od tych, których oczekiwaliśmy”. Co dla ciebie było taką nauką?

Praca przy polityce mieszkaniowej. Kiedy w czasie poprzedniej kadencji pracowałam w strukturach warszawskich urzędów jako Koordynatorka Polityki Mieszkaniowej 2030, przygotowaliśmy dokumenty regulujące warszawską politykę mieszkaniową, takie jak Warszawska Dzielnica Społeczna czy Warszawski Standard Mieszkaniowy. Znaleźliśmy grunty pod 15 tysięcy miejskich mieszkań o dostępnym czynszu. Moją prywatną porażką jest to, że nie domknęliśmy tych dokumentów za prezydentury Hanny Gronkiewicz-Waltz, która miała znaczenie wyższy priorytet dla polityki mieszkaniowej – co może się wydawać absurdalne, biorąc pod uwagę obiegową opinię. 

Ale założenia tych dokumentów znalazły swoje odbicie na rynku, ku mojemu zaskoczeniu. Założenia Warszawskiej Dzielnicy Społecznej zostały przełożone na projekt Echo Modern Mokotów, czyli osiedla naprzeciwko Galerii Mokotów. To piękne osiedle, w pełni komercyjne, ale ze szkołą pośrodku. Z kolei Warszawski Standard Mieszkaniowy został odzwierciedlony w Certyfikacie Zielony Dom, stworzonym przez Polskie Stowarzyszenie Budownictwa Ekologicznego. 

Raz wymyślone pomysły krążą. Jeżeli mamy poczucie, że nasza praca nie jest wykorzystana w oczekiwanym przez nas miejscu, może ona znaleźć odbicie w dalszych projektach – a to dlatego, że posunęliśmy dyskusję naprzód. Ta praca trafiła choćby do rządowego programu polityki mieszkaniowej Jadwigi Emilewicz, w którym znajdujemy wszystkie cztery filary polityki mieszkaniowej przewidziane w Warszawskim Standardzie Mieszkaniowym. Chociaż wolałabym, żeby tą drogą poszło moje miasto i bliższe mi partie polityczne. 

Często mówimy o dużych miastach. Również w tej rozmowie siłą rzeczy wspominamy o Warszawie. Ale w książce przekonujesz, że to właśnie mniejsze miejscowości można dzisiaj traktować jako laboratoria zmiany. Czego możemy się od nich nauczyć?

Małe miasta były przez ostatnie trzydzieści lat, czyli w poprzednim modelu transformacyjnym, na przegranej pozycji. Bo „prawdziwe” życie i praca były w dużych miastach. Teraz zaczyna się to zmieniać z dwóch powodów. Po pierwsze, mamy potrzebę życia w miastach, które nazywane są piętnastominutowymi – czyli takich, w których wszędzie jest blisko. Po drugie, jeśli możemy pracować zdalnie, to ponoszenie kosztów życia w dużym mieście nie jest konieczne. Jeśli spojrzymy na rynek mieszkaniowy, to w dużych miastach mieszkania są coraz mniej dostępne, a w dodatku bardzo wiele z nich to mieszkania jedno- i dwupokojowe wybudowane pod wynajem. Ludzie, którzy będą mieli rodziny, de facto nie będą mieli gdzie zamieszkać. 

W konsekwencji miasta takie jak Racibórz czy Chrzanów mocno inwestują w jakość życia. Ten ostatni ogłosił teraz bardzo ciekawy projekt ekodzielnicy, która jest nowym kwartałem miasta łączącym miejski plac, dworzec, usługi, ogrody społecznościowe, zieleń rodzinną. Takie miasta silnie inwestują też w lokalną tożsamość – osoba nowoczesna może się czuć dobrze jako dumna z własnych korzeni. To duży potencjał dla małych miast.

I to jest realistyczna przyszłość? Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że małe miasta raczej się wyludniają, że ludzie z nich emigrują. 

Te procesy zaczynają się odwracać. Wiceprezydentka Wałbrzycha mówiła ostatnio, że miasto od czasu pandemii notuje napływ nowych mieszkańców. W Chrzanowie, gdzie uruchomiono grunty pod mieszkalnictwo prywatne i społeczne, deweloper sprzedał 300 nowych mieszkań na pniu. Oczywiście, nie wszystkie miasta będą miały taką szansę. Potrzeba liderów i liderek z wizją. I najlepiej dobrego połączenia kolejowego, które w razie potrzeby pozwoli dojechać do większego miasta.