Założyciela i redaktora najważniejszego pisma oraz ośrodka intelektualnego polskiej emigracji przedstawiać nie trzeba. Mniej znany jest Józef Łobodowski, choć był przecież jednym z najciekawszych i najpopularniejszych publicystów emigracyjnych. A do tego – intrygującym poetą i wciągającym powieściopisarzem, wybitnym tłumaczem i świetnym znawcą literatury, zapalczywym polemistą i buntownikiem z twardymi zasadami, który podkreślał: „w dyplomację nigdy się nie bawię”. Dodać jeszcze trzeba, że jak mało kto znał Rosję i Europę Wschodnią z ich nieoczywistościami, szaleństwami i wybitnościami.

Łobodowski zabłysnął jeszcze w latach trzydziestych, ale w PRL-owskim indeksie autorów zakazanych zajmował wysokie miejsce. Głównie ze względu na swoją działalność antysowiecką, w tym w ruchu prometejskim, czyli środowisku przekonanym, że imperium sowieckie można pokonać tylko poprzez wspieranie wolności tworzących go narodów. Przez niemal pół wieku mieszkał w Madrycie, z dala od głównych centrów emigracji, ale współpracował – rzecz rzadka – zarówno z paryską „Kulturą”, jak i londyńskimi „Wiadomościami”.

Jedną z przyczyn słabej znajomości spuścizny literackiej i publicystycznej Łobodowskiego jest jej rozproszenie. Jak celnie pisze Bogumiła Berdychowska, autorka doskonałego opracowania redaktorskiego 839 listów, wymienianych na przestrzeni ponad czterech dekad między Maisons-Laffitte a Madrytem: „Podróż Łobodowskiego po należne miejsce w polskiej literaturze ciągle jeszcze trwa”.

Rozpocząć dialog

Zwykle to Juliusz Mieroszewski postrzegany jest jako kluczowy głos „Kultury” w tworzeniu koncepcji nowej polityki wschodniej, choć swoje najważniejsze teksty w tym temacie napisał dopiero w latach siedemdziesiątych. Tymczasem rola Łobodowskiego w sprawach ukraińskich była donioślejsza, bo pionierska. Już w 1949 roku opublikował w „Wiadomościach” artykuł „Brak programu wschodniego”, w którym postulował konieczność wypracowania nowego podejścia do narodów współtworzących niegdyś Rzeczpospolitą. Szybko znalazł wspólny język z Jerzym Giedroyciem, którego jedną z ważniejszych idée fixe było rozpoczęcie rozmów polsko-ukraińskich w kręgach obu emigracji, które z czasem miałyby doprowadzić do porozumienia między dwoma narodami. Start tych zabiegów był jednak bardzo trudny. 

Polskie środowiska emigracyjne zazwyczaj nie miały nic wspólnego z prometejskimi ideami głoszącymi, że bez ugody z Ukraińcami nie uda się rozmontować imperium sowieckiego. Znaczenie kwestii ukraińskiej dla Polski było bagatelizowane przy jednoczesnej dominacji przekonania, że powrót do Lwowa jest kwestią czasu. Ten ostatni nurt myślenia dobrze oddaje artykuł Władysława Studnickiego z „Wiadomości” z 1950 roku. Ten publicysta, postrzegany czasami jako „mistrz realistycznego myślenia”, pisał tak: „Mała waga gatunkowa sowieckiej Ukrainy nie wróży stworzenia odrębnego, niezwiązanego z Rosją państwa ukraińskiego […] Ukraina zawsze będzie przednim posterunkiem Rosji”. W odpowiedzi Łobodowski pieklił się w liście do Giedroycia: „[Artykuł Studnickiego] to zupełny kryminał. Tak już jest, że jedni ze skóry wyłażą, żeby konflikt polsko-ukraiński łagodzić, a potem wychodzi taki Studnicki i jednym bzdurnym artykułem wszystko przekreśla”. 

Przeciwko zbyt aktywnemu wspieraniu spraw ukraińskich występowali również między innymi tak różni publicyści jak Wacław Zbyszewski, związany z „Wiadomościami”, a potem Radiem Wolna Europa, i Jędrzej Giertych, jeden z przywódców Stronnictwa Narodowego, który propagował – rozpowszechniony przed wojną – pogląd, że niezależna Ukraina byłaby nieprzyjaznym Polsce sojusznikiem Niemiec. W podejściu do przyszłości sprawy ukraińskiej i dążeniu do porozumienia z Ukraińcami Łobodowski i Giedroyc byli więc w absolutnej mniejszości.

Przeciw upiorom przeszłości 

W 1951 roku Łobodowski opublikował w „Kulturze” artykuł „Przeciw upiorom przeszłości”, który stał się zasadniczą wykładnią programu pisma w sprawach polsko-ukraińskich oraz deklaracją gotowości do rozmów z Ukraińcami. Postulował w nim między innymi bezwarunkowe wsparcie przez Polaków ukraińskiego dążenia do niepodległości i rozliczeń z historią, w tym z fatalną polityką II RP wobec mniejszości narodowych. Tekst zauważyło wiele ukraińskich pism emigracyjnych, zaś sam Łobodowski pisał do Redaktora: „Wszystko może mieć swoje maleńkie znaczenie w dalszym rozwoju stosunków i rozmów z Ukraińcami”. 

Dopiero rok później „Kultura” opublikowała słynny list księdza Józefa Majewskiego, postulujący uznanie pojałtańskiej granicy wschodniej, co otworzyło jedną z najważniejszych dyskusji w środowisku polskiej emigracji. W tym okresie Giedroyc planował organizację zjazdu polsko-ukraińskiego w Maisons-Laffitte, ale idea okazała się zbyt śmiała i przedwczesna. Sprawy musiały dojrzeć. Natomiast w 1954 roku Instytut Literacki wydał „Złotą Hramotę”, poemat Łobodowskiego o Ukrainie, który miał ożywić kontakty polsko-ukraińskie, a z pewnością ugruntowywał szacunek, jakim cieszył się jego autor wśród Ukraińców, także jako wybitny znawca literatury ukraińskiej. Wreszcie, w 1955 roku ukazały się „Komysze”, pierwsza część trylogii ukraińskiej Łobodowskiego. Ta pasjonująca powieść, pokazująca społeczne skutki rewolucji bolszewickiej, pozostaje dziś – niestety – słabo znana. 

Choć Łobodowski nigdy formalnie nie był członkiem redakcji „Kultury” to Giedroyc konsultował z nim ważniejsze kwestie związane zarówno z dialogiem z Ukraińcami, jak i z Rosjanami. Regularnie był również wykorzystywany jako tłumacz literatury ukraińskiej, białoruskiej i rosyjskiej, w tym poezji. Jego funkcja w piśmie wychodziła jednak poza kwestie wschodnie. W 1956 roku pisał do redaktora: „Rola specjalisty do spraw ukraińskich jest bardzo pociągająca, ale mi jednak nie wystarcza”. I rzeczywiście, wielokrotnie komentował w „Kulturze” inne sprawy, by przypomnieć choćby tekst „Na zajęcie Pragi”, napisany na fali interwencji państw Układu Warszawskiego w Czechosłowacji w 1968 roku.

Łobodowski odegrał też rolę w zainicjowanej przez Giedroycia próbie współpracy z emigracją rosyjską, co raczej komplikowało niż ułatwiało dialog z Ukraińcami. W 1960 roku, gdy „Kultura” pracowała nad wydaniem numeru po rosyjsku, alarmował jej redaktora: „Jeśli dialog [z Rosjanami] ma być szczery i wyczerpujący, nie można pomijać spraw najbardziej wrażliwych, a z nich dążeń niepodległościowych Ukrainy, Kaukazu itd.”. W odpowiedzi Giedroyc szedł dalej: „Trzeba pracować, by do jakiegoś związku doszło między tymi narodami, ale mówimy w tej chwili tylko o normalizacji naszych stosunków […] jeśli myślimy o rozbiciu imperium rosyjskiego, nie widzę innej realnej drogi”.

Niezrealizowana antologia 

W 1959 roku Instytut Literacki wydał „Rozstrzelane odrodzenie”, czyli antologię poezji ukraińskiej tworzonej w kilkunastu latach po rewolucji bolszewickiej. Ten jeden z niezwykłych przykładów emigracyjnej współpracy polsko-ukraińskiej (jej redaktorem był Jurij Ławrinenko) odniósł wielki sukces i zajął trwałe miejsce w historii kultury ukraińskiej. Na tej fali w kwietniu 1960 roku Giedroyc zaproponował Łobodowskiemu opracowanie antologii poezji i prozy białoruskiej w XX wieku. Redaktor zakładał, że „odegrałaby rolę budzącą patriotyzm białoruski, antysystemową i propolską”. Pisał do Madrytu: „Idzie mi, by antologia stanowiła pewną całość, która dla przeciętnego Białorusina za żelazną kurtyną była taką Biblią. Innej, zapewne, nie doczeka się szybko”.

Łobodowski pochwycił pomysł z entuzjazmem i szybko przystąpił do pracy, deklarując, że zmierza do „wydobycia akcentów łączności Białorusinów z Polską”. Już kilka lat wcześniej w „Kulturze” ukazał się pierwszy wybór poezji białoruskiej przełożonej przez Łobodowskiego. A jednak planowana antologia nigdy nie została ukończona. Mimo że Łobodowski po wielokroć deklarował, że „brakuje mi już niewiele” nigdy projektu nie ukończył. W 1963 roku zły na niego Giedroyc pomstował, że wiązał z nim wielkie nadzieje, ale „okazja została zmarnowana”. Program białoruski „Kultury” nigdy jednak nie rozwinął się w porównywalnym stopniu jak ukraiński. Oba narody znajdowały się na różnym etapie rozwoju tożsamości narodowej, a przy tym emigracja białoruska była znacznie słabsza i gorzej zorganizowana od ukraińskiej.

Deklaracja w sprawie ukraińskiej 

Dla pełnego obrazu sytuacji powiedzmy, że w ukraińskich środowiskach emigracyjnych nie było wiele zrozumienia dla Polaków, a często i chęci rozmowy z nimi. Wcale niemało Ukraińców uważało, że w gruncie rzeczy nie ma wielkiej różnicy między Polską a Rosją w podejściu do „sprawy ukraińskiej”. Choć długotrwała i konsekwentna praca „Kultury” z czasem zbudowała jej poważanie wśród środowisk ukraińskich, to początkowo sytuacja wydawała się beznadziejna. 

A przecież trudny dialog z Ukraińcami (i nie łatwiejszy z Rosjanami) schodził jednak na plan dalszy w obliczu kluczowego zadania „Kultury”, jakim była „reforma zakonu polskości” (Juliusz Mieroszewski), która przypominała „kazanie na pustyni” (Józef Łobodowski). Na to z kolei nakładał się brak zainteresowania ze strony Zachodu, co świetnie ujmują słowa Giedroycia skierowane do Łobodowskiego w 1971 roku, w którym stwierdza, że państwa zachodnie nie chcą sobie „zawracać głowy Ukrainą. Nie chcą słyszeć o żadnych Ukraińcach, bo to psuje stosunki z Moskwą i dalekosiężne wobec niej plany”. Nawet po półwieczu mogą brzmieć aktualnie.

Niezbędne jest jednak zastrzeżenie, że choć Łobodowski świetnie znał Ukraińców, to ani on, ani Giedroyc ukrainofilami nie byli. W ich korespondencji znajdziemy wiele dobitnych słów o Ukraińcach, którym zarzucali megalomanię, nacjonalizm i kompleks niższości. W 1971 roku redaktor pisał do Łobodowskiego: „Myśl objechania Ukraińców podtrzymuję z entuzjazmem. Trzeba im od czasu do czasu dawać po palcach”. Obaj byli jednak świadomi, jak istotne znaczenie ma dla Polski ułożenie spraw ukraińskich. I choć „Kultura” uznawała niezmienność granicy pojałtańskiej, to formułowała również oczekiwania wobec strony ukraińskiej. W 1972 roku Giedroyc pisał do Madrytu: „My ze swej strony (myślę tu o „Kulturze”) poszliśmy bardzo daleko, uznając przynależność Lwowa do Ukrainy. Ale trzeba mieć szacunek do własnej historii. Paruset lat Polski na Ziemiach Czerwińskich nie wykreśli się tępieniem pamiątek, niszczeniem cmentarza Orląt etc.”. 

W 1977 roku z inicjatywy Giedroycia powstała deklaracja w sprawie ukraińskiej, która głosiła, że „nie będzie wolnych naprawdę Polaków, Czechów czy Węgrów, bez wolnych Ukraińców, Białorusinów czy Litwinów”. Tekst podpisany z polskiej strony między innymi przez Łobodowskiego, Józefa Czapskiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego i Aleksandra Smolara, uznawał szczególne miejsce Ukraińców „jako narodu najuparciej – obok Litwinów – dążącego do wywalczenia sobie niezależnego bytu”. Do deklaracji dołączyło również czterech Rosjan: Andriej Amalrik, Władimir Bukowski, Natalia Gorbaniewska, Władimir Maksimow, co spotkało się z krytyką ich rodaków ze środowisk emigracyjnych. Dobrze oddają ją słowa jednego z rosyjskich pism: „Niepodległa Ukraina potrzebna jest garstce galicyjskich emigrantów-separatystów i polskim rusofobom”. Takie to były relacje w trójkącie polsko-ukraińsko-rosyjskim.

W poszukiwaniu osinowego koła

Korespondencja między Giedroyciem a Łobodowskim regularnie przeżywała trudne chwile, najczęściej wywoływane niewypełnianiem przez tego ostatniego obietnic, co doprowadzało redaktora „Kultury” do szewskiej pasji. W 1967 roku skarżył się Kazimierzowi Wierzyńskiemu, że Łobodowski nie odpowiada na listy, ale „ponieważ to wariat, nie wykluczam, że nagle się zjawi”. Momentami znajomość (panowie nigdy nie przeszli na „ty”) była na granicy zerwania. Zwyciężała jednak intelektualna bliskość i zrozumienie, że obie strony potrzebują się nawzajem. Redaktor wiedział, że trudno mu będzie znaleźć równie świetnego tłumacza („przekład Pana jak zawsze znakomity”) i specjalistę w sprawach ukraińskich. Zaś Łobodowski – poza ambicjami zabierania głosu publicznego w sprawach, które uznawał za istotne – ciągle potrzebował pieniędzy. Niejednokrotnie zdarzało się, że musiał zastawiać w lombardzie swoją maszynę do pisania. Giedroyc, by poprawić jego sytuację finansową, regularnie załatwiał mu różne stypendia.

Korespondencja Giedroyc–Łobodowski odkrywa nie tylko kolejne pokłady historii tego zadziwiającego fenomenu, jakim była „Kultura”, ale i polskiej kultury oraz życia emigracji w ogóle. Przede wszystkim chyba jednak pokazuje, jak wiele można zdziałać dzięki konsekwencji i wierze w siłę idei i słuszność obranej drogi. Wreszcie, mamy kolejne potwierdzenie, jak ciekawym źródłem są korespondencje, szczególnie w fachowym opracowaniu. Bogumiła Berdychowska, zasłużona badaczka spraw polsko-ukraińskich i uczestniczka wciąż trwającego dialogu, wykonała benedyktyńską pracę, by rozwikłać liczne tajemnice zawarte w korespondencji i wyjaśnić czytelnikom niezliczone konteksty. 

W 1951 roku Łobodowski napisał na łamach „Wiadomości”: „Wciąż szukam osinowego koła, takiej sprawnej myśli i takich celnych słów, które by raz na zawsze przygwoździły do ziemi krwawego upiora nienawiści i bratobójczej walki”. Ponad siedemdziesiąt lat po tych słowach trudno nie odnieść wrażenia, że nie tylko osinowe koło udało się znaleźć, ale między Polakami i Ukraińcami jest nawet lepiej niż Giedroyc z Łobodowskim mogli się spodziewać. Rzecz jasna polsko-ukraińska historia się nie kończy, ale wiele wskazuje na to, że oba narody zbudowały pod wzajemne relacje solidny fundament, do czego obaj panowie walnie się przyczynili.

 

Książka:

„Jerzy Giedroyc, Józef Łobodowski. Listy 1947–1988”, opracowała, wstępem i przypisami opatrzyła Bogumiła Berdychowska, Towarzystwo „Więź”, Wydawnictwo UKSW, Warszawa 2022.

 

* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: Józef Łobodowski. Fot. autor nieznany. Źródło: Ośrodek Brama Grodzka (teatrnn.pl).