Rozmawiałem ostatnio z lewicowym intelektualistą, którego zaskoczyła pewna moja wypowiedź. Powiedziałem mianowicie, że „tożsamość liberalna” nie jest dla mnie ważna – a mój rozmówca pytał, jak to jest możliwe, skoro napisałem dwie książki ze słowem „liberalizm” w tytule.
Cóż, jest to w sumie dobre pytanie. Odpowiedziałem mniej więcej tyle, że chciałbym mieć ewentualnie w miarę słuszne poglądy. Ale czy będą one liberalne? Nie jest to przesadnie istotne. Liberalizmów jest zresztą jak psów, chyba nie ma się zatem co naprężać w sprawie etykietowania.
Co jest więc dla mnie ważne? Często piszę w tej rubryce o ideach politycznych, ale idee potrzebują jakiegoś nośnika, jakiejś materii, jakiegoś konkretu. Dajemy taki konkret, gdy mówimy o naszych odczuciach, potrzebach, preferencjach czy pragnieniach. Jest to zresztą zwykle bardziej szczere niż ubieranie własnych potrzeb w szaty debat ideowych.
Takie osobiste impresje nie wystarczą oczywiście do tego, żeby mieć prawdziwe idee – wystarczą jedynie za architekturę tak zwanego chłopskiego rozumu, który odrzuca wszystko, co nieintuicyjne. Gdzieś jednak trzeba zacząć, do czegoś trzeba się zawsze odnieść i można by nawet powiedzieć, że u podstaw dążenia do prawdy musi leżeć pewien pierwotny fałsz; arbitralny moment początkowy. Dopiero później możemy przetworzyć owe przypadkowe wrażenia w moment prawdy – przebywając drogę od naszych wyjściowych intuicji do systematycznego obrazu świata.
W takim razie: co jest dla mnie ważne? Najpierw mam ochotę powiedzieć odruchowo, że wolność, równość, sprawiedliwość – ale to jest formalne i nic konkretnego z tego nie wynika. Można by więc spróbować w następujący sposób. Gdy zastanawiam się nad tym pytaniem, to nie mam ochoty wybrać jakiejś jednej rzeczy, lecz dostrzegam raczej, że czasem nie wiem, co jest dla mnie naprawdę ważne – i że nie chciałbym, żeby ktoś powiedział to za mnie; że jest zresztą wiele takich rzeczy, na których mi zależy – i chciałbym może pewnej swobody w poszukiwaniu tego, co jest dla mnie dobre.
Podoba mi się też myśl, że inni również mogą mieć swoją drogę; że zresztą często jest to droga w dużej mierze wspólna, bo też poszukiwania takie mają zwykle miejsce w szerszych społecznościach – i możemy spotykać się w nich jako ludzie równi sobie, klub poszukiwaczy dobra, prawdy i piękna. Nie mam potrzeby dominacji, nie czuję się lepszy ani gorszy od innych, a w tych aspektach, w których jestem lepszy, odczuwam czasem coś w rodzaju obowiązku, żeby spożytkować te umiejętności w interesie publicznym, a nie tylko swoim. Chciałbym również, żeby ci, którzy są lepsi w swoich działkach, czasem pomogli mi w tym, z czym radzę sobie gorzej. Innym razem chcę, żeby ludzie dali mi spokój, abym mógł zająć się swoimi sprawami, spędzić czas samotnie przy pianinie. I, analogicznie, nikogo nie mam ochoty do niczego zmuszać.
W tych wszystkich ogólnie zarysowanych upodobaniach trudno dojrzeć coś wyjątkowego, można wręcz powiedzieć, że brzmią dość banalnie. Ale to też nie szkodzi – idee polityczne nie służą temu, żeby na siłę odróżniać się od innych, lecz raczej do tego, żeby łączyć ludzi. Wydaje mi się, że jest to po prostu całkiem niezła wizja świata, a zresztą otwarta na ulepszenia, bo ogółem lubię ulepszenia, a szczególnie lubię, gdy ludzie mają lepsze pomysły ode mnie – przynosi mi to ulgę.
Czy owe moje, powiedzmy, ogółem liberalne poglądy wynikają zatem z indywidualnych preferencji, a także pozycji społecznej mieszczanina z doktoratem, pracującego w tygodniku wydawanym przez organizację pozarządową? Pewnie tak. Czy jest w tym coś złego? Raczej nie. Warto jednak wspomnieć o tym, choćby dlatego, że ludzie żyjący i ukształtowani w innych warunkach i w inny sposób, mogą mieć odmienne poglądy polityczne. I to też jest w porządku. Można by abstrakcyjnie powiedzieć, że sprawiedliwy wydaje mi się ład polityczny, w którym traktujemy się wzajemnie jako wolnych i równych – czyli dajemy sobie przestrzeń do autonomii, a jednocześnie wykazujemy lojalność wobec siebie nawzajem.
Kiedy więc okazuje się, że być może mam poglądy liberalne, to można tak powiedzieć na podsumowanie moich różnych preferencji osobistych, ale sam ten ruch nie jest przesadnie ważny – gdyby się okazało, że trzeba je nazwać jakoś inaczej, to nie wydarzyłaby się żadna katastrofa, o ile same poglądy są słuszne. Może to właśnie charakteryzuje zatem owych liberałów, że nie fetyszyzują tożsamości. Jeśli pojawia się problem społeczny albo polityczny – ustawa ograniczająca wolność słowa, strajk pracowniczy albo atak rządu na niezależność sądów – istnieje po prostu praktyczne pytanie, co należy uczynić, dziwnie byłoby jednak pytać w tym kontekście: „co by uczynił liberał?”, ponieważ to nikogo nie interesuje.
Jeśli będę rozwiązywać praktyczne problemy w kontakcie z innymi ludźmi, to mam większą szansę na to, że zostanę zrozumiany, że sam coś zrozumiem, a może nawet zyskam sympatię dla jakiejś wspólnej sprawy, niż wtedy, gdy powiem, że jestem liberałem, lewicowcem czy konserwatystą, z czego może wynikać bardzo wiele różnych rzeczy, ale w każdym razie wynika, że najważniejsze jest nazewnictwo oraz ideologia. Ideologiczne młotkowanie jest zaś czymś zupełnie innym niż prowadzenie dobrej polityki. Polityka jest właśnie tym momentem, w którym wykraczamy poza własną tożsamość, aby spotkać się z innymi ludźmi. I to również jest w porządku – przynajmniej dla liberałów.