Najpierw bardzo długo zabierałem się do lektury „Przechodząc przez próg, zagwiżdżę”. Potem, gdy usiłowałem przelać moje wrażenia na papier, tekst tego krótkiego dzieła nieustannie stawiał mi opór. Jest bowiem powieść Bieżuńskiej dziełem złożonym – niezwykle delikatnym, choć pełnym napięć, pisanym językiem wysokim, choć w wymowie brutalnym i bezwzględnym, w narracji gęstym i linearnym, choć zbudowanym z wielu ukrytych warstw, mrocznym i pełnym zaduchu, choć przebija się tu światło i dopływa czysty tlen. Powiem otwarcie – chciałem tę powieść zachować wyłącznie dla siebie, nie rozkładać go krytycznie, nie odbierać mu mocy i, by tak rzec, głębokiej zapadalności w serce czytelnika. Ale co robić – przyjęte obowiązki redaktorskie trzeba wypełniać.
Teatr poniżenia i lęku
Powieść Bieżuńskiej zbudowana jest wokół budzącej się – wbrew ponuremu, duszącemu światu – podmiotowości. Bohaterką i narratorką jest mała dziewczynka w wieku dziewięciu lat (rok, w którym przystępuje do pierwszej komunii) – bez imienia, bez własnego miejsca w świecie, pozbawiona bezpieczeństwa i czułej przewodniczki w niebezpiecznej drodze ku dojrzałości. Ojciec, którego młodzieńcze ambicje rysownika rozbiły się gdzieś w zawodówce, pije. Matka jest surowa, często nieobecna, skupiona na ratowaniu swojego małżeństwa – nie obdarowuje swojej córki żadnymi dobrymi uczuciami i gestami. Pierwsza babcia (mama mamy bohaterki) kibicuje swojej córce w tej beznadziejnej misji utrzymania świętego węzła małżeńskiego za wszelką cenę (najwyższą, rzecz jasna, płaci dziewczynka). Druga jest zanurzona w przeszłości, nie utrzymuje żadnych relacji ze swoją synową, żyje w melancholii pradziejów – nieustannie wylicza dokonania swojego syna, ojca narratorki, z wczesnych lat szkolnych i się nimi napawa, tak, jakby wydarzyły się wczoraj. Jest ślepa na chorobę alkoholową syna. Sama daje mu pieniądze na piwo ze słowami: „Ale tylko jedno!”, choć on – nie pierwszy raz – już jest mocno wstawiony.
W tym najbliższym kręgu rodzinnym dziewczynka jest niewidzialna, niemal przezroczysta. Rzucana z kąta w kąt, karcona, szturchana, bita „za karę” przez ojca przy zgodnym akompaniamencie matki i babci, próbuje wydobyć się do życia. Babcia i matka też nie stronią od kar cielesnych – tej społecznie normatywnej, uświęconej nauczaniem z ambon praktyki formatowania grzecznej, posłusznej, dobrze wychowanej Polki.
Przemocowych, bezdusznie bezwzględnych relacji rodzinnych nie nazwałbym tu patologicznymi, nie są też „marginesem” – przecież nasza polska kondycja społeczna jest przez ów margines zdominowana. Bieżuńska opisuje typową polską rodzinę katolicką, której patoetyka (w znaczeniu ekonomii reguł i zachowań) wisi na krzyżu, na ujarzmiających spojrzeniach sąsiadów, na pasie i pięści, na pustych rytuałach. Upokorzenia i męki, których narratorka doznaje w trakcie przygotowań do komunii, a także w jej trakcie, to porażający w swej wymowie popis literackiego talentu pisarki. Myślę, że gros mojego pokolenia, powiedzmy „pokolenia X” i trochę późniejszego, może tu powszechnie rozpoznać swoje traumatyczne doświadczenia tresury za pomocą formułek, przypomnieć sobie męki w ćwiczeniu „prawidłowych” gestów, ruchów i ustawień, zbieranie pieczątek-zaliczeń z wbijanych do głowy niezrozumiałych słów czy pełne napięcia próby generalne w salkach katechetycznych i kościołach – cały ten teatr wstydu, poniżenia i lęku.
„Najpierw matka szczypie mnie w kark. Spodziewałam się i nie spodziewałam się tego jednocześnie. Po drodze mijałam dzieciaki biegające bez tornistrów, ludzi niespiesznie wyprowadzających psy. Widziałam wydłużone cienie. Zrobiło się późno. Matka ugniata mnie, dociska, a ja wciąż klęczę, trzymam głowę nad kolanem i próbuję rozsznurować buty” [s. 85–86; wytłuszczenie moje – MB].
Dorastanie języka
Jeden z najdłuższych opisów w tej powieści to wędrówka przez miasto dziewczynki i ojca, którzy idą odwiedzić babcię. Towarzyszy temu beznamiętny, precyzyjny opis będący wytworem umysłu małego dziecka. Ojciec, niczym bohater „Masakry” Krzysztofa Vargi, co rusz robi przystanki, aby podlać alkoholem swą udręczoną duszę – jednak w przeciwieństwie do narratora Vargi nie wypowiada on żadnych sensownych zdań, osuwa się w alkoholowe upojenie, jak człowiek, którego zamroczył cios w kark. Właśnie w tych fragmentach pozbawiony kasandrycznych przymiotników, skoncentrowany na detalu i konkrecie sposób wypowiedzi narratorskiej buduje najwyższy stopień napięcia, a jednocześnie składa się na to, co nazywam prawdą-w-fikcji: a mianowicie ustanawianie silnej rzeczywistości poprzez ramę narracyjną, wiarygodność języka i precyzyjną konstrukcję. Jest to w mojej ocenie rudymentarny warunek udanej powieści.
Nad całą tą ponurą odyseją wisi nieustannie nieszczęście, wypadek, śmierć.
„Tato, patrz, mówię. Mrużąc oko, wyciągam rękę z lizakiem przed siebie i przykładam go do panoramy bloków, przyklejam do czułków pełznącego pod górę tramwaju, podtykam królowi pod nos. Przed nami wielki pic, śmieję się. Ojciec przesuwa szybko językiem wokół zębów, ociera czoło wierzchem dłoni, którą znów wkłada pod połę kurtki. No, mówi, pociągnę trochę” [s. 28–29].
Wraz z postępem narracji język bohaterki się zmienia, co najbardziej widać we fragmentach następujących po owej piekielnej odysei przez miasto z ojcem i w scenach z pierwszej komunii, a tytułowy próg się spiętrza. Na pierwszych kartach powieści bowiem owe progi wyznaczają dosłownie granice bezpieczeństwa, jak choćby tu:
„Skrzypi próg. W drzwiach staje matka. Jej powrót jest zawsze trochę zaskoczeniem, nagłym szarpnięciem czasu, podobnym do tego, gdy zostaje się przyłapanym na gorącym uczynku. Jeszcze z torebką na ramieniu i ze skrzyżowanymi na piersiach smukłymi ramionami jak szlabanami odcinającymi drogę ucieczki. Stoi, ale nie wchodzi, bardziej daje o sobie znać niż się wita” [s. 8–9].
Czy tu:
„Podłoga w przedpokoju skrzypi pod stopami ojca. Szeleszczą kartki. Twarz matki jest nieruchoma, gdy z kuchni dobiega do nas ściszona rozmowa, gdy chrzęści zamykana na suwak torba, gdy delikatnie szczękają za ojcem drzwi wejściowe.
Kulę się pod ciszą, która nastaje, czekam aż pęknie i spadnie jakimś strasznym, bolesnym ciosem na moją głowę” [s. 20].
Jednak wraz z naporem traumatycznych doświadczeń język bohaterki dorasta, żeby nie powiedzieć – przerasta narratorkę: zaczyna ona widzieć więcej, sięgać głębiej w mrok, dostrzegać w ciemnościach swoją samotność, porzucenie i straszliwą bezwyjściowość swojego życia. Próg zmienia się w mury więzienia pogrążonego w mroku. Po kolejnych rajdach alkoholowych ojca, matka próbuje „ostatecznego” gestu – wyprowadza się ze wspólnego mieszkania, jednak zostawia córkę sam na sam z pijącym mężem (!). Przez chwilę ojciec próbuje się zebrać, jednak alkoholowy ciąg sprawia, że zaczyna bezwładnie szybować tuż przy samej ziemi, niebezpiecznie się do niej zbliżając – rzyga, dostaje biegunki, nieustannie pije, błaga córkę o odnalezienie skitranej przez matkę lub babkę butelki wódki, odsypia zapój na kanapie w smrodzie wydzielin ciała. Wszystko to na oczach (w uszach i nosie) swojego dziewięcioletniego dziecka.
Nauka robienia „uczuć”
Mamy wiele literackich wysokich dokonań, pokazujących mroki dzieciństwa, głównie w literaturze powszechnej – od anglojęzycznego „Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego zaczynając, a na powieściach Anandy Devi opisujących postkolonialną wegetację na maurytyjskich blokowiskach kończąc (por. powieść „Ewa ze swych zgliszcz”). W literaturze polskiej najnowszej wystarczy wspomnieć nagrodzony Nike „Gnój” Wojciecha Kuczoka. Niemniej wyjątkowość dokonania Bieżuńskiej zasadza się także na tym, że potrafi opisać również seksualność swojej bohaterki. I robi to niezwykle wysokim stylem, odnajdując język, którego w literackiej polszczyźnie tak brakuje. Zresztą trudność była tu podwójna – mówimy wszak o dziewięcioletniej dziewczynce. Bieżuńska we fragmentach dotyczących tej sfery życia małej narratorki posługuje się niezwykle precyzyjną frazą, bez fałszywych tonów, pisze finezyjnie, a jednocześnie bez maskujących metafor czy nieszczęśliwych złożeń frazeologicznych. To kolejny przykład talentu literackiego pisarki, który pozwala mi tak pewnie mówić o bardzo dojrzałym debiucie i ze spokojem myśleć o jej drugiej powieści.
Bohaterka uczy się robić „uczucia”, jak nazywa masturbację jej koleżanka, która wprowadza dziewczynkę w ten świat. Ipsacja spełnia tu dwojaką funkcję. Po pierwsze służy rozładowaniu napięcia, jest ucieczką w rozkosz ciała, wytchnieniem od złowrogiej, wiecznie wiszącej nad jej losem przemocy. Po drugie jest kompensacją wielkich deficytów czułości i miłości. W całej powieści nie ma żadnej sceny, w której dziewczynka doświadczyłaby czułego dotyku swoich najbliższych! Na taki potrafią się jedynie zdobyć obce, spotkane przypadkowo kobiety. Dlatego narratorka wykrada od babci zdjęcie zrobione w młodości jej ojcu, sypia z nim, robi sobie z tym zdjęciem „uczucia”. Zaraz po tym ogarnia ją lęk, że jej ciało się od tego rozpadnie, że zostanie „za karę” wymazana. Są to niezwykle mocne sceny, dopełniające pustą, wrogą rzeczywistość otaczającą dziewczynkę – ta robi sobie „uczucie” z wizerunkiem ojca, którego zaczyna nienawidzić, od którego chce uciec, który razem z matką, dewastuje jej cały świat.
Światło i tlen
Mówiłem wcześniej, że jest w tej powieści i światło, i czysty tlen. To są te przejmujące i przepięknie wyrzeźbione w języku fragmenty, w których bohaterka zostaje sama albo w których trafia w bezpieczną przestrzeń – na przykład do biblioteki. Wtedy bezmiar wrażliwości i delikatności wewnętrznych dziewczynki oświetlają tę ponurą opowieść:
„Gdy czytam, połykam cudze głosy. Jestem jak studnia, w której po drodze giną postaci i wątki, ale zostają dźwięki – odarte z treści echa innej mowy. Budzą się, gdy idę, gdy w myślach opowiadam własne historie, ciągną się obok jak mur lub płot, rozbłyskują jak mysz w trawie, chwilę biegną przy mnie i znikają, wraz z końcem krawężnika” [s. 85].
Przebija tu, rzecz jasna, ocalająca moc literatury, owe cudze głosy, które potrafią przyjść z pomocą, rozproszyć na chwilę mrok, umożliwić zaczerpnięcie czystego powietrza.
Nie wiem, jak potoczą się dalsze losy bohaterki; powieść kończy się kolejnym powrotem matki do domu, kolejną próbą ojca wydobycia się z nałogu, radością babci z utrzymania tego upiornego status quo (gotuje dziękczynnie „świąteczne szare kluchy”). Nie wróży to dobrze. Chcę jednak wierzyć, że cudze głosy pozwolą kiedyś dziewczynce przejść przez próg, a z czasem zagwizdać własne, wielkie opowieści.
Książka:
Wiktoria Bieżuńska, „Przechodząc przez próg, zagwiżdżę”, redakcja Magdalena Kędzierska-Zaporowska, Wydawnictwo Cyranka, 2022, ss. 124.