„Bullet Train” jest luźną adaptacją powieści japońskiego pisarza Kotaro Isaki i praktycznie w całości rozgrywa się w superszybkim pociągu łączącym Tokio i Kioto. Ale Japonii w nim nie widać. Owszem, korytarzami ekspresu przechadza się jego pufiasta maskotka rodem z mangi, w obsadzie przewija się kilku japońskich aktorów, jest dużo neonowego światła, które kojarzymy z tym krajem, ale są to tylko ozdobniki i film równie dobrze mógłby rozgrywać się w Amtraku jadącym z Nowego Jorku do Bostonu. Uważam to za błąd, a w każdym razie niewykorzystaną szansę: umieszczenie nawet najbardziej schematycznej historii w egzotycznym, niepowierzchownie ukazanym otoczeniu nadałoby jej inny smak, odświeżyło, a film stałby się oryginalniejszy, niż rzeczywiście jest.
„Bullet train” jest filmem zdecydowanie nieudanym: niewydarzoną hybrydą kina akcji i komedii, której brakuje emocjonującej fabuły i dobrego dowcipu. | Paweł Mossakowski
To jednak nie jest bynajmniej jego największą wadą – ich katalog, który poniżej przedstawię, jest znacznie dłuższy. „Bullet train” jest filmem zdecydowanie nieudanym: niewydarzoną hybrydą kina akcji i komedii, której brakuje emocjonującej fabuły i dobrego dowcipu.
Wszystko przez Brada Pitta
Trzeba zresztą uczciwie przyznać, że Pitt nie zawodzi: jest tu jedynym jasnym punktem, i to mimo tego, że nie ma nic specjalnie ciekawego do zagrania ani zabawnego do powiedzenia, i że jak na głównego bohatera jest go tu zaskakująco mało. | Paweł Mossakowski
Główną w nim rolę gra Brad Pitt – i to zapewne obecność gwiazdy zadecydowała w ogóle o jego powstaniu. Nie bardzo bowiem sobie wyobrażam, aby jakikolwiek poważny producent był gotów wyłożyć pieniądze (i to duże – budżet przekroczył 90 milionów dolarów) na „Bullet Train”, gdyby nie zadeklarowany w nim udział tego bardzo lubianego, popularnego, gwarantującego porządne zyski aktora. Trzeba zresztą uczciwie przyznać, że Pitt nie zawodzi: jest tu jedynym jasnym punktem i to mimo tego, że nie ma nic specjalnie ciekawego do zagrania ani zabawnego do powiedzenia i że jak na głównego bohatera jest go tu zaskakująco mało. Ale jego niewysilony wdzięk, luz i aktorska charyzma sprawiają, że ilekroć pojawia się na ekranie, przyciąga wzrok widza i wyrywa go z odrętwienia, w które wprawiają liczne sekwencje powstałe bez udziału tego wykonawcy.
Co skłoniło tego kiedyś bardziej wybrednego aktora (który niekiedy przyjmował drugoplanowe role, jeśli film artystycznie dobrze rokował) do „wejścia” w ten poroniony projekt? Być może sowita gaża, a być może prośba starego kumpla: reżyser „Bullet Train” David Leitch był niegdyś kaskaderem, który często dublował Pitta w niebezpiecznych scenach i podczas długoletniej współpracy (początkiem był „Fight Club”) panowie się zaprzyjaźnili. A być może także szukanie – nieco po omacku – miejsca dla siebie po zdobyciu w 2020 roku Oscara za „Pewnego razu… w Hollywood” czy zwykła ciekawość w rodzaju „jak też się sprawdzę w tym gatunku?”, gdyż 58-letni Pitt w czasie swojej kariery ani razu nie zagrał głównej roli w kinie akcji (może z wyjątkiem dość specyficznej produkcji „Mr&Mrs Smith”). A skoro mogą Tom Cruise (60 lat) czy ostatnio Keanu Reeves (58 lat), to czemu nie ja?
Teczka z milionami, jadowity wąż i pół tuzina zawodowych morderców
Pitt gra zawodowego zabójcę o pseudonimie „Biedronka”, który ma tu sens lekko ironiczny: jak wiadomo, biedronki przynoszą szczęście, Pitt zaś jest urodzonym pechowcem. Biedronka niedawno przechodził kryzys sumienia, a po przebytej psychoterapii zapragnął żyć w pokoju i harmonii, samodoskonalić się, rozwijać duchowo itp. Może dlatego jego szefowa (często słyszana przez telefon komórkowy, ale widoczna przez bodaj dwie minuty Sandra Bullock) zleca mu zadanie bezkrwawe i raczej proste: ma wsiąść do wspomnianego wyżej pociągu, odnaleźć pewną teczkę, zabrać ją i wysiąść na najbliższej stacji.
Ale zlecenie okazuje się znacznie bardziej skomplikowane, gdyż w superekspresie znajduje się ponad pół tuzina innych zawodowych zabójców. Są tu działający w duecie „Mandarynka” i „Cytryna”, uważani za braci, choć pierwszy jest chudym Anglikiem w garniturze, a drugi pyzatym Murzynem z tlenionymi loczkami. Jest inteligentna manipulatorka o ksywce „Książę”, wyglądająca jak grzeczna uczennica prywatnego liceum. I jeszcze inna zawodowa zabójczyni, trucicielka „Szerszeń”. Jest wyjący na zawołanie latynos „Wilk” (raper Bad Bunny), który chce pomścić śmierć swojej żony. Jest jeszcze inny mściciel, będący przedstawicielem miejscowego, japońskiego świata zbrodni, pragnący dopaść niedoszłego zabójcę swojego synka. W pociągu znajduje się też śmiertelnie jadowity, wykradziony z ogrodu zoologicznego wąż boomslang (bez ksywki), zaś na peronie w Kyoto czeka szef japońskiej mafii „Biała śmierć”, z pochodzenia Rosjanin.
Krwawy chaos
Wszystkie te, cokolwiek ekstrawaganckie persony, uzbrojone w noże, miecze, ampułki z trucizną, karabiny i pistolety wchodzą do pociągu z określonymi zamiarami, które nader często się krzyżują i popadają wzajemnie w konflikt. Problem jednak w tym, że przy takiej liczbie mocno zdeterminowanych postaci, które trzeba po kolei „ograć” – i wynikającej z tego plątaninie wątków – trudno jest zbudować obejmujące całość napięcie. Trudno też przejmować się tymi osobami: oczywiście wolimy kogoś, komu zrzucono z dachu dziecko, od tego, kto dziecko zrzucał, ale to trochę za mało, aby z nim sympatyzować. Oczywiście też, jakoś tam nam zależy, aby nasz człowiek, „Biedronka”, przeżył krwawą jatkę, jaka się wkrótce wywiązuje, ale pytanie „co się z nim stanie?” szybko ginie w ogólnym chaosie.
Reżyser też często odwołuje się do retrospekcji, prezentując indywidualne historie owych postaci i powody, dla których znalazły się w pociągu, ale raz, że opowieści te nie są szczególnie interesujące (najciekawsza jest zrekonstruowana historia butelki z wodą mineralną; może dlatego, że krótka), a dwa, że kompletnie rozbijają akcję „współczesną” i burzą – i tak już kulejący – rytm filmu.
Czego filmowi nie sposób zarzucić, to ślamazarności. Tempo jest gorączkowe, frenetyczne, zawrotne – tak jakby reżyser chciał dorównać prędkości pędzącego pociągu, w którym umieścił akcję. | Paweł Mossakowski
Znamy wprawdzie filmy, które składają się z samych epizodów i w których w ogóle niemożliwe jest nakreślenie wyraźnej linii dramaturgicznej, a są przy tym bardzo wciągające, niekiedy fascynujące. Ale dzieje się tak pod warunkiem, że składające się nań cząstkowe historie są pomysłowe, oryginalne, stworzone z inwencją i wyobraźnią. To jednak nie ten przypadek. „Bullet Train” jest paradą opatrzonych rozwiązań, scen znanych zresztą z rozmaitych gatunków filmowych – od angielskich komedii kryminalnych po meksykańskie melodramaty – oraz bardzo wyświechtanych chwytów. Czy jest bardziej zużyty w filmach akcji rekwizyt niż teczka z dużą ilością pieniędzy, która w „Bullet Train” odgrywa podstawową rolę? Zaś poziom niespodzianek, jakie się tu serwuje, wyznacza scena, gdzie jedna z postaci dostaje kulkę w pierś, a potem okazuje się, że nosi kamizelkę kuloodporną.
Czego filmowi nie sposób zarzucić, to ślamazarności. Tempo jest gorączkowe, frenetyczne, zawrotne – tak jakby reżyser chciał dorównać prędkości pędzącego pociągu, w którym umieścił akcję. Nie jest to więc na pewno film nudny, ale za to bardzo wyczerpujący. Podkręcone tempo ma też swoje koszty i to akurat w obszarach stanowiących główną domenę kina akcji. Można było na przykład zakładać, że rozpędzony pociąg dostarczy wdzięcznej scenerii dla spektakularnych i choreograficznie wyrafinowanych pojedynków. Tym bardziej, że Leitch, co udowodnił między innymi w pierwszym „John Wick” czy „Deadpool 2”, akurat takie sceny umie pokazać. Nic z tego: imperatyw „trzeba szybko!” sprawia, że dostajemy fragmenty walk, migawki, strzępki. To, że owe starcia niekiedy muszą być pośpieszne i dyskretne, aby nie wzbudzały niepotrzebnej ciekawości obsługi pociągu czy „normalnych” pasażerów, nie jest jednak żadnym usprawiedliwieniem.
Tarantino wiecznie żywy
Ale „Bullet Train” jest nie tylko kinem akcji; jest – a ściślej chciałby być – także i komedią: cała masakra dokonuje się just for fun. W tej jednak konkurencji sprawdza się jeszcze słabiej. Żarty są wysilone, a im bardziej reżyser stara się być zabawny, tym gorszy efekt osiąga.
Mamy tu dużo brutalnej przemocy, która ma być niekiedy tak „przegrzana” i przesadzona, że aż śmieszna. W pewnym momencie „Mandarynka” i „Cytryna” spierają się o liczbę swoich ostatnich ofiar (nie są pewni, czy jest ich szesnaście czy siedemnaście) i ich dyskusja ilustrowana jest szybko montowanymi scenami zabójstw tych nieszczęśników, do tego przy akompaniamencie skocznej melodii „I’m forever blowing bubbles” Engelberta Humperdincka. Mnie to jakoś nie rozśmieszyło.
Nic jednak nowego: wesoły nihilizm, wynikający z połączenia hard core’owej przemocy i humoru jest wzięty żywcem z twórczości Tarantino i jego brytyjskiego ucznia, Guya Ritchiego. Wpływy pierwszego z nich są widoczne zwłaszcza w postaciach wspomnianego tandemu „Cytryny” i „Mandarynki” (już same ich ksywki przywołują z pamięci „kolorowe” pseudonimy bohaterów „Wściekłych psów”). Tych dwóch kilerów, którym reżyser poświęca chyba więcej czasu ekranowego niż samemu „Biedronce”, bez przerwy gada ze sobą, spiera się, droczy, a ich dialogi są wyraźnie wzorowane na rozkosznych rozmówkach Julesa i Vincenta z „Pulp Fiction”. Niestety to, co u Tarantino było błyskotliwe i zabawne, tu jest nudnym ględzeniem.
„Cytryna” ma też prawdziwą obsesję na punkcie popularnej serii książeczek o sympatycznej lokomotywie „Tomek i przyjaciele” – popkulturowe odniesienia to też Tarantino – traktując ją niemal jak Biblię, klucz do rzeczywistości, ludzkiej psychiki, typologii charakterów itd. Jednak dowcip polegający na tym, że groźny bandzior nieustannie powołuje się na książeczkę dla dzieci, szybko staje się irytujący.
Średnio wypada też komediowy pomysł na naszego głównego bohatera, „Biedronkę” który wciąż będąc zawodowym zabójcą, mamrocze do siebie formułki rodem z tandetnej pop-psychologii i z gorliwością neofity głosi ideologię non violence. Z tego zderzenia dałoby się wykrzesać iskrę komizmu, gdyby te słowne żarciki nie były tak oczywiste… Lepiej już jest, gdy „Biedronka” przechodzi od słów do czynów i wprowadza swoje nowe zasady w życie: rzeczywiście unika stosowania przemocy, ucieka się do niej w ostateczności i tylko w samoobronie, skutkiem czego często bywa poniewierany i upokarzany. To dobry pomysł: status gwiazdorski Pitta na tym nie cierpi, a zbierając „ciosy od życia”, staje się bardziej ludzki. Aktor wykazuje się także dużym talentem komediowym w chyba jedynym udanym gagu w filmie, gdzie wraz z nim występuje też wspomniany jadowity gad oraz supernowoczesna, wielofunkcyjna, „inteligentna” toaleta.
Czasy na czarne komedie
Jeden niezły gag na ponaddwugodzinny film to wynik raczej nędzny, jednak generalna intuicja przyświecająca jego realizacji jest niegłupia. Sytuacja na świecie sprzyja bowiem filmom o podobnej formule (gwałtowne śmierci plus śmiech). Czasy są niespokojne i niewesołe, naznaczone pandemią, wojną na Ukrainie (która w Stanach robi o wiele mniejsze wrażenie niż u nas, ale jednak odbierana jest jako zakłócenie dotychczasowego, zapewniającego bezpieczeństwo porządku) i przede wszystkim marnymi perspektywami stojącymi przed naszą planetą i zamieszkującym ją nieroztropnym gatunkiem (a właściwie wszystkimi gatunkami). Atmosfera społeczna stwarza więc bardzo korzystane warunki dla – szeroko rozumianej – czarnej komedii („Bullet Train” trudno do niej zaliczyć, ale zmierza w tym kierunku). Nie ma bowiem w kinie lepszego narzędzia do uśmierzania, łagodzenia, a choćby i zaklinania lęków przed unicestwieniem i śmiercią – wisielczy humor to rzecz niekiedy do życia niezbędna. Spodziewam się więc w przyszłości wysypu filmów tego gatunku. Mam nadzieję, że lepszych od dzieła Leitcha.
Film:
„Bullet Train”, reż. David Leitch, Japonia/USA 2022.
* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: „bullet” (CC BY 2.0) Fot. OiMax, flickr.com.