W środku sierpniowej katastrofy ekologicznej na Odrze, wraz z moją koleżanką klubową Katarzyną Lubnauer, weszliśmy w trybie interwencji poselskiej do Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Instytucja ta stanowi prawnie (bo już dawno nie funkcjonalnie) zwornik administracyjnego systemu wczesnego ostrzegania i zarządzania kryzysowego państwa. Centrum zarządzania kryzysowego państwa dowiedziało się o zatruciu Odry po dwóch tygodniach, licząc od początku katastrofy, z maila zwykłego obywatela, w którym opisywał zwały śniętych ryb. Potem ruszyły zapytania i po dwóch dniach ściemniania przez wszystkie instytucje, że sprawa jest pod kontrolą, w końcu dotarła ona na poziom rządu.
Cały system, nakazujący przekazywanie takich informacji poprzez węzły zarządzania kryzysowego na poziomie województwa, zawiódł. Administracja teoretycznie „zespolona” okazała się pokawałkowana, głucha, ślepa i niezdolna do oceny skali zagrożenia. To, co potem nastąpiło, było tylko przykrywaniem kryzysu i nieudolnym tłumaczeniem tego faktu.
Kraj pełnomocników
Przywołuję ten zamierzchły już incydent, bo miałem w trakcie tej interwencji refleksję, że skoro nie było „pełnomocnika Rady Ministrów do spraw Odry”, to niby skąd Mateusz Morawicki miałby się dowiedzieć, że coś się tam stało? Obecny rząd powołał prawie siedemdziesięciu pełnomocników, których nazwy czasami przypominają „ministerstwo dziwnych kroków” Monty Pythona. O zdecydowanej większości świat nie słyszał, co przypomina słynne powiedzenie kościelne o zakonach żeńskich – że nawet sam Wszechwiedzący Bóg nie wie, ile ich jest i czym się zajmują.
Ale pełnomocnicy są siatką informującą premiera o wielu kluczowych segmentach państwa, o jego konkurentach politycznych z rządu lub o obszarach, nad którymi szef rządu chciałby mieć kontrolę. Żeby nie być gołosłownym – pełnomocnik do spraw „koordynacji struktur inspekcji sanitarnych” powołany został w 2020 roku w środku pandemii, kiedy już było widać, że Państwowa Inspekcja Sanitarna, główny oręż w walce z epidemiami, jest instytucją dramatycznie niewydolną. Pełnomocnik miał robić to, do czego został powołany Główny Inspektor Sanitarny kraju – koordynować działania. Efekt znamy: zawiodła zarówno „stara”, jak i nowa instytucja w postaci pełnomocnika powołanego ad hoc, czego dowodem była jedna z największych liczb zgonów w Europie.
„Raje wydatkowe”
Ale na tym nie koniec „nowego państwa” Morawieckiego. Głównym jego obszarem jest system rządzenia poprzez wydawanie pieniędzy poza budżetem. Prawie czterdzieści funduszy celowych, wydających pieniądze poza ustawą budżetową, powoływanych kompulsywnie od czasu objęcia funkcji przez premiera, tworzy system, który Sławomir Dudek z Forum Obywatelskiego Rozwoju nazwał „rajami wydatkowymi”. Analogia z mafijnymi „rajami podatkowymi” jest uderzająco trafna.
Dość powiedzieć, że od 2015 roku Morawiecki zwiększył zadłużenie pozabudżetowe dziewięciokrotnie – z sumy 46 miliardów złotych do planowanych 442 miliardów złotych w roku 2023. Z tej sumy połowa przypada na zadłużenie zaciągane przez BGK i PFR – 214 miliardów. Podobnie rosła liczba funduszy, agencji i fundacji mogących wydawać pieniądze poza budżetowe szerokim strumieniem.
Mechanizm jest podobny jak przy pełnomocnikach – tam gdzie trzeba znaleźć/obiecać pieniądze w trybie nagłym, w ramach prezentu dla własnego elektoratu lub doraźnych interwencji kryzysowych, powstaje fundusz lub agencja pozwalająca transferować środki właściwie w dowolnej ilości. W ten sposób operacje piarowskie przeplatają się z realnymi potrzebami. Miejscem, w którym się to rozgrywa, jest z jednej strony kancelaria premiera, która służy jako centrum decyzyjne, a z drugiej – Polski Fundusz Rozwojowy i Bank Gospodarstwa Krajowego, będący maszyną produkcji środków (i długu) przekazywanych przez fundusze celowe poszczególnym ministerstwom czy innym podmiotom.
To wszystko w otoczce propagandowej „skoku cywilizacyjnego” lub patriotycznych uniesień typu „cyfrowa Gdynia”, nawiązująca do przełomowej inwestycji II RP, czy Polska Fundacja Patriotyczna imienia Romana Dmowskiego i dziesiątki podobnych. Nieprzejrzysta struktura, powielanie ośrodków zadłużenia pozabudżetowego czynią z ustawy budżetowej wydmuszkę bez znaczenia. Brak rzetelnej i publicznej oceny efektów działań skutkuje kolejnymi aferami lub podejrzeniami o marnotrawstwo środków.
Posłużę się przykładem – w tym roku, jak podaje „Business Insider” [12 stycznia 2022] – rząd dysponuje ponad 30 miliardami złotych na zwalczanie skutków covid pochodzącymi ze specjalnego funduszu. Prawie połowa z tych środków będzie przelana do Ministerstwa Zdrowia, ale premier będzie miał do swojej dyspozycji 2,5 miliarda złotych na wydatki pozabudżetowe, a szef jego kancelarii 7,5 miliarda złotych. Podobnie, stając pod ścianą wobec nieprzyjęcia z powodów politycznych środków z Krajowego Planu Odbudowy, Morawiecki zapewniał, że porównywalne pieniądze się znajdą w krajowych zasobach. Czyli: „jak trzeba będzie, to pożyczymy poza budżetem”. Kto te pieniądze rozliczy, kto je sprawdzi pod kątem celowości i skutków wydawania? Olbrzymie kwoty krążą po Polsce spięte w jeden mechanizm rządzenia poza tradycyjnym państwem.
Państwo poza kontrolą
Nie jestem ekonomistą i nie mnie sądzić, czy metoda pozyskiwania olbrzymich pieniędzy z długu poza budżetem to słuszna ścieżka rządzenia w dzisiejszych czasach. Dla jasności, trzeba zaznaczyć, że to samo robią Niemcy pod rządami nowej koalicji (poprzez odpowiednik naszego BGK, czyli KfW). W Unii coraz wyraźniej słychać głosy o systemowej gospodarce długu, tworzonego obok budżetów państw, skoro pilne potrzeby chwili są nie do sfinansowania poprzez dotychczasowy system przychodów. Wspólne zadłużenie się UE po pandemii jest tego najtwardszym dowodem.
Jednak z politycznego punktu widzenia jedno jest pewne – skoro rządzenie jest ustanawianiem prawa i redystrybucją środków, to mamy dwa państwa w Polsce. Jedno „stare”, więdnące wskutek rozkładu tradycyjnej administracji w jej podstawowych funkcjach. I drugie – „nowe państwo” premiera Morawieckiego, zarządzane nie według określonej w konstytucji logiki politycznej, tylko na modłę biznesową. Opiera się ono na pieniądzach pozyskiwanych z rynku, a nie z ujętych w budżecie dochodów państwa, chociaż obywatele i tak będą je spłacać w podatkach przez długie lata. Nowe państwo poza wszelką kontrolą, używane wyłącznie przez premiera, który nieustannie obiecuje, że sobie ze wszystkim poradzi.
Byłaby to nawet interesująca propozycja jako potencjalne lekarstwo na uwiąd „starych” instytucji, gdyby nie dwie okoliczności. Po pierwsze, „nowe państwo” podtrzymuje premiera, ale nie Polskę jako całość. Widać to w zupełnej bezradności wobec takich wyzwań, które będą determinowały sytuację Polski w przyszłości, takich jak: energetyka, ekologia, dostęp do wody, opieka zdrowotna i sektor nowych technologii. I drugi element – okazuje się ono równie dysfunkcyjne i zawodne jak pierwsze. Fundusz celowy „Kolej plus” nie powstrzymał stopniowego upadku PKP, który najwyraźniej widać w narastających lawinowo spóźnieniach przewozów pasażerskich. Fundusz celowy modernizacji szpitali nie zmienił skali zapaści systemu opieki zdrowia, a wyborczy fundusz stu obwodnic (i podobny poświęcony budowie mostów) nie nadrobił siedmioletnich zapóźnień infrastrukturalnych. Co więcej, „nowe państwo” odnotowuje spektakularne klęski, by wymienić choćby porażkę projektu budowy mieszkań w oparciu o system spółki zależnej od Polskiego Funduszu Rozwoju.
Więcej niż tylko kryzys
Finalnie mamy więc dwa równoległe i niewydolne organizmy państwowe. Niezdolne do przewidywania skutków nie tylko swoich decyzji, ale i nadchodzących wyzwań nawet krótkoterminowych, co pokazuje kwestia braku węgla. Jeśli do tego dołożymy mapę konfliktów w obozie władzy, wojen toczonych o wpływy i pieniądze, o utrzymanie większości parlamentarnej oraz „zwykłą” korupcję polityczną – mamy obraz rozkładu, który wykracza poza sam kryzys państwa. Wszystko jedno, czy w starym, czy nowym wydaniu.
To jest kryzys ludzi sprawujących władzę, rzutujący na całość państwowych mechanizmów i spraw. W ten sposób obietnica „sprawczości państwa” poprzez biznesowe zarządzanie polityką zmieniła się w swoją karykaturę – „robienia biznesów na państwie”.
Przypomina to do pewnego stopnia Orbánowskie odkrycie, że można zastąpić tradycyjną politykę demokratyczną zdobywaniem kontroli nad przepływami finansowymi za pomocą polityki, która w tym modelu polega tylko na utrzymaniu się przy władzy, co umożliwia kontrola nad strumieniami środków. Jednak nadwiślański wariant wędruje w stronę takiej nieudolności, w której groteska łączy się z dramatami coraz to większej liczby obywateli.
Może w tej dziwnej konfiguracji nieudolności i koncentracji władzy zarazem kryje się tajemnica trwania Mateusza Morawieckiego, bo przecież nie w skuteczności, popularności, prawdomówności lub poparciu w jego partii. Każdy, kto miałby przyjść po nim, zastałby pokaźną kamarylę liczącą setki, jeśli nie tysiące ludzi rozsianych po kraju, którzy zawdzięczają swoje kariery Morawieckiemu. To „nowe państwo” niekoniecznie będzie lojalne wobec nowego pana. A do tego – jest tak skomplikowane, że nowy premier lub premierka nie wiedzieliby do końca, kim i czym mają rządzić.
A ponieważ „starego państwa” już nie ma, bo je PiS rozłożyło je na części pierwsze walające się gdzieś po krzakach nad Odrą, to weszlibyśmy w okres faktycznego bezkrólewia i jeszcze większego chaosu. Jak na rok wyborczy – to słaby prognostyk utrzymania władzy. Ale wobec dołujących nastrojów, niewykluczone, że wymiana wewnętrzna się dokona, by tylko kupić odrobinę czasu i odrobinę nadziei wśród partyjnych szeregów PiS-u.
Jednak w głowie zostaje pytanie, które coraz natarczywiej domaga się odpowiedzi. W jaki sposób po wyborach wygranych przez opozycję można zarządzać Polską, która de facto jest pozbawiona elementarnych narzędzi władzy państwowej? Będę się upierał, że tylko ucieczka do przodu jest receptą. Nowe, jasne dla wszystkich wieloresortowe polityki, ścisły nadzór nad nimi, ograniczona lista priorytetów, agenda przyszłości, a nie klajstrowanie tego, czego zlepić się już nie da.
No, ale to opowieść na inne teksty i w innym czasie.