Na obrzeżach Bytomia, w magazynie z obitym falistą blachą w kolorze brudnej żółci, w dawnej siedzibie „Biedronki”, mieści się największy w Europie lombard. Jego właściciel (Wiesiek) oraz czworo pracowników ciągną ten niezbyt opłacalny interes od poniedziałku do soboty, kiedy to przychodzi czas wypłaty – czas gorzkiego rozczarowania.
Ten tonący okręt twórca dokumentu, Łukasz Kowalski (nagrodzony na tegorocznym festiwalu Millennium Docs Against Gravity), portretuje na tle zubożałej, poprzemysłowej dzielnicy Bobrek. Miejsce, może nieco na wyrost określane w tekstach prasowych jako „polskie Detroit”, dostarcza wielu przykładów niepowodzeń społeczno-ekonomicznych ostatnich dziesięcioleci oraz dziedziczonej biedy. Dzielnica kiedyś słynąca z huty stali, dziś straszy.
Ta przesycona szpejami, szpargałami i wszelkiego autoramentu osobliwościami rupieciarnia nie służy tutaj za studium socjologicznych analiz. To przede wszystkim gotowa scena dokumentalnej komedii: slapstickowych scen i absurdalnego humoru, który utwierdza nas w przekonaniu, że polska rzeczywistość nigdy nie wydobędzie się z uwierających nas bareizmów i odwiecznej bylejakości. Refleksja na ten temat mogłaby być smutna. Ale jeśli ująć rzecz w ramę zderzenia człowieka z przytłaczającą go materią (dumnie pyszniące się na półkach stosy niepotrzebnych żelazek i kosiarka, która rzężąc, wydaje swoje ostatnie tchnienie) – dostajemy gotowy materiał komediowy.
Bytomskie skamieliny
Filmowe rupieciarnie to fotogeniczna sceneria. Wypełniają kadr, dodając mu głębi (jak w niezrównanych scenografiach filmów Wojciecha Jerzego Hasa autorstwa Jerzego i Lidii Skarżyńskich), stanowią też inspirację do wielu kontrastowych kompozycji (w „Lombardzie” klient, który obmacuje manekiny, aby dotknąć drukowanych pięćdziesięciozłotówek, podczas gdy pracowniczki przerzucają stosy śmieciowej literatury). Reżyser dokumentu nie próbuje uwznioślać przedmiotów, zagłębiając się w ich historię w poszukiwaniu „duszy”. Taka romantyzacja to raczej maniera Wiesława, właściciela magazynu. Ma słabość do poroża czy zabytkowego sprzętu AGD o znikomej przydatności. Sentymentalnie kolekcjonuje starocie. Ukoronowaniem jego własnych zbiorów jest przyjęty w rozliczeniu z klientem „ząb mamuta”, czyli kawał podejrzanie wyglądającej skamieliny, którą mężczyzna eksponuje na głównej ladzie. Mężczyzna zdaje się mniej dbać o kondycję firmy niż jego podwładne.
Analogicznie układa się jego relacja z partnerką, a zarazem kierowniczką sklepu, Jolą. Kobieta podchodzi pragmatycznie zarówno do firmy, jak i do związku – poszukuje w nim oparcia. Kamera pokazuje ją, kiedy pilnie liczy zyski i straty czy planuje kolejne wydarzenia „promocyjne”: kiermasze, jarmarki, pikniki. To również ona przypomina Wieśkowi, że życie prywatne powinno być dla nich priorytetem. Jola sprawia również wrażenie najbardziej odpowiedzialnej osoby w załodze firmy, opowiadając się za prawami pracowników oraz interweniując w przypadku potrzebujących osób. To jeden z najmocniejszych aspektów filmu Kowalskiego, a zarazem niewypowiedziane oskarżenie systemu ekonomiczno-społecznego: wobec braku innej pomocy lombard okazuje się miejscem, gdzie ludzie na skraju nędzy znajdują miskę ciepłej zupy, wykonują drobne prace, wreszcie otrzymują chyba najpotrzebniejsze w tej sytuacji wsparcie psychologiczne oraz empatię. Gdzie w tych sytuacjach były instytucje państwa?
Reżyser portretuje ponadto innych pracowników lombardu, kiedy – na osobności lub wobec swoich kolegów, rzadko wprost do kamery – zwierzają się ze swoich życiowych porażek i kłopotów. Łukaszowi Kowalskiemu udało się jednak uniknąć oceniającego ujęcia tych historii. Ciekawa jest ponadto różnica w perspektywie mężczyzn i kobiet – zwłaszcza zaś szefa lombardu, który zupełnie inaczej zachowuje się wobec pracowniczek niż w towarzystwie męskich współpracowników, lawirując pomiędzy rolą sprawnego organizatora i troskliwego szefa. W męskim gronie stara się raczej zachować pozory kontroli nad sytuacją. Z kolei wobec kobiet pokazuje swoje „miękkie” oblicze człowieka dbającego przede wszystkich o podwładnych.
Metafory dokumentalne
Ta historia, choć dokumentalna, sama domaga się, aby ująć ją w metaforyczne ramy. Gdyby ktoś napisał opowiadanie o podupadającym lombardzie mieszczącym się na ulicy Wytrwałych [sic!], można by to potraktować jako nachalną sugestię. Tymczasem taki właśnie jest geograficzny fakt: wiele mówiąca nazwa koresponduje oczywiście z nieustannie podejmowanymi próbami reanimacji podupadającego przedsiębiorstwa.
Polskie kino dokumentalne ma długą historię dokumentalnych metafor, które wykorzystywały formułę kropli wody: w detalu, konkretnym miejscu lub postaci opowiadały ogólniejsze prawdy. Taki był na przykład film „Lubelska starówka” [1956] Bohdana Kosińskiego, który w zestawieniu obrazów wyremontowanych fasad i rozpadających się podwórek atakował fasadowość stalinowskiej propagandy (zjadliwy komentarz z offu napisał nie kto inny jak Jerzy Urban). W metaforach specjalizował się także Marcel Łoziński, którego filmy z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych obrazowały kondycję społeczeństwa, również na przykładzie miejsc pracy: sopockiego hotelu [„Moje miejsce”, 1986] czy zakładów kosmetycznych [„Próba mikrofonu”, 1980]. Filmowi Kowalskiego najbliżej chyba do „Antykwariatu” Macieja Cuskego z 2005 roku – nie tylko przez podobieństwo tematu, lecz także przez ukazanie, jak wiele różnych ról pełnią tego typu „instytucje”. Tak do antykwariatu, jak i do lombardu ludzie przychodzą nie tylko dla dokonania określonej transakcji, lecz także dla towarzystwa, wsparcia lub aby chociażby przez chwilę porozmawiać z drugim człowiekiem. Dla osób, które często nie mogą pozwolić sobie na wizytę w kinie czy kawiarni, te rupieciarnie pełnią funkcję „trzeciego miejsca” – jak ująłby to Ray Oldenburg, który podkreślał, że poza domem i pracą każdy z nas potrzebuje takiej „neutralnej” przestrzeni. Zgodnie z teorią amerykańskiego socjologa (wyłożoną w książce „The Great Good Place”) „trzecie miejsce” daje szansę na wytchnienie od codziennej rutyny. Z braku innych rozrywek w zaniedbanej okolicy bytomskiej dzielnicy Bobrek, jedną z głównych atrakcji staje się chociażby piknik z melodiami Zenka Martyniuka i kiełbaskami serwowanymi przez tytułowy lombard.
Zamiast puenty
Oglądam film Łukasza Kowalskiego przede wszystkim jako galerię barwnych postaci. Układając „Lombard” w szeregu innych tytułów o podobnej formie dokumentalnej, widzę w nim również zapis najnowszej historii Polski, dopisujący do filmów Marcela Łozińskiego czy Macieja Cuskego kolejne obrazy współczesnej rzeczywistości. Film Łukasza Kowalskiego z pewnością wyróżnia się w tym porównaniu chociażby przez samo to, że jest to forma pełnometrażowa. To, co kiedyś stanowiło o marce polskiego dokumentu: lakoniczność formy, dosadność przekazu, ustępuje miejsca dłuższej obserwacji i sportretowaniu zachowań bohaterów w dłuższej perspektywie czasowej. Nie da się jednak ukryć, że w osiemdziesięciominutowym formacie trudno zachować wyrazistość przekazu. Pod tym względem filmowi Kowalskiego brakuje dramaturgicznego „mięsa”: wypełnienia ujęć obserwacyjnych scenami (rozmowami?), które kazałyby bohaterom zmierzyć się z pytaniem, jaki sens ma ratowanie tonącego okrętu?
Poszczególne sceny są bardzo sprawnie filmowane (kamera Stanisława Cuskego), czasem jednak brakuje im puent. Czy twórcy świadomie zdecydowali się pozostawić ten obraz bez konkluzji? Z pewnością zabrakło tu konsekwencji w podążaniu za decyzjami bohaterów, zaś cała kompozycja opiera się na nieco wymuszonej ramie w postaci okolicznościowych wyprzedaży. Ukazanie całej załogi lombardu było pewnie oczywistym wyborem: wszyscy bohaterowie są nomen omen niezwykle wytrwali. Twórcom zabrakło jednak konsekwencji w drążeniu ich motywacji. Z wypełnionego kapitalnymi wręcz komediowymi scenami filmu nie dowiemy się zatem, dlaczego właściwie ten okręt wciąż unosi się na powierzchni.