Zacinający deszcz, dystopijna futurystyczna estetyka, przestępczy półświatek, dom publiczny, egzekucja błagającej o życie osoby. Nie brzmi jak „Star Wars”, prawda?
To nie kolejny „Łowca Androidów”, a zaledwie pierwsze 10 minut najnowszego serialu z „Gwiezdnych Wojen”. Serialu nietypowego dla franczyzy, w której nie oglądaliśmy jeszcze mieszaniny sci-fi noir, kina szpiegowskiego, thrillera politycznego i heist movie (podgatunek filmu gangsterskiego o napadach). To połączenie bardzo udane, a „Andor” to nie produkcja „dobra, jak na Gwiezdne Wojny”, ale w niczym nieustępująca początkom takich seriali jak „Breaking Bad”, „Narcos”, „Gra o Tron” czy „House of Cards”.
Niedawno zakończył się 12-odcinkowy pierwszy z dwóch zaplanowanych sezonów, a całość cieszy się niezwykle pozytywnymi recenzjami krytyków i… odwrotnie proporcjonalnym zainteresowaniem widzów. Skąd ten rozdźwięk?
Pusta galaktyka
Żeby dobrze zrozumieć kontekst, w którym poruszali się twórcy „Andora”, musimy się cofnąć w przeszłość, aż do początków uniwersum odległej galaktyki.
Oryginalna trylogia („Nowa Nadzieja”, „Imperium Kontratakuje”, „Powrót Jedi”) dała nam piękny mit i opowieść o nadziei, walce wielkiego dobra z wielkim złem, w której herosi obu stron ścierali się ze sobą. To konkretni bohaterowie – oraz ich radykalne przemiany – byli w stanie uratować lub pogrążyć całą galaktykę.
Prequele („Mroczne Widmo”, „Atak Klonów”, „Zemsta Sithów”) pozwoliły na ukazanie głębi tego świata, przeszłości głównych bohaterów oraz historii, które stanowiły fabularną podbudowę baśniowości trzech pierwszych filmów. W przypadku sequeli, kręconych już pod batutą Disneya, trudno o jednolitą definicję, bo motywy twórców każdej części wydawały się sprzeczne z pozostałymi. Brak pomysłu na całość tej trylogii („Przebudzenie Mocy”, „Ostatni Jedi”, „Skywalker. Odrodzenie”) był boleśnie odczuwalny na ekranie.
Poza chlubnym wyjątkiem „Ostatniego Jedi”, gdzie podjęto ryzyko odważnych decyzji, coraz bardziej odczuwalna była wtórność i brak pomysłu twórców na rozwój uniwersum. Inne podejście w temacie prezentował „Łotr 1”, wprowadzając więcej moralnych niuansów, ale główne filmy z sagi wciąż zdawały się wracać do frustrującego paradoksu. Sugerowały one, że pomimo tego, że w galaktyce żyją biliony ludzi, to o ich losach decyduje mityczny konflikt sprowadzający się do kłótni pomiędzy wybrańcami gwiezdnych rodów i ich rodzinami.
Kolejne produkcje z uniwersum „Gwiezdnych Wojen” skupiały się na wzajemnych nawiązaniach do tego stopnia, że nie pozostało w nich niemal nic oryginalnego. | Jakub Bodziony
Apogeum tego podejścia pokazała ostatnia część sagi „Skywalker: Odrodzenie”, będąca filmem niespójnym, na wskroś odtwórczym i nieznośnie zachowawczym. Twórcy postanowili cynicznie zagrać na najbardziej zgranych motywach. Było więc wyciąganie X-winga z wody za pomocą Mocy, odhaczono duszenie niepokornego oficera, który kwestionował potęgę Sithów, a Imperator tradycyjnie pokazał już głównej bohaterce to, jak jej przyjaciele giną w trakcie finałowej bitwy w kosmosie. Nawet Han Solo powstał z martwych, tylko po to, żeby raz jeszcze wypowiedzieć legendarne „I know”.
Wielkie rozczarowanie związane z finałem historii Skywalkerów sprawiło, że mój entuzjazm w stosunki do tego świata się wypalił. Nie udało mi się skończyć „Mandalorianina”, a „Obi Wana Kenobiego” czy „Księgi Boby Fetta” – seriali o słynnych postaciach uniwersum – nawet nie zacząłem, chociaż dopełnienie brakującego fragmentu historii Obi-wana zdawało się samograjem.
I do pewnego stopnia tak było, bo wszystkie te produkcje przyniosły ogromne zyski, opierając się na sprawdzonych schematach – postaciach, miejscach, symbolach czy przedmiotach, które już znamy. Dla wytwórni od narzekań mniejszości widzów zapewne istotniejszy był fakt, że zestawy zabawek z Baby Yodą zarobiły kilka miliardów dolarów. Z kolei dla rosnącej części fanów było to jedynie pozorny sukces, świadczący o braku odwagi na wyjście poza utarty schemat. Kolejne produkcje skupiały się na wzajemnych nawiązaniach do tego stopnia, że nie pozostało w nich niemal nic oryginalnego.
Koniec szczucia nostalgią
Na tym etapie na disneyowską scenę wkracza „Andor”. Pozornie i w tym wypadku można byłoby pokusić się o zarzut wtórności, bo to kolejna historia będąca prequelem. Tym razem do filmowego „Łotra 1” [2016], w dodatku z tytułowym protagonistą, który w filmie, rozgrywającym się zaraz przed wydarzeniami znanymi z „Nowej Nadziei” [1977], był zaledwie drugoplanowym bohaterem.
Jednak Tony’emu Gilleroyowi, scenarzyście i producentowi, znanemu między innymi z trylogii Bourne’a, „Adwokata Diabła” czy właśnie „Łotra 1”, udało się zrobić coś unikalnego. „Andor” jednocześnie zachowuje magię świata, którą znamy z oryginalnych części, oraz wprowadza do niego zupełnie nowe elementy, nie żerując na taniej nostalgii.
Jeszcze przed premierą Gilleroy sugerował, że w filmie nie będzie taniej nostalgicznej oprawy czyli tak zwanego fan-serwisu związanego z cameo znanych postaci czy nawiązaniami do kultowych scen, co obecnie jest standardem w produkcjach Marvela, DC czy „Gwiezdnych Wojen”. W praktyce zbyt często ten zabieg służy jako usprawiedliwienie dla leniwych scenarzystów, którzy niskim kosztem chcą zadowolić widownię.
Tym razem twórcy zrozumieli, że umiejętne granie nostalgią nie polega jedynie na przywołaniu wcześniej obecnych motywów, ale na osadzeniu ich w odpowiednim kontekście miejsca i czasu. Dlatego scena po napisach finałowego odcinka jest subtelnym odwołaniem zarówno do ikonicznego motywu starej trylogii, jak i do ostatecznego losu głównego bohatera.
„Andor” poświęca zatem znane wcześniej motywy w celu opowiedzenia lepszej historii. Widać to od pierwszych kadrów, dźwięków i postaci, które pojawiają się na ekranie. Z każdym odcinkiem to wrażenie rośnie, jednak w żaden sposób nie sprawia, że uniwersum na tym cierpi. Przeciwnie, rośnie jego bogactwo i zróżnicowanie.
Polityczne gry senatorki Mon Mothmy, późniejszej przywódczyni Rebelii, wspomnienie przez imperialnych oficerów o rozmowie z Palpatinem, czy powiązanie jednego z bohaterów z Zakonem Jedi, pokazują ciągłość uniwersum i umiejętność łączenia wątków, a nie służą jako prowizoryczne łatanie dziur w scenariuszu.
To sprawia, że początkowe kilkanaście minut „Andora” jest bardziej interesujące niż kolejny powrót na pustynną Tatooine, co dla kolejnych produkcji stało się rozwiązaniem na tyle powtarzalnym, że zabawnym. Kluczowym zabiegiem, zapoczątkowanym na dużym ekranie przez „Łotra 1” i rozwiniętym przez Gilleroya, jest pokazanie głębi i zróżnicowania obu stron konfliktu.
Poznajemy ludzką, a zarazem kompetentną twarz Imperium oraz jego biurokratycznej machiny – kluczowych pracowników średniego szczebla, dzięki którym funkcjonuje ta faszystowska karykatura demokracji. | Jakub Bodziony
Kompetentne i ludzkie Imperium
Dotychczas Imperium było przedstawione niemal wyłącznie na dwa sposoby. Do wyboru mieliśmy wielkiego złego (Kanclerz Palpatine, Lord Vader, Moff Tarkin, generał Hux) lub bezimienną masę szturmowców. Ci ostatni okazywali się albo przeniesieni żywcem z filmów Leni Riefenstahl, albo bandą niefrasobliwych idiotów, którzy wzbudzają raczej śmiech niż strach.
W „Andorze” poznajemy natomiast ludzką, a zarazem kompetentną twarz Imperium oraz jego biurokratycznej machiny – kluczowych pracowników średniego szczebla, dzięki którym funkcjonuje ta faszystowska karykatura demokracji. Różne perspektywy bohaterów pokazują ich osobiste czy zawodowe motywacje do służby Imperatorowi. Uczłowieczenie zła uwydatnia jego banalność, ukazaną w bezsensownej przemocy i tyranii, a jednocześnie urealnia strach przed nim. Dlatego na miano jednego z najlepiej rozpisanych wątków zasługuje przedstawienie instytucji Imperialnej Służby Bezpieczeństwa (Imperial Security Bureau), której zadaniem jest tropienie wszelkich potencjalnych ruchów oporu.
To właśnie sedno historii Dedry Meero, granej przez Denise Gough, imperialnej, w pełni oddanej sprawie służbistki, pnącej się po szczeblach kariery faszystowsko-korporacyjnego aparatu. Nie ma ona sadystycznych skłonności, ale jej nadrzędnym celem jest dobro Imperium – cel w tym wypadku uświęca wszystkie środki. Doskonałe są jej sceny z majorem Partagazem, czyli jej przełożonym, granym przez Antona Lessera, który jednym zdaniem potrafi zdominować całą scenę. Podobnych odcieni szarości po „stronie zła” jest więcej, a każdy niuansuje dotychczas niemal czarno-biały konflikt.
Cyniczna i bezlitosna Rebelia
Równie fascynującym wątkiem serialu jest dekonstrukcja mitu rebeliantów, powszechnie uznawanych za ucieleśnienie dobrej i słusznej walki. Tutaj ich cel wciąż pozostaje moralnie słuszny, ale środki do jego osiągnięcia oraz motywacje już niekoniecznie. Dlatego w rozproszonym jeszcze ruchu oporu ci, którzy uciekają przed Imperium, pragną zemsty, pieniędzy albo chwały. Znajdziemy tu też osoby niemal fanatycznie oddane idei, których postępowanie niebezpiecznie zbliża ich do postaci kojarzonych z drugą stroną konfliktu.
Wszyscy oni są potrzebni dla sprawy, ale kierownicza rola przypada tym, którzy są w stanie odnaleźć się w podwójnej grze i nie cofną się przed niczym. Pranie brudnych pieniędzy, zabójstwa, wymuszenia, napady, poświęcanie swoich ludzi, czy nawet członków rodziny jest wymagane w „celu większego dobra”. Co więcej, konieczne może być nawet celowe sprowokowanie Imperium do zaostrzenia terroru – tak, aby zmusić mieszkańców galaktyki do stawienia oporu.
Te makiawelistyczne tendencje pokazuje cały wątek senator Mon Mothmy, granej przez Genevieve O’Reilly, rozgrywający się na Coruscant, a także postać Luthena Raela, który zarządza siatką szpiegów i usiłuje pogodzić różne odłamy ruchu oporu wobec Imperium. Brawurowy monolog Luthena, w którego fenomenalnie wciela się Stellan Skarsgård, jest jedną z bardziej przejmujących definicji poświęcenia w imię idei i „przyszłości, której nie zobaczy”.
W obliczu szeregu ciekawych charakterów po obu stronach barykady, w niektórych momentach na drugi plan spada tytułowy Andor, grany przez Diego Lunę, chociaż jego motywacje pozostają przekonujące, a działania napędzają całą fabułę. Bohater podczas sezonu przechodzi wszystkie etapy swojej niejednoznacznej przemiany od niechętnego Imperium złodzieja do osoby zdającej sobie sprawę z odpowiedzialności, która na nim ciąży.
Totalitarna codzienność
Jednym z głównych problemów wielu poprzednich produkcji „Gwiezdnych Wojen” było pokazywanie wielkich wydarzeń i wielkich postaci, bez towarzyszącego im społecznego i politycznego kontekstu, przez co świat przedstawiony wydawał się jedynie tłem dla wyżej wymienionych. Pierwsza saga George’a Lucasa nie stroniła od politycznych wątków, ale po przejęciu marki przez Disneya całość została ugrzeczniona albo przedstawiona w sposób karykaturalny, tak jak nazistowskie przemówienie generała Huxa z „Przebudzenia Mocy”.
„Andor” zmienia to, oddając głos „zwykłym mieszkańcom” i pokazuje ich codzienność życia pod faszystowską dyktaturą, jednocześnie trafnie wskazując na wątki antykapitalistyczne, kolonialne, rasistowskie czy związane z radykalizacją i niewolnictwem.
Pomaga w tym przywiązanie twórców do szczegółów w zakresie budowy poszczególnych lokacji, planet, osad i zamieszkujących je społeczności. Przemysłowa osada Ferrix, Coruscant czy więzienny kompleks pełnią w tym wypadku osobne role, a nie są jedynie tłem do gry aktorów. To kolejny element decydujący o głębi przedstawionych historii.
Nowa nadzieja dla uniwersum
„Andor” jest zatem sam w sobie świetnym serialem, który został jedynie opowiedziany w realiach „Gwiezdnych Wojen”. To on warsztatowo, fabularnie i wizualnie ciągnie na barkach tę franczyzę, a nie na odwrót, jak w przypadku wielu poprzednich produkcji. Na uwagę zasługuje również skromne wykorzystanie CGI. Tam, gdzie było to możliwe, korzystano z rzeczywistych, a nie wygenerowanych cyfrowo planów, co sprawia, że wszystkie lokalizacje wydają się „bardziej prawdziwe” niż w podobnych produkcjach.
„Andor” sam w sobie jest świetnym serialem, który został jedynie opowiedziany w realiach „Gwiezdnych Wojen”. Warsztatowo, fabularnie i wizualnie ciągnie na barkach tę franczyzę. | Jakub Bodziony
To serial napisany niezwykle sprawnie, z chociaż w początkowych odcinkach akcja toczy się stosunkowo wolno – co pozwala jednak na zbudowanie odpowiedniego kontekstu wydarzeń i zarysowanie poszczególnych postaci. Znajdziemy tu świetne dialogi i stopniowanie napięcia prowadzące do efektownych scen akcji – które dotychczas były piętą achillesową wielu disneyowskich i netflixowych tytułów.
Możliwe jednak, że właśnie wszystkie wymienione zalety Andora, za które chwalą go też setki innych recenzji, zadecydowały o jego kiepskiej oglądalności. Serial Gilleroya znajduje się daleko w tyle za „Mandalorianinem”, „Księgą Boby Fetta” czy „Obi-wanem”. Nie ma tam ani znanych postaci ani potencjału marketingowego.
Z drugiej strony, może być to znak, że część widzów jest zmęczona natłokiem produkcji robionych według tego samego wzoru. Disney zatracił się w próbie budowy własnego uniwersum, rozdrabniając się na wiele bezbarwnych produkcji. „Andor” jest niezwykle udanym powrotem do rzeczywistości, który pokazuje, że czasem ryzyko może się opłacić.