Śmierć papieża Benedykta XVI, odnotowana przez wszystkie media, szybko na krajowych stronach głównych portalach internetowych ustąpiła oczekiwaniom wobec tego, jak wypadnie polska kadra skoczków narciarskich.
Joseph Ratzinger, następca Jana Pawła II, zmarł po długiej chorobie, w wieku nominującym go do najdłużej żyjącego papieża (92 lata). Jednak papież Benedykt XVI więcej czasu spędził jako papież-emeryt, niż na tronie piotrowym. Jego pontyfikat zostanie zapamiętany z właśnie z decyzji o rezygnacji z urzędu. Tym samym Ratzinger otworzył drogę dla następców. Drogę jakże inną niż Karola Wojtyły, który do końca, nawet kiedy faktycznie nie sprawował już swojego urzędu, trwał jako symbol bezradnej starości naznaczonej cierpieniem na oczach milionów.
Teraz można się spodziewać, że usunięcie się w cień przez papieży niezdolnych lub z innych przyczyn niemogących właściwie wypełniać swoich obowiązków stanie się częstsze. Przesuwa to tę starożytną instytucję w stronę korporacyjną, gdzie obowiązują czysto pragmatyczne limity sprawowania funkcji, a nie czekanie aż głowa Kościoła katolickiego „uda się do domu Ojca”.
Wielki Inkwizytor
Ratzinger, wybitny teolog, jeśli wierzyć innym teologom, przeszedł niezwykłą drogę od progresywizmu epoki Soboru Watykańskiego II w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, przez wstrząs wywołany rewolucją kulturową, jaka przetoczyła się przez Niemcy (i całą Europę Zachodnią) na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, by stopniowo przechodzić na pozycje konserwatywne. W finale, od 1982 roku został „Wielkim Inkwizytorem”, jak go nazywano, gdy pełnił przewodnictwo powierzonej mu przez Jana Pawła II Kongregacji Nauki Wiary.
To wtedy wykonywał kościelne wyroki wobec całej grupy teologów, z którymi współpracował w okresie reformistycznym w Kościele (a wręcz przyjaźnił się z nimi, żeby wspomnieć tylko Hansa Kunga). Zakazy nauczania i wystąpień publicznych szybko zlikwidowały w Kościele kierowanym przez Wojtyłę i Ratzingera wszelkie „odstępstwa”, a raczej swobodę teologicznych poszukiwań.
Jako papież usiłował włączyć do kościoła Bractwo świętego Piusa (lefebrystów) – skrajną sektę negującą osiągnięcia posoborowe. Niegdyś promotor otwarcia się Kościoła, Ratzinger został autorem deklaracji „Dominus Iesus” podkreślającej, że nauka katolicka jest jedyną prawdą, co zamroziło dialog ekumeniczny. Swój konserwatyzm demonstrował nawet strojem: skrajne ortodoksyjne środowisko „Chrystianitas” z dumą mówiło o „dyskretnym manewrze mucetem” Benedykta XVI, czyli o pelerynce z gronostajów noszonej przez niego na wzór dawnych papieży ery feudalnej.
Nie zatrzymał upadku Kościoła
Ratzinger, konserwatysta, nie powstrzymał postępującego upadku Kościoła, którego uwikłanie we władzę, pieniądze i seksualne przestępstwa tak kontrastuje z oficjalnym nauczaniem. Za jego pontyfikatu wszystkie te zjawiska wypełzły na światło dzienne w całej okazałości.
Jako następca Jana Pawła II nie zdołał pokonać watykańskiej hydry. Chowając się w teologicznych głębiach, nie potrafił obudzić w Watykanie zmian. Nie złagodził więc siły afer i kompromitacji po epoce Jana Pawła II, który stworzył ułudę Kościoła globalnego, obdarzonego niekwestionowanym autorytetem moralnym, budzącego się do powszechnej nowej ewangelizacji i wchodzącego w dialog z młodym pokoleniem.
Benedykt XVI musiał wypić gorzki napój nawarzony w okresie, kiedy był „wicepapieżem”. Ta narastająca bezradność i poczucie niezdolności do przeprowadzania reform wbrew watykańskim kamarylom była, jak się wydaje, głównym powodem odejścia na emeryturę, którą sam sobie zaordynował. Jego autodymisja stała się równocześnie podsumowaniem klęski, jaką poniósł już po śmierci jego wybitny poprzednik.
Fundamentalny błąd Jana Pawła II
Karol Wojtyła pomylił się fundamentalnie, broniąc Kościoła, jakby nadal mieszkał w komunistycznej Polsce i zaciskając coraz mocniej pętlę posłuszeństwa i rozkazu, w czym skwapliwie pomagał mu Ratzinger. W finale, większość skandali, z którymi teraz boryka się Kościół, ma swoje źródła właśnie w epoce Jana Pawła II, który szukał zła wokół – w nowoczesności, liberalizmie, lewicowości, zmianie obyczajów, a nie tam, gdzie to potworne zło cicho rosło. Rosło zawsze kosztem ofiar i ich cierpienia w poczuciu bezkarności – wewnątrz instytucji, którą zarządzał.
Toteż hasło z czasów Wojtyły: „Człowiek drogą Kościoła”, w świetle faktów napływających z całego świata, gdzie dopiero świeckie państwa i ich wymiar sprawiedliwości były w stanie przeciąć haniebne praktyki – brzmi dziś jak szyderstwo. W tym systemie dobro instytucji, władzy, struktury zawsze brało i bierze górę nad pojedynczym człowiekiem, jego losem, krzywdą i cierpieniem.
Zostawmy przykłady Irlandii, Francji, Niemic, Austrii czy Stanów Zjednoczonych. Na polskim podwórku działy się rzeczy równie straszne, powtarzające ten sam uniwersalny schemat działań Kościoła katolickiego: zrobić wszystko, by ochronić przestępców w sutannach, jednocześnie ignorując, a kiedy to niemożliwe – zastraszając ich ofiary. Robić wszystko, co się da, by nie dopuść do wypłaty odszkodowań zasądzanych przez prawodawstwa krajowe.
Odszkodowań przecież nie likwidujących strat psychicznych – te zostają na całe życie. Życie ludzi nie tylko skrzywdzonych, ale i odrzuconych przez Kościół, właśnie z tego powodu. To nadal się zdarza i nadal towarzyszą temu kolejne zapewnienia o woli naprawy krzywd, przeprosiny i zapewnienia o radykalnej zmianie mającej położyć kres tym praktykom.
Franciszek pogłębia zapaść
Nie inaczej dzieje się za pontyfikatu obecnego papieża Franciszka. Jego niepewność, niekonsekwencja, brak działań adekwatnych do skali kryzysu tylko pogłębia zapaść. Początek pontyfikatu Jorge M. Bergoglio wyglądał zgoła inaczej niż jego obecna schyłkowa faza. Na początku miał on powiedzieć, że „słychać pukanie do drzwi Kościoła, ale nie od zewnątrz tylko od wewnątrz. To Chrystus puka, by wyjść ze swojego Kościoła”. Nawet jeśli to jest powiedzenie tylko mu przypisywane, oddaje nastrój pierwszego etapu władzy Franciszka, jego gorącego serca i charakterystycznej wiary, że zmiana jest możliwa, konieczna i pożądana.
Pisząc niezwykłą adhortację „Amoris laetitia”, odchodził od prawa kanonicznego na rzecz ewangelicznej miłości bliźniego, duszpasterskiej wyrozumiałości. Właściwie zmieniał więc doktrynę, ale tak, by to nie rzucało się za bardzo w oczy. Jednak z biegiem lat okazało się, że reakcje Watykanu na fundamentalny kryzys całej instytucji nie odbiegają od poprzednich uników.
Fiasko walki papieża Franciszka najlepiej ilustruje przypadek kardynała Giovanniego Angelo Becciu, defraudanta olbrzymich środków, podejrzewanego obecnie, że sfinansował oskarżycieli kardynała George’a Pella z Australii, skazanego na podstawie ich fałszywych zeznań na więzienie za stosunki seksualne z dwoma nieletnimi ponad czterdzieści lat temu (ostatecznie Pell został uniewinniony, ale po wyroku skazującym i odbyciu 17 miesięcy odsiadki).
Rzecz w tym, że kardynał Pell miał badać systemowo finanse Watykanu, czyli Becciu. I Pell, i Becciu to byli wybrani przez papieża jego najbliżsi współpracownicy. Od tego czasu problem reform w Kurii praktycznie przestał istnieć, a Watykan skupia się tylko na tuszowaniu kolejnych możliwych skandali.
Najpoważniejszy kryzys w historii Kościoła?
Na końcu papież Franciszek roztrwonił do reszty moralny międzynarodowy autorytet Kościoła. Wobec najazdu Rosji na Ukrainę zachował się publicznie jak zależny od Moskwy ksiądz, a nie głowa Kościoła, która ma obowiązek ujmować się za mordowanymi. Tocząca się teraz w Niemczech Droga Synodalna (coś w rodzaju powszechnego ciągłego zgromadzania katolików świeckich i kapłanów), która wręcz zapowiada frondę kościelną w swoich postulatach, jest tylko kolejnym objawem kryzysu pontyfikatu Bergoglia.
Coraz częściej słychać, na razie pojedyncze głosy wewnątrz Kościoła katolickiego, że to najpoważniejszy kryzys od jego powstania. Ich zdaniem nie obędzie się bez radykalnych zmian doktrynalnych, a nie tylko porządkowo-dyscyplinujących. A jedynym, co może do tego doprowadzić, jest kolejny Sobór. Problem w tym, że może być on ostatni – nie jest bowiem pewne, czy Kościół nie rozłamie się w jego wyniku. Stąd dotychczasowi papieże uciekali od takiej alternatywy, woląc obecny stan gnilny (vide polski Kościół – kolejna klęska Jana Pawła II) od ryzyka podobnego podziału jak w epoce Lutra bądź średniowiecznych czasów papieży i antypapieży.
Wracając do Benedykta XVI – pod koniec lat sześćdziesiątych uważał, że Kościół katolicki czeka załamanie, odpływ wiernych, utrata społecznego szacunku. Widział przyszły Kościół jako konglomerat małych wspólnot, żyjących na marginesach, ale poprzez swoją czystość i wiarę zdolnych dawać świadectwo, które kiedyś na nowo przyciągnie ludzi do chrześcijaństwa.
Trudno nie zauważyć, że ostatnie trzy pontyfikaty, na przestrzeni prawie pół wieku, pontyfikaty osób wybitnych i o wielkiej formalnej władzy, znacząco przybliżyły wizje Ratzingera. Jeśli to jest przyszłość Kościoła, to i cały jego pontyfikat stał się kolejnym potwierdzeniem nieodwracalności procesu, który sam prorokował.
Obok tradycyjnych partii politycznych, starego dobrego uniwersytetu, państw narodowych kontrolujących wszystkie funkcje na swoim terytorium, wydaje się, że kolejna instytucja ulega nieodwracalnym zmianom. Takiego Kościoła, jaki znamy, już zdaje się nie będzie. Nie uważam, że w polskim przypadku to nieszczęście – wszystko lepsze od stanu, w jakim znajduje się teraz. Społecznie to proces sprawiedliwy: to cena za sprzedajność i hipokryzję. To cena, jaką polski Kościół poniesie razem ze swoją faktyczną oblubienicą – polityką, gwarantującą mu bezkarność i dochody.
Czas się żegnać bez łez.