Czy Marcin Matczak może być zbawiony?

Tytuł nowej książki filozofa Tomasza Stawiszyńskiego – którego czytelnicy mogą znać choćby z audycji „Magazyn filozofa” w Tok FM, jak również ze stron „Kultury Liberalnej” – budzi pewne oczywiste skojarzenie. Wyrażenie „Reguły na czas chaosu” brzmi prawie tak samo jak „12 życiowych zasad. Antidotum na chaos” Jordana Petersona, przy czym u Stawiszyńskiego reguł jest 11.

Podobieństwo można znaleźć nie tylko w tytule. Obu myślicieli zajmują problemy filozofii i psychologii, pojawiają się psychoanalityk Carl Gustav Jung i pisarz Fiodor Dostojewski, jest krytyka cancel culture i safe spaces. Autorzy mówią również o ważnej roli mitów w ludzkim życiu – w poprzedniej książce „Ucieczka od bezradności” Stawiszyński rozważa nawet życiową funkcję astrologii jako sposobu organizującego myślenie o świecie. U Petersona tego rodzaju rolę pełni raczej religia chrześcijańska, chociaż nie zawsze wyraźnie określona. A jednocześnie obaj opowiadają się za racjonalnością, wbrew emocjom i tożsamościom.

Ale Peterson uchodzi za postać dzielącą i kontrowersyjną. Natomiast Stawiszyński wręcz przeciwnie – łączy ludzi i prowadzi audycję w głównym polskim radiu informacyjnym. Gdy prawnik Marcin Matczak zaczął powoływać się w swoich wypowiedziach na Petersona, spotkała go za to zdecydowana krytyka. Podobne problemy związane z cytowaniem Stawiszyńskiego nie są chyba znane.

Dlaczego tak jest? Otóż między poglądami Stawiszyńskiego i Petersona istnieje przynajmniej jedna istotna różnica. Mianowicie Peterson w wystąpieniach publicznych mruga nieraz okiem do skrajnej prawicy, nawet jeśli jego „12 życiowych zasad” trudno byłoby uznać za skrajnie prawicowy manifest. Natomiast Stawiszyński nie mruga, politycznie nawiązuje raczej do socjaldemokracji. To sugeruje, że można korzystać z podobnego systemu odniesień filozoficznych i psychologicznych, ale wyznawać inne poglądy polityczne niż kanadyjski psycholog. Być może rację miał Richard Rorty, że z poglądów filozoficznych nie wynikają żadne poglądy polityczne.

Niektórych irytowało przy tym, że Matczak wypowiadał się w taki sposób, jak gdyby znienacka odkrył Petersona, który go uwrażliwił na znaczenie symboli i tradycji w życiu społecznym, jakby akurat Peterson powiedział w tej sprawie coś odkrywczego, a profesorowie prawa mieli w sprawie mitów coś pilnego do dodania. Z kolei Stawiszyński pisze starannie i na bogato – widać, że ma rzecz przeczytaną i przemyślaną, a więc może dlatego nie potrzebuje do kompletu powoływać się na Petersona (o którym pisał krytycznie, chociaż z szacunkiem, w „Tygodniku Powszechnym”). Toteż, gdyby Matczak cytował Stawiszyńskiego zamiast Petersona, może kontrowersje byłyby mniejsze. O czym to świadczy i co z tego wynika, zostawiam każdemu do rozważenia.

Problemy z autentycznością

Ostatnie dwie książki Stawiszyńskiego przeczytałem niedawno z przyjemnością. Większość reguł na czas chaosu jest nieźle znana i zdroworozsądkowa. Jeśli więc jeszcze tego nie zrobiłeś albo nie zrobiłaś, „ogranicz używanie mediów społecznościowych”. Wyłącz powiadomienia w telefonie, nałóż sobie dzienny lub tygodniowy limit na korzystanie z aplikacji. Nic się na tym nie straci, a pewnie życie stanie się lepsze. Poza tym, pisze Stawiszyński, „nie daj się uwieść apokalipsie”, „przestań się oburzać”, „nie ulegaj polaryzacji”, „przedkładaj myślenie nad działanie”, „czytaj książki” i „nie szukaj pewności”.

Te sprawy zostawiam na boku, zajmę się natomiast krótko dwoma fragmentami, które z jakiegoś powodu mnie zatrzymują czy zastanawiają. Reguły 5–7 brzmią następująco: „żyj w niezgodzie ze sobą”, „kieruj się racjonalnością, a nie tożsamością”, „nie podążaj ścieżką serca”. Tego rodzaju praktyka krytyczna to miód na serce filozofa, ale nie będziemy teraz podążać ścieżką serca.

Intencja tych fragmentów wydaje się słuszna: dążenie do autentyczności jest jałowe, ponieważ autentyczność nie jest czymś gotowym, co w głębi duszy czeka na odkrycie, albo czymś, co można osiągnąć niczym cel projektu. Autentyczność jest zresztą w pewnym sensie niemożliwa – nasze myśli i emocje na ogół nie składają się na koncepcję jednego spójnego życia; nie zawsze są całkiem nasze, lecz w nas wywołane; po prostu są; a z tego, że są, nie wynika jeszcze nic konkretnego. Co więcej, owego wewnętrznego konfliktu nie da się wygasić, a brak wątpliwości, zwraca uwagę Stawiszyński, jest cechą fanatyzmu. Dlatego w praktyce przydają się niezależne i zewnętrzne wskaźniki wartości, takie jak hasło racjonalności.

Warto wspomnieć, że Stawiszyński pisze o tych sprawach między innymi w kontekście krytyki prądów w rodzaju coachingu czy self-helpu, które obiecują uwolnienie naszego ukrytego potencjału. Mam przy tym wrażenie, że coaching nie mówi „bądź wreszcie sobą!”, lecz raczej „bądź lepszą wersją siebie!” – a więc w gruncie rzeczy kimś innym niż obecnie jesteś, bo przecież nie jesteś ruską babą i nie ma w tobie żadnego ukrytego ciebie. Lekcja płynie z tego taka, że tyrania i zniewolenie mogą wynikać zarówno z zasady autentyczności (romantycznego wyzwolenia), jak i zasady nieautentyczności (oświeceniowej instrumentalizacji), ponieważ, jako się rzekło, z żadnej filozofii nie wypływa żadna konkretna polityka.

Moja wątpliwość dotyczy zaś następującej rzeczy. Marcin Luter sugerował, że jak wierni są zbyt usztywnieni, to trzeba liberalizować nauczanie, a jak za bardzo sobie popuszczają, to trzeba usztywniać. I podobnie, zastanawiam się nad kontekstem, z którego wychodzą, i kierunkiem, w którym zmierzają wspomniane reguły Stawiszyńskiego. Wydają się one rozsądne w społeczeństwie, w którym ludzie wręcz zbyt dobrze radzą sobie z jasnym i otwartym wyrażaniem własnych emocji. Wówczas rzeczywiście można zalecać refleksyjność i powściągliwość.

Ale to chyba nie jest nasze społeczeństwo. U nas częściej chodzi jeszcze o to, żeby nadzorować i karać. I w tych warunkach nauka wzajemnego wyrażania własnych potrzeb i uczuć bez lęku – dążenie do „porozumienia bez przemocy”, by użyć tytułu książki Marshalla Rosenberga, w którym w procesie komunikacji kładziemy nacisk na badanie własnych i cudzych emocji – wciąż wydaje się cennym ćwiczeniem. Być może reguły 5–7 zostały napisane z myślą o kolejnych pokoleniach, o których mówi się, że intuicyjnie przedkładają emocje ponad inne sprawy.

Śmierć

I rzecz ostatnia, reguła 11: „memento mori”. Śmierć była w dużej mierze tematem również poprzedniej książki Stawiszyńskiego „Ucieczka od bezradności”. Tym razem autor zwraca uwagę, że zaakceptowanie własnej śmiertelności jest postępowaniem „całkowicie wbrew tendencjom przenikającym współczesną kulturę”, a „we współczesnym świecie nie ma miejsca na słabość i śmiertelność”. Popkulturowy kult młodości i inne podobne wynalazki mogłyby o tym świadczyć.

Zgadzam się ze Stawiszyńskim, że wypieranie śmierci z życia osobistego i społecznego byłoby sztuczne. Być może nic dobrego z tego nie wynika. Mam natomiast problem z określeniem, co miałoby nastąpić po takim stwierdzeniu. Czy mamy teraz zasiąść, powziąć namysł i kontemplować śmierć? Po co? Może jest to głębokie. A może jest to myśl, która przychodzi nieraz w sposób niewymuszony, więc też nie ma powodu jej zwalczać. Można również zastanowić się nad jej związkami z różnymi aspektami ludzkiej rzeczywistości. Ale śmierć, podobnie jak choroba, jest pewnym faktem. Skoro więc już żyjemy, to – nie wypierając, ale i nie drżąc przed nią – równie dobrze można zająć się życiem.