„Hohenstein-Ernstthal, Saksonia, 12 grudnia. Ponieważ lekcje są ciągle odwoływane, zdesperowane matki i ojcowie alarmują w liście do ministra edukacji: w siatce godzin w gimnazjum w Sachsenring nie ma już religii. W ósmej klasie nie ma biologii. W klasie siódmej nie uczy się już muzyki i wiedzy o społeczeństwie. Z wyjątkiem trzech przedmiotów, liczba lekcji zostaje okrojona. W niemieckich szkołach brakuje nawet 40 tysięcy nauczycieli”.

Anonimowa wypowiedź pielęgniarki w programie ZDF „Frontal” z 13 grudnia na temat dyżuru: „Znam to z doświadczenia, że w trakcie oczekiwania, które w izbach przyjęć wynosi obecnie do 40 godzin, prawie nie widzi się pacjenta. A kiedy w końcu wejdzie się do sali, leżą tam martwi pacjenci, którzy wcale nie musieli umrzeć”. Na szpitalnych oddziałach intensywnej opieki brakuje 50 tysięcy pielęgniarek”.

„Po prostu nie mamy ludzi. W ciągu kilkudziesięciu lat pracy w przychodni nigdy nie doświadczyłam tak dużej rotacji personelu pielęgniarskiego i lekarzy. Ci z nas, którzy jeszcze tu są, zagryzają zęby, by jakoś zapewnić pacjentom opiekę”. Z powodu wakatów 40 procent łóżek na oddziałach intensywnej opieki medycznej w szpitalach dziecięcych stoi pustych. Niektóre chore dzieci z Berlina trzeba wieźć do oddalonego o 200 kilometrów Rostocku.

„Czwartek, 22 grudnia. Gerd Landsberg z Niemieckiego Związku Miast i Gmin o ustawie, zgodnie z którą do końca 2022 roku w Niemczech powinno być możliwe złożenie wniosku o prawo jazdy online, ale gminy nie nadążają z cyfryzacją: «Jesteśmy bardzo zbiurokratyzowanym krajem o bardzo skomplikowanej strukturze. Mamy problemy sprzętowe i kadrowe. Nie wystarczy powiedzieć, że chcemy wszystko robić online»”. Pod względem stopnia cyfryzacji urzędów Niemcy zajmują dopiero 21. miejsce wśród 35 krajów europejskich.

Do tego wojsko. Okazało się, że wystawiona na ćwiczenia kompania zmechanizowana, korzystająca z cudów niemieckiej techniki, najdroższych na świecie wozów bojowych Puma, jest niezdolna do walki, bo niemal wszystkie pojazdy były zepsute. 

To tylko kilka z przykładów wymienionych przez Olivera Piepera w Deutsche Welle z 23 grudnia zeszłego roku, opisującego krok po kroku to, co zawarł w tytule: „Niemcy się sypią”. Siła tego tekstu polega na zgromadzeniu faktów tylko z jednego miesiąca. 

Zaczęło się znacznie wcześniej

W Polsce, gdzie około jedna trzecia eksportu jest uzależniona od Niemiec, co oznacza współzależność wręcz strategiczną, tekst został wprawdzie zacytowany przez kilka portali, ale nie stał się przedmiotem szerszej dyskusji. Państwowa rozgłośnia DW zamieściła alarmistyczny materiał, który przeszedł bez echa w kraju rządzonym przez najbardziej antyniemiecki rząd w całej UE. Może rządowi spece od politycznych manipulacji uznali, że rzekomo wszechwładne Niemcy pragnące skolonizować Polskę, nie powinny być równocześnie „sypiące się”, bo osłabiłoby to używanie ich jako elementu strategii partii rządzącej. 

Rzecz opisywana przez Piepera była procesem powolnym, wręcz niezauważalnym. Pamiętam swoje, jako szefa MSW, rozmowy z ówczesnym moim odpowiednikiem z RFN. Strona niemiecka prosiła wtedy polską policje o dyżury patrolowe po drugiej stronie granicy, na terenie Brandenburgii i Pomorza Przedniego, bo siły regionalne nie były w stanie patrolować kluczowych miejsc. 

Dług rządu federalnego wobec tylko tego landu w dziedzinie bezpieczeństw wynosił wtedy 800 milionów euro. Polska policja wolała działać wspólnie z federalnym Grenzschutzem niż z landowymi służbami, bo poziom niedoinwestowania i ogólna słabość wykluczały ich z poważnej pracy transgranicznej. Skala tych zaniedbań okazała się w pełni w czasie kryzysu uchodźczego w 2015 roku, po którym mój rozmówca stracił stanowisko. 

Ten sam niemiecki minister, gdy dowiedział się o systemie informatycznym uruchamianym wtedy na rzecz obywateli w polskim MSW, zdumiał się jego zaawansowaniem, co z kolei zdumiało nas, bo to były oczywistości i mieliśmy poczucie, że w tej kwestii musimy dogonić naszych sąsiadów. Okazało się, że to oni byli (i są) zacofani o dekadę w informatyzacji urzędów w porównaniu z Polską. 

To działo się osiem lat temu, kiedy mało kto uważał, że z Berlinem jest coś nie tak. Mniej więcej wtedy Radosław Sikorski, jako minister spaw zagranicznych, publicznie ostrzegał, że bardziej się boi niemieckiej słabości niż niemieckiej siły. Słowa te okazały się prorocze.

Klęska „Hanzy”

Niemiecki model rozwoju, oparty na przemyśle motoryzacyjnym i eksporcie technologii z jednej strony, a z drugiej na zamrożeniu jakiejkolwiek presji płacowej, imporcie tanich surowców z Rosji i wykorzystywaniu „dywidendy pokojowej” (bez wkładu własnego), jaką zapewniały Stany Zjednoczone, pokazał swoje drugie oblicze. Nie tylko w konfrontacji z rzeczywistością wojny na Ukrainie, ale również w kwestiach kluczowych dla całej UE – przywództwa, obliczalności i wiarygodności. 

Elity niemieckie wybrały coś w rodzaju Hanzy – państwa służącego tylko „kupcom”. Ta republika upadała pod koniec średniowiecza, gdy otaczające ją realia zmieniały się w przyspieszonym tempie, a kupcy hanzeatyckich miast nie potrafili się do nich dostosować. Jednak Niemcy to wciąż czwarta gospodarka świata, licząc wskaźnikiem PKB, sześciokrotnie większa od polskiej. Gigant technologiczny, wiodące państwo UE i główny partner USA w Europie. Skoro nadal są tak silne, to skąd te alarmistyczne doniesienia? 

Przyczyną wydaje się system redystrybucyjny. Koszty polityk społecznych rosną, a ich sposób finansowania jest coraz bardziej niewydolny. To rodzaj powiększającego się długu po stronie państwa wobec obywateli, którzy coraz częściej spotykają się z niewydolnością systemową polityk publicznych – oświaty, zdrowia, infrastruktury, informatyzacji czy aparatu policyjno-wojskowego. Skoro jest to problem czwartej gospodarki świata, nie należy sądzić, że mamy do czynienia z wyjątkiem. 

Nie tylko Niemcy

Podobne kryzysy od lat trapią liberalne imperium – USA. Sypiąca się infrastruktura, coraz droższe usługi medyczne i postępujący upadek klasy średniej – dzięki tym problemom Trump doszedł do władzy. 

Podobne wyzwania stoją przed większością państw europejskich, choć w różnym natężeniu. Mają one jeden wspólny mianownik – wydatki socjalne są największą pozycją w budżetach państw UE i puchną z pokolenia na pokolenie, co pokazują dane Eurostatu. Welfare state staje się nie tylko na dłuższą metę coraz bardziej niewydolne, ale alternatywa, czyli podwyższenie podatków i ograniczenie pomocy społecznej, jest nie do zaakceptowania przez demokratyczne społeczeństwa. Chyba że ktoś myśli o alternatywie libertariańskiej – obniżeniu podatków i ograniczeniu wydatków socjalnych. To byłby powrót do epoki kamienia łupanego, a nie cywilizacyjne udoskonalenie. Takie strategie stają się koniecznością tylko po straszliwych wojnach lub kataklizmach rujnujących wszystko. 

Polska nie jest tutaj wyjątkiem. Co więcej, jak to bywa na półperyferiach centrów cywilizacyjnych, proces ten przebiega u nas jeszcze bardziej okrutnie, w związku z  zacofaniem będącym pochodną wielowiekowych uwarunkowań historycznych. 

Państwo kapituluje

Do tego doszła polityka PiS-u, którą najtrafniej scharakteryzował dr Łukasz Pawłowski w swojej książce „Druga fala prywatyzacji” wydanej przez „Kulturę Liberalną”: zwiększonemu transferowi środków do społeczeństwa towarzyszy ograniczanie finansowania opieki zdrowotnej, edukacji czy transportu w odniesieniu do wzrostu gospodarczego.

Ostatecznie państwo nie czuje się zobowiązane do zwiększenia finansowania na skalę narastających potrzeb, bo łatwiej jest przekazać pieniądze obywatelom niż zbudować sprawnie działający system w jednej z wyżej wspomnianych dziedzin. Rząd cynicznie korzysta przy tym z niskich oczekiwań większości własnego elektoratu, który nie oczekuje od państwa sprawczości w tych kategoriach. 

Czy Zachód będzie w stanie odwrócić tę tendencję? Nie ma na to jasnych odpowiedzi. Na razie trwa ucieczka w „ekonomię długu”, jedyną opcję, która pozwala na utrzymanie społecznego spokoju i utrzymanie względnej wewnętrznej równowagi. Są wprawdzie wyjątki, takie jak Finlandia, ale ich społeczne „ustawienia fabryczne” trudno powielić w krajach większych lub silnie naznaczonych ostrymi wewnętrznymi podziałami. 

Lepiej nie patrzeć szeroko

Uderzające jest to, jak bardzo nie chcemy zobaczyć tych procesów, które nie dzieją się w „huku piorunów i świetle błyskawic”, jak pisał Miłosz, ale są rozwleczone na dni, miesiące, lata i dekady. Tym samym pozostają niezauważone.

Myślałem o tym po publikacji DW, kiedy natrafiłem na niezwykłą informację. Bostońska firma specjalizująca się w produkcji sprzętu okołożeglarskiego, zebrała ponad milion dolarów, dzięki zbiórce tysięcy osób, na uruchomienie produkcji lupy. 

Lupa nawiązuje wyglądem do starych urządzeń jak z filmu „Pan i władca: na krańcu świata” z Russelem Crowe’em jako kapitanem – szkło, a nie tworzywo sztuczne, solidna stalowa oprawa pokryta kolorem starego złota. Przedmiot przypominający dawne czasy, kiedy ludzie robili solidne rzeczy dla innych solidnych ludzi, którzy ich używali przez dziesięciolecia, budując solidną cywilizację. Sama lupa kosztuje 35 dolarów, a liczba chętnych rośnie. 

To nie tylko nostalgia za starymi czasami wcielona w bezużyteczną rzecz, bo „lupę” mamy teraz w każdym smartfonie. Samo zainteresowanie tym gadżetem symbolicznie pokazuje moment, w którym się znaleźliśmy. Pragniemy patrzeć na coraz mniejsze szczegóły, ale nie chcemy zobaczyć panoramicznego obrazka naszej współczesności. W tym ogólnym widoku przyszłość państw dostarczających usługi publiczne na taką skalę, jak obecnie, wydaje się coraz bardziej wątpliwa, a tym samym przerażająca w swoich konsekwencjach. 

Nie wiadomo, czy nadal będziemy rolować problem, czy zaczniemy mówić wprost, że państwa nie zdołają wszystkiego udźwignąć. Tym samym zaczniemy dyskusję, gdzie są minima stanowiące nadal o tym, że od Lizbony po Tallin jeszcze trwa jakaś obliczalna cywilizacja.