Kurz nieco już opadł po wydarzeniach sprzed ponad dwóch tygodni. Doszło wtedy do rozłamu opozycji w czasie głosowania nad ustawą o Sądzie Najwyższym, której uchwalenie pozwoliłoby uzyskać europejskie środki z Krajowego Planu Odbudowy. Rząd od półtora roku nie jest w stanie tego zrobić, bo Komisja Europejska żąda naprawienia systemu wymiaru sprawiedliwości, zniszczonego właśnie przez reformy obozu Zjednoczonej Prawicy.
Istotą sprzeciwu KE była możliwość represjonowania sędziów przez władzę wykonawczą, co stanowi radykalne naruszenie zasady niezawisłości sędziowskiej. Zgodnie z nową ustawą decyzje dotyczące sędziów mają zostać przeniesione do Naczelnego Sądu Administracyjnego, w którym ludzie Zbigniewa Ziobry są w mniejszości.
Rozeznanie terenu, bitwa i krajobraz po niej
Cała ustawa była oparta o wynegocjowany z KE kompromis, którego według premiera nie można było zmienić, bo „cała konstrukcja się zawali”. Wybór był następujący: albo akceptuje się umowę z UE, choć jej warunki budziły obawy co do zgodności z Konstytucją, albo się ją odrzuca, uniemożliwiając tym samym napływ do Polski wielkich funduszy. Do tego należy dodać jeszcze dwie kwestie. Po pierwsze, KE nie zajmuje się zgodnością polskiego prawa z Konstytucją – to wewnętrzna sprawa państw członkowskich. I po drugie, bez poparcia opozycji niemożliwe było przegłosowanie tego projektu, wobec faktycznego rozpadu koalicji rządzącej i frondy posłów Zbigniewa Ziobry – wrogów UE i jakichkolwiek z nią porozumień.
Tak mniej więcej wyglądał teren polityczny, na którym rozegrała się zasadnicza bitwa.
Jej finał jest znany. Z uzgodnionego wspólnego stanowiska partii opozycyjnych (wstrzymanie się od głosu, co w praktyce pozwalało uchwalić ustawę ostatecznie przyjętą przez Sejm), wyłamało się ugrupowanie Szymona Hołowni głosujące przeciw. Moment ten został powszechnie uznany za zerwanie z ideą wspólnej listy opozycji i pójście osobną drogą, co potwierdzają minione dwa tygodnie. Jednak w dyskusji, jaka się wokół tego sporu wywiązała, padały argumenty sygnalizujące inne, głębsze zjawisko dotykające samej istoty polityki. A mianowicie – czym ona właściwie jest i gdzie są granice, po których przekroczeniu można mówić o uprawianiu jej w zły sposób.
Starcie idealizmu z pragmatyzmem
W dyskusji pojawiał się argument o porzuceniu wartości. Sprowadzał się on do zarzutu, że partie opozycyjne, umożliwiając głosowaniem kompromis z UE w sprawie KPO i popierając rząd oraz jego niekonstytucyjne rozwiązanie, tak naprawdę zdradziły siedmioletnią walkę o praworządność. W tej optyce opozycja ma obowiązek dawać świadectwo niezłomności. W dylemacie między pragmatyzmem a wartościami zawsze powinna wybierać wartości, bo inaczej traci legitymację do rządzenia po ewentualnej zmianie władzy.
W tej postawie jest pewna wizja polityki bardzo silnie reprezentowana w polskiej historii. Sprowadza się ona do ignorowania faktu, że zdecydowana większość decyzji politycznych jest podejmowana w strefie szarości, a nie czerni i bieli. Złożoność życia społecznego niejednokrotnie każe nam wybierać między wartościami a nie między „dobrem z złem” – bo taki wybór nie oddaje rzeczywistości.
Trzymając się przykładu głosowań: wartością jest sprzeciw wobec psucia prawa, ale wartością jest także unikanie głosowania z ludźmi, dla których celem jest oderwanie Polski od UE i całego Zachodu. Głosownie Polski 2050 razem z ziobrystami i Konfederacją jest z tego punktu widzenia złem, bo wspiera postawy sprzeczne ze wszystkimi wartościami budującymi demokrację i szacunek dla praw obywatelskich.
Kolejna sprawa: w polityce bywają momenty, gdy istotą sprawy nie jest jakiś dobrostan, który należy sprawić, ale wręcz przeciwnie – uniknięcie stanu odwrotnego, czyli działanie, by się coś nie wydarzyło.
I tu także mamy do czynienia z podobną sytuacją. Pułapka, którą zastawiło PiS na opozycję, polegała na konsekwencjach głosownia „przeciw”. Argument, że razem z najbardziej antydemokratycznymi ugrupowaniami można było odrzucić kompromis z KE, pomija fakt, że oznaczałoby to postawienie się na zupełnym politycznym aucie – odpowiedzialności za brak środków z KPO, w dodatku w jednym szeregu z antyunijnymi stronnictwami.
Taką postawę mógłby zaakceptować najbardziej żelazny elektorat, ale już nie ponad 70-procentowa większość Polaków uważających, że pieniądze z UE powinny trafić do Polski, bez względu na stan praworządności. W tym roku można odsunąć od władzy partię, która podeptała reguły państwa prawa. Dlatego opozycja powinna działać tak, żeby tę szansę przybliżyć, a nie zminimalizować. Od wyniku wyborów zależy stan praworządności w ogóle, a tym samym utrzymanie ideałów, za którymi opowiadają się wszyscy przeciwnicy PiS-u.
Polityczność oparta wyłącznie o szantaż wartościami jest zawsze kaleka i częściej prowadzi do klęski, a nie realnej zmiany. Możliwe, że w tej retoryce wartości chodzi o coś innego. Skutki decyzji Szymona Hołowni sugerują, że celem nie było „zachowanie niewinności”, ale zmiana strategii i porzucenie opcji wspólnej listy opozycji do wyborów.
Polityk, a nie kaznodzieja
Powyższe rozważania nie są wypisami z weberowskiej etyki odpowiedzialności i przekonań, ale raczej rozłożeniem na części pierwsze ważnego zwrotu politycznego jednego z aktorów polskiej sceny politycznej.
Jednak, przy okazji odpowiadania na pytania dziennikarzy, wielu z nich, od lat zajmujących się polityką, ze zdumieniem i niechęcią przyjmowało „etykę odpowiedzialności” jako rację działania w tym sporze. Jakby istniały tylko dwie postawy: skrajny cynizm i świat wartości absolutnych. I nic po środku.
To prowadzi do zatarcia granicy między politykami a aktywistami społecznymi. Coraz częściej od posłów czy partii politycznych oczekuje się postaw charakterystycznych dla kaznodziei lub zaangażowanych działaczy organizacji pozarządowych. Między aktywistą a politykiem może być zgoda co do celów, ale środki oraz role społeczne są różne. Ich zatarcie jest kolejnym sygnałem, że w sytuacji bezradności związanej z rządami PiS-u wzrasta skłonność do zachowań i myślenia w kategoriach zerojedynkowych, które dotąd były zarezerwowane dla ekstremistów.
To zły sygnał w roku wyborczym. Oznacza zawężenie pola do działań opartych o tradycyjnie pojętą polityczność. To właśnie w niej należy szukać najbardziej efektywnego sposobu realizowania wartości, a nie w zaostrzenia etyki przekonań, uznawanej tym samym za jedyną formę działania politycznego.
Była sekretarz stanu Condoleezza Rice powiedziała kiedyś, że „polityka bez wartości zawsze zmienia się w cynizm, a polityka oparta tylko na nich zawsze jest na końcu bezradna”. Ale to mówiła polityczka imperium – w polskich warunkach ten rodzaj polityczności nadal nie cieszy się zbytnim zrozumieniem.