W rozmowach z rosyjskimi opozycjonistami uderza przede wszystkim okazywany przez nich gniew. Ich złość skierowana jest nie tylko na putinowski reżim czy apatycznych rodaków, ale także na zachodnie elity. „Finansujecie Putina” – słyszałem wielokrotnie od osób ostro krytykujących stosunki gospodarcze Zachodu z Moskwą. Często zwracali uwagę, że handel ten, oparty na kupowaniu tanich rosyjskich węglowodorów, trwał w najlepsze nawet po aneksji Krymu.
Moi rozmówcy oskarżali po części także i mnie. Wypominali mi, że nigdy nie stanąłem pod Sejmem, by domagać się wstrzymania przesyłu rosyjskiej ropy biegnącym przez Polskę ropociągiem Drużba, którego nazwa, jak na ironię, oznacza po rosyjsku „przyjaźń”. Ich zdaniem, przyczyniałem się w ten sposób do finansowania kremlowskich represji, korupcji i zbrojeń – wszystkiego, co splotło się tak tragicznie niemal rok temu, kiedy Rosjanie rozpoczęli ostrzał Kijowa.
Aż do lutego ubiegłego roku uważałem te oskarżenia za opozycyjne utyskiwania, znamienne dla rosyjskich emigrantów politycznych. Tych, którzy przegrali swój kraj i którym pozostało szukanie winnych. We wszystkich, poza sobą samym.
Kraj „na igle”
Z perspektywy czasu widzę jednak, że przynajmniej częściowo mieli w tej kwestii rację. Zachód robił – jak i teraz robi w zakresie dozbrajania Ukrainy – too little, too late. Forsując dekarbonizacyjną agendę, podpięliśmy gospodarkę do taniej ropy i gazu z Rosji. W wygodny dla siebie sposób dokonaliśmy outsourcingu związanej z tym brudnej roboty, czyli przede wszystkim szkód środowiskowych oraz niebezpieczeństw wynikających z działalności platform wiertniczych. Decyzyjną atrofię pogłębiali kremlowscy agenci wpływu. Uwierzyliśmy, że bez rosyjskich dostaw możemy pożegnać się ze wzrostem gospodarczym, bożkiem współczesnych decydentów.
Zależność ta była obustronna. Rosyjscy opozycjoniści wykuli hasło, które porównywało gospodarczy model Rosji do narkomanii. Federacja Rosyjska miała znajdować się „na igle”, być uzależniona od pieniężnych zastrzyków pochodzących ze sprzedaży węglowodorów.
W 2019 roku – a więc ostatnim „normalnym” roku przed pandemią – sektor naftowo-gazowy odpowiadał za 19,2 procent rosyjskiego PKB. To nie tak dużo, jeśli porównać to do Arabii Saudyjskiej czy innych petrostates. Jednak udział dochodów z tego obszaru w budżecie państwa wyniósł prawie 40 procent, a we wspomnianym roku unijny rynek odpowiadał za 55 procent eksportu samej tylko ropy z Rosji. Kierunek europejski był jeszcze ważniejszy dla struktury sprzedaży Gazpromu, handlującego gazem ziemnym.
Zerwanie z tym procederem najprawdopodobniej bezpowrotnie uniezależni Europę od Rosji. Unia zakazała bowiem importu rosyjskiej ropy i produktów ropopochodnych, a w ramach formatu G7 (wspólnie z Australią) wprowadziła ograniczenia price cap, tj. cen maksymalnych na te produkty. Mechanizm ten zabrania kapitałowi z Zachodu asystowania (na przykład w roli ubezpieczyciela czy przewoźnika) przy zakupie surowca i paliw z Rosji dokonywanego przez państwa trzecie, jeśli te produkty sprzedawane są powyżej ustalonych progów cenowych. Jest to na tyle istotne, że to zachodnie firmy dominują w zakresie chociażby ubezpieczania globalnego przewozu ropy. „Sufit cenowy” dla ropy to 60 dolarów za baryłkę. Zabieg ten ma na celu ograniczyć rosyjskie przychody ze sprzedaży przy jednoczesnym zachowaniu podaży surowca i paliw – nagłe „zniknięcie” baryłek z Rosji najprawdopodobniej doprowadziłoby do gwałtownego wzrostu cen.
Europa nie zamarzła
Na pełne efekty tych restrykcji trzeba będzie poczekać, choć gazowa odnoga rosyjskiej stacji benzynowej już teraz zmaga się z trudnościami. O ile w 2021 za aż 40 procent konsumpcji tego surowca w UE odpowiadały dostawy z Rosji, to już w listopadzie ubiegłego roku – a więc w momencie rozpoczęcia okresu grzewczego – było to jedynie 13 procent.
Znajduje to swoje odzwierciedlenie w wynikach Gazpromu. Eksport gazu ziemnego w okresie styczeń–listopad 2022 roku do tak zwanej „dalekiej zagranicy” (Europa bez krajów bałtyckich plus Turcja i Chiny) obniżył się o 44,5 procent, czyli o 76 miliardów metrów sześciennych surowca względem analogicznego okresu w 2021 roku. Rosjanie sami przyznają, że Europie udało się zastąpić dostawy z kierunku wschodniego. Wbrew rosyjskim pogróżkom, żadne z unijnych miast nie zamarzło.
Z powodzeniem odchodzimy również od rosyjskiej ropy. Faktem jest, że w ciągu ubiegłego roku Rosjanie znacząco wzbogacili się na niej dzięki wysokim cenom na światowych rynkach. Jednak teraz sytuacja ulega zmianie. Pomimo wprowadzenia przez Unię grudniowego embarga na surowiec, udało się uniknąć gwałtownego wzrostu cen. Wpływ na to mają obawy o nadchodzącą recesję na całym świecie, która obniżyłaby globalne zapotrzebowanie na paliwa kopalne.
Należy przy tym pamiętać, że wprowadzone embargo i „sufit cenowy” jak na razie trzymają wartość rosyjskiej ropy w ryzach. Obecnie jest ona sprzedawana na poziomie znacznie niższym od tego, który został przewidziany w wyliczeniach budżetowych Federacji Rosyjskiej (75 dolarów za baryłkę).
Wielka wyprzedaż na stacji
Embargo zmusiło rosyjskich traderów do poszukiwania nowych odbiorców, na czym zyskują szczególnie Indusi, skupujący produkt z potężnym rabatem. Według doniesień medialnych, Rosjanom nierzadko nie zwracają się nawet koszty produkcji. Kremlowskie spółki są postawione pod ścianą – wstrzymanie sprzedaży przymusza do redukcji wydobycia, a to generuje kolejne straty finansowe.
Trudności zaostrza dodatkowo unijny zakaz kupna rosyjskich ropopochodnych, czyli paliw. O ile chętni na odbiór rosyjskiej ropy znajdą się zawsze, to z dieslem będzie trudniej. Zapotrzebowanie na „czysty” surowiec wynika z tego, że chińskie czy indyjskie rafinerie z lubością przetwarzają wyjątkowo tanią ropę z Rosji na paliwo i uzyskują w ten sposób rekordowe marże – nie potrzebują więc zagranicznego diesla czy benzyny.
Rosjanie próbują więc obejść restrykcje – fałszują certyfikaty pochodzenia sprzedawanych wolumenów, powołują własne spółki ubezpieczające fracht czy mieszają produkt rodzimy z zagranicznym na otwartym morzu. Od ubiegłego roku rozwinęli także swoją flotę handlową, pozyskując ponad setki tankowców, które przewożą teraz ich towary. Okręty te nazywane są „flotą widmo” przez nieznaną przynależność właścicielską, a także operowanie poza obiegiem zachodniego kapitału i systemu ubezpieczeniowego.
Rosja traci 300 milionów euro dziennie
Te działania sprawiły, że w ubiegłym roku udało się uniknąć redukcji wydobycia ropy, a nawet zdołano je zwiększyć o około 2 procent względem poprzedzającego roku. Mimo to, zachodnia blokada znacząco podnosi koszty wszystkich operacji związanych ze sprzedażą surowca.
Ubezpieczenie frachtu bez asysty zachodnich firm jest trudniejsze, a tankowce – dotychczas płynące chociażby ze wschodniego Bałtyku do Niderlandów – muszą pokonywać większe, oceaniczne odległości. „Toksyczność” rosyjskiego eksportu to kolejny argument przetargowy dla odbiorców i pośredników. Ci pierwsi żądają niższych cen, ci drudzy wyższych marż.
Z powodu tych problemów Rosjanie systematycznie utajniają dane dotyczące eksportu ropy. Według helsińskiego Centre for Research on Energy and Clean Air, Rosja traci około 160 milionów euro dziennie przez unijne embargo na ropę, a wchodzący właśnie zakaz dotyczący paliw ma oznaczać stratę kolejnych 120 milionów. Co więcej, każdy z przygotowanych pod koniec ubiegłego roku scenariuszy International Energy Agency przewiduje, że Rosjanie nigdy już nie wrócą do dawnych poziomów eksportu węglowodorów. Organizacja prognozuje, że udział rosyjskiej gospodarki w światowym rynku sprzedaży gazu i ropy zmniejszy się z 20 do 13 procent przed 2030 rokiem.
Czy to sprawi, że rosyjska machina wojenna zostanie zatrzymana na skutek decyzji dowództwa? To wątpliwe. Sankcje wyłącznie pogłębiają kremlowskie przeświadczenie o Rosji jako oblężonej przez Zachód twierdzy. Reżim ma jednak coraz mniej pieniędzy. To kluczowe, bo założenia budżetu Federacji Rosyjskiej jasno wskazują, że priorytetem dla Kremla w tym roku będzie wojna. Około jedna trzecia wydatków ma zostać przeznaczona na bezpieczeństwo wewnętrzne i obronność, co wymaga stałych źródeł finansowania.
Koniec z finansowaniem rosyjskiego imperializmu
Koszty tychże planów poniosą rosyjscy mieszkańcy, ale i sektor naftowo-gazowy. „Dopięcie” założeń budżetowych w dużej mierze zależy od cen ropy oraz tego, czy Rosjanie zdołają z zyskiem sprzedać wolumeny, które dotychczas kierowali do Europy. Tymczasem już w styczniu przychód tytułem opodatkowania rosyjskiego sektora naftowo-gazowego wyniósł – według oficjalnych danych – około 6 miliardów dolarów, co stanowi wartość o blisko połowę mniejszą niż w analogicznym okresie rok temu.
Kreml wystawia zakonserwowaną przez siebie surowcową gospodarkę na swoisty crash test. Próbę przechodzi także Zachód, jednak okazała się ona znacznie mniej wymagająca niż przez lata myślano. Przez cały ubiegły rok Rosjanie wygrażali pięścią: żądali płacenia za gaz w rublach, nierynkowo redukowali przesył czy wprowadzali kontrsankcje. W żaden sposób nie wpłynęło to na zatrzymanie procesu zmian w Europie.
Po wejściu w życie unijnych restrykcji możliwości szantażu energetycznego przez Kreml są naprawdę niewielkie. Tym samym, Zachód – jeśli tylko utrzyma konsekwentny, antykremlowski kurs – jest na dobrej drodze, aby ostatecznie zerwać z finansowaniem rosyjskiego rewanżyzmu. Skutkiem tego będzie wyrzucenie putinowskiego państwa zbójeckiego poza nawias wymiany handlowej. Lepiej późno niż wcale.