Któż nie słyszał o Sisi – a raczej o jej legendzie – władczyni zbuntowanej, niepokornej, niedopasowanej do swoich czasów? Opinie o Elżbiecie Bawarskiej obejmują pełną skalę – od mitycznej feministki, poprzez „pierwowzór księżnej Diany cierpiętnicy”, po wizerunek zepsutej egoistki. Marie Kreutzer pokazuje wizerunek cesarzowej daleki od postaci kreowanej przez Romy Schneider w kultowej „Sissi” Ernsta Marischki. Austriacka reżyserka po części łączy wszystkie przypisywane jej atrybuty, a po części wszystkie je niszczy.

Punkowy kryzys wieku średniego

Cesarzowa Elżbieta Bawarska, zwana Sisi, niepasująca do swoich czasów, funkcji i oczekiwań wobec jej osoby, jest jedną z tych postaci historycznych, o których krąży wiele legend i plotek, i które znamy raczej z filmowych interpretacji niż z podręczników szkolnych – tylko w ostatnich latach powstały dwa seriale o kontrowersyjnej władczyni, Netflixowy „The Empress” w reżyserii Katrin Gebbe i Floriany Cosseny oraz biograficzna produkcja niemieckiej telewizji TVNOW „Sisi”. Film austriackiej reżyserki Marie Kreutzer nie pomaga sklasyfikować jej w jednoznacznym kontekście – jest kontrowersyjny zarówno wobec znanych faktów (chociażby okoliczności jej śmierci), jak i wobec utartych wyobrażeń. 

Oto widzimy kobietę w przededniu czterdziestych urodzin, zmagającą się z kryzysem wieku średniego, depresją i anoreksją. Wciąż piękna, wciąż władcza i sprawcza, ale świadoma coraz bardziej słabnących atutów swojej oszałamiającej kobiecości; pogrążona w kryzysie małżeńskim i rodzicielskim – jeszcze ma pragnienia, jeszcze czuje zew krwi, pociąg do szaleństwa i wolności. Jeszcze dusi ją coraz bardziej ciasny (dosłownie!) gorset, ale coraz więcej w niej chęci i odwagi do jego luzowania. Unika oficjalnych spotkań, na których jest oczekiwana jako partnerka cesarza; ucieka w samotne dalekie podróże czy szaleńczo jeździ konno, nie zważając na ryzyko. Jej życiowe decyzje – te wagi mniejszej i te zaburzające polityczne konwenanse, szokują współczesnych, dają jej namiastkę satysfakcji, ale de facto niewiele już są w stanie zmienić. Ani dla niej, ani dla jej małżeństwa, ani dla jej pozycji jako figury publicznej. Walczą w niej niejako dwa sprzeczne żywioły – pociąg do niezależności i fizycznego zadowolenia oraz wtłoczone przez lata przeświadczenie o wymiernej władzy. Niby robi, co chce, gorsząc opinię publiczną, a jednak miota się, świadoma tego, jak żałosne są jej desperackie posunięcia.

Źródło: Materiały prasowe dystrybutora M2 Films

Środkowy palec na miarę XIX wieku

W większości publikacji i obrazów ukazujących ją jako zbuntowanego przeciwko systemowi odludka, Sisi jawi się jako oszałamiająca femme fatale – imponująca, choć tragiczna (bo niezrozumiała) domina. Często postrzegana jest jako wzór walczącego z patriarchalnym systemem feminizmu, zakłócenia ustalonego porządku konserwatywnej monarchii. Istny punk swoich czasów. Odtwarzana przez znakomitą Vicky Krieps postać jest jednak raczej żałosna, bezsilna w swoich desperackich posunięciach. Niczym mucha złapana w sieć pająka – szarpie się, nie ma wiele do stracenia, gra va banque. Ale czy (i co) wygrywa?

Elżbieta Bawarska bez wątpienia wyprzedzała swoją epokę. Nie mieściła się w ramach narzuconych konwenansów, szokowała i zachwycała w równym stopniu – paliła papierosy, nie stroniła też od innych używek, a nawet zrobiła sobie tatuaż; jej niecodzienną pasją były odwiedziny w szpitalach psychiatrycznych. Ale czy swoją „rewolucję obyczajową” prowadziła w imię wyższych celów? Dla dobra innych kobiet i przeciwko zniewoleniu? Nie sądzę – a przynajmniej nie jawi mi się ona jako feministka w obrazie Kreutzer. Owszem, przeciwstawia się sztywnym regułom uciskającym ją niczym bezlitosny gorset. Ale nie robi tego dla innych uciśnionych, ani nawet dla samej „zasady złamania zasad”. Robi to dla siebie, często bezwzględnie i egoistycznie, kosztem innych osób (w tym kobiet). Po prostu walczy o siebie – swobodę bycia sobą, życia według własnych reguł, dla własnego komfortu. I dla własnej próżności.

„W gorsecie” można oglądać wielokrotnie, skupiając się na poszczególnych aspektach filmu – na muzyce, na kostiumach, portrecie cesarzowej czy jej relacji z mężem. Jedną z ciekawszych perspektyw stanowi scenografia – misterna układanka elementów pochodzących z bardzo różnych kontekstów. | Agnieszka Sawala

Choć ten egoizm niejednokrotnie budzi pewne rozczarowanie widza, nie sposób nie lubić cesarzowej przedstawianej przez wybitną w swej kreacji Krieps. Widz odruchowo sympatyzuje z nieszczęśliwą kobietą, której piękno blednie, siła słabnie, ale duch wciąż rwie się do buntu. Już może mniej z racji wiary w możliwość zmiany biegu rzeczy, a raczej w ramach ostatnich podrygów mających wzmocnić jej poczucie własnej wartości i zagłuszyć bezsens uwikłania w dyplomatyczne konwenanse. Od początku jasne jest, że niewiele już da się wykrzesać z jej (pozornie) silnej pozycji, z jej (dotychczas) ujmującego wdzięku i (idealistycznych) liberalnych poglądów. A jednak każdy wybryk Elżbiety cieszy i wzbudza podziw widza, jakkolwiek byłby nierealny, abstrakcyjny w kontekście ówczesnych konwenansów: obrona sprawy węgierskiej, bezczelne przeciwstawianie się mężowi, charyzmatycznemu Franciszkowi Józefowi, nonszalanckie rodzicielstwo, oddawanie się pasjom – jeździe konnej, podróżom, zabiegom piękności oraz flirtowaniu w celu potwierdzenia własnej atrakcyjności, wreszcie nagminne palenie papierosów, aż po bojkotowanie obowiązków cesarzowej (nie wyłączając gestu „środkowego palca”). Przez pryzmat wszystkich zachowań Elżbiety widzimy przede wszystkim nieszczęśliwą kobietę przed czterdziestką, sfrustrowaną, zdeterminowaną, z charakterkiem. Trudno ocenić, czy to urokowi Sisi (a raczej jej legendy), czy talentowi aktorki przypisać fakt, że we wszystkim, chcąc nie chcąc, jej kibicujemy.

Bingo dla uważnych

Marie Kreutzer nie skupia się na przedstawieniu Elżbiety w funkcji cesarzowej Austrii i Węgier. Pokazuje kobietę z krwi i kości – w średnim wieku, zawiedzioną nieszczęśliwą miłością, niespełnioną żonę i kochankę, matkę ze złamanym sercem. Absolutnie niedopasowaną do swoich czasów ani do funkcji, jaką przyszło jej pełnić. Dysonans ten wspaniale podkreśla dobór nazbyt awangardowej ścieżki dźwiękowej (na przykład przewodnia piosenka Camille – „She Was”) oraz zestaw nieprzystających do klimatów dziewiętnastowiecznego dworu cesarskiego detali przewijających się przez cały film. „W gorsecie” można oglądać wielokrotnie, skupiając się na poszczególnych aspektach filmu – na muzyce właśnie, na kostiumach, portrecie cesarzowej czy jej relacji z mężem. Jedną z ciekawszych perspektyw stanowi scenografia – misterna układanka elementów pochodzących z bardzo różnych kontekstów. Polecam skupić się na tej warstwie filmu (dlatego warto obejrzeć go kilkukrotnie – za każdym razem koniecznie na dużym ekranie!) i spróbować wyłapać wszystkie elementy w absurdalny sposób zaburzające synergię miejsca, czasu i akcji. Zacznę wyliczankę, choć będzie ona daleka od kompletności: telefony na ścianach, traktory, współczesne (nam!) piosenki, nieoczywiste używki, aż po ahistoryczne zakończenie… 

Oglądanie „W gorsecie” można potraktować jak grę w kinowe bingo. Oraz bezsprzeczną ucztę dla oczu i uszu. Nie jednorazową. I koniecznie w kinie!