Paweł Śpiewak. Fot. z prywatnego archiwum Karoliny Wigury

Po śmierci kogoś bliskiego chciałoby się o nim pisać, żeby zaprzeczyć temu, że zniknął. Żeby oszukać choć trochę tę śmierć. Żeby wciąż trochę jeszcze był.

Chyba że pisze się hasło do encyklopedii. Wtedy pisze się zapewne po to, żeby jakąś osobę upamiętnić, należycie podkreślając jej zasługi i dokonania. Nie mam kwalifikacji, żeby pisać hasło do encyklopedii o Pawle Śpiewaku. Nie mam żadnych kompetencji, żeby omawiać tę postać jako naukowca, nauczyciela, polityka, publicznego intelektualistę.

Nigdy nie byłem na żadnym jego wykładzie uniwersyteckim, nie przypadł mi honor pisania pod jego opieką jakiejkolwiek pracy naukowej czy tekstu publicystycznego. Sporadycznie bywałem na organizowanych przez niego seminariach domowych, traktując je – być może – bardziej jako wydarzenia towarzyskie niż formacyjne. Nie pracowałem z Nim nad żadnym publicznie doniosłym projektem, jeżeli pominąć, że głównie dzięki niemu zaangażowałem się w pisanie i myślenie na potrzeby powstającej kilkanaście lat temu „Kultury Liberalnej”. I to, że wielokrotnie (choć nienachalnie) zachęcał mnie, żebym pisał. 

A jednocześnie trafiło mi się, że Paweł był od dwudziestu kilku lat obecny w moim życiu. Był obecny na różne sposoby i w wielu istotnych momentach. Często tworząc te momenty, nadając im bogatsze znaczenia. Po pierwsze, Paweł był jedną z najważniejszych osób dla kilku ludzi bardzo mi bliskich. Był gościem na moim weselu, kilkukrotnie gościł też w moim domu (na większych i na całkiem kameralnych spotkaniach), a ja miałem okazje bywać u niego. Poznał moją rodzinę i przyjaciół, ja poznałem kilka osób z jego najściślejszego kręgu. Był wreszcie i zupełnie po prostu (przez ostatnich kilka lat) moim sąsiadem. Spotykaliśmy się na podwórku niemal codziennie, a że znaliśmy się już w tym okresie dobrze, często spotkania te były okazją do długich rozmów. 

Myślę, że przeprowadziłem z Pawłem przez te lata setki rozmów, nie tylko podwórkowych. Zazwyczaj nieuporządkowanych, dygresyjnych, dla mnie zawsze uwodzicielsko intrygujących. Pozostawiających mnie z niedosytem, a często z potrzebą myślenia o tym, co powiedział, długo jeszcze po tym, jak swoim niepodrabialnie zawiadiacko-drobiącym krokiem oddalił się ku sprawom domagającym się jego uwagi. Dzięki Pawłowi poznałem kilka nietuzinkowych osób, których nie poznałbym żadną miarą inaczej, miałem możliwość zmierzenia się z zadaniem zdjęcia z wysokiego podwórkowego drzewa jego wystraszonego kota oraz uczestnictwa w jakichś półformalnych konwentyklach polskich intelektualistów i aktorów życia publicznego, o efektach chyba mniej wymiernych niż kocie pogotowie. 

Udzielił mi, nie certoląc się zbytnio, kilku przenikliwych i konkretnych rad, nie dotyczących bynajmniej interpretacji dzieł de Tocqueville’a, lecz tego, jak warto postąpić w danym momencie mojego życia, żeby było lepiej i mnie, i innym. Na co uważać i co docenić. Były to rady człowieka mądrego, pełne zawoalowanej, lecz oczywistej empatii. Kilka razy usłyszałem od Pawła sąd na tyle obcesowy, że budził sprzeciw przez samą formę jej wyrażenia. Ale nigdy nie usłyszałem od Niego sądu powierzchownego albo choćby wypowiedzi mętnej, trywialnej, ocierającej się o small talk. I zawsze to, co mówił, było przenikliwe, na temat, to the point. Wszystko co mówił – znaczyło. Mogłeś się z nim nie zgadzać, ale nie mogłeś, będąc intelektualnie uczciwym, przejść obojętny wobec tego, co od Niego usłyszałeś. Wierzę, że nigdy nie usłyszałem od niego rzeczy nieszczerej.

Śmierć Pawła zrodziła brak. Brak jest teraz kogoś, kto tak bezapelacyjnie był, kto żył tak wyraziście i odważnie. Samo życie jest teraz bledsze i cieńsze. Nie tylko mi jest go brak. Brak Pawła jest po prostu nieobecnością tego, co było ważne, co być powinno. A czego już nie ma.