Poznałem Pawła Śpiewaka gdzieś na przełomie 2005 i 2006 roku. Zadebiutował wtedy w roli posła i moi ówcześni szefowie w „Gazecie Wyborczej” doszli do wniosku, że warto mu poświęcić intelektualny portret w weekendowym wydaniu. Padło akurat na mnie i szczerze się ucieszyłem z takiego przydziału. Było coś intrygującego w jego osobności, swoistej nieprzystawalności do panujących w tamtym czasie inteligenckich kategorii.
Profesor był od jakiegoś czasu na ostrym kursie kolizyjnym z moją redakcją. W końcu to właśnie on po aferze Rywina pierwszy rzucił hasło IV Rzeczpospolitej, które potem przejęli bracia Kaczyńscy. Nagrabił sobie również lustracją, której był w owym czasie gorącym orędownikiem. W „Pamięci po komunizmie” wręcz popadał w ton inkwizytorski, czyniąc adresatem niemalże wszystkich swoich pretensji Adama Michnika. Tak się wtedy pisało na radykalizującej się prawicy, toteż książka Śpiewaka bywała odbierana jako swego rodzaju uzupełnienie wcześniejszej „Dekomunizacji, której nie było” Bronisława Wildsteina.
Logika sporu w rodzinie
Zresztą nie ma sensu owijać w bawełnę: polityczne pisarstwo na emocjonalnych sterydach ma tendencję do wykolejania się i tamta książka też się Śpiewakowi wykoleiła. Dzisiaj to już wykopalisko archeologiczne z dziwnej epoki, w której teczki po SB urosły do rangi centralnego polskiego problemu. Chociaż to samo można też z pewnością powiedzieć o zaangażowanych tekstach Michnika i właściwie całej „Gazety” w owym nurcie.
Jednocześnie Śpiewak nie dawał się jednak zapisać do wspólnej parafii z Wildsteinem, wtedy już całkowicie nawróconym na prawicę. W jakimś ulotnym sensie mimo wszystko wciąż pozostawał „nasz”. W końcu wychowywał na tych samych książkach, co moja starszyzna. Dawniej bywali na tych samych imieninach i po latach opowiadali te same towarzyskie anegdoty. Nawet nosili się z podobną niedbałością, jak to warszawscy inteligenci mieli onegdaj w zwyczaju.
Ale przede wszystkim dzielili pewną wspólną normę, zarazem elementarną i nieuchwytną. Tę, która sprawia, że nawet przy ostrych różnicach zdań trzymamy się jednak logiki sporu w rodzinie, bo w gruncie rzeczy nadajemy na podobnych falach. Dzisiaj można by pewnie powiedzieć, że była to po prostu norma liberalna, ale wtedy liberalizm pozostawał pojęciem na tyle zapętlonym i wieloznacznym, że trudno było na jego podstawie określić czytelne ideowe continuum.
Śpiewak na Platformie symetrystów
Chociaż już to, że związał się z Platformą Obywatelską, bynajmniej nie przemawiało aż tak bardzo na jego korzyść. Ten szyld nie budził jeszcze w „Gazecie” zbytniego aplauzu, szczególnie w gronie jej ojców założycieli. Prawdę mówiąc, przez długi czas byli oni najgorszymi symetrystami w duchu „PiS, PO, jedno zło”. Tyle że ogólnie realia były oczywiście zupełnie inne.
Akurat kiedy zaczynałem zajmować się Śpiewakiem, ruszała na ostro polaryzacja i Platforma pomalutku stawała się „nasza”. Skądinąd w nowym środowisku Śpiewak nie zaliczył imponującego wejścia. Jego klubowi koledzy ostrzegali mnie, że jest wyniosły i demonstruje profesorską wyższość. Ale to się w naszych kontaktach nie potwierdziło. Zrazu trochę się zdziwił, że chcemy o nim pisać. Chętnie się jednak umówił na spotkanie i okazał się zaskakująco otwartym rozmówcą. Potem takich rozmów było jeszcze kilka, bywałem również na jego seminariach ze studentami. W połączeniu z prześledzeniem całej drogi Śpiewaka oraz intensywną lekturą jego tekstów na kolejnych etapach życia – zrobiła się z tego przygoda intelektualna.
I chyba też dosyć szybko pojąłem, o co naprawdę chodzi z tą jego osobnością. Że nie jest to wcale przejaw intelektualnego rozchełstania, co często mu wówczas przypisywano. Pamiętam porównania do znudzonego intelektualisty z Zachodu, który w poszukiwaniu nowych wrażeń co jakiś czas musi wykonać widowiskową woltę. A to nie było u nas mile widziane, bo polski inteligent musi przecież cierpliwie dźwigać swój nieśmiertelny etos. Czyli być politycznie odpowiedzialnym i zajmować wyłącznie słuszne stanowiska. Bo jeżeli palec na klawiaturze przypadkowo się omsknie nie w tę stronę co trzeba, to skutki mogą być straszliwe i ludowi zajrzy w oczy widmo deprawacji.
Autonomia inteligenta
Śpiewak widział to jednak zupełnie inaczej. Swoją inteligenckość wywodził z osobistej autonomii. Za nic w świecie nie chciał dać się skoszarować i szczerze go irytowały obowiązujące wtedy pakiety myślowe, obejmujące ściśle określone sekwencje poglądów na demokrację, wolny rynek, kwestię pamięci i rozliczeń po PRL, stosunki państwo – Kościół, czy co tam jeszcze aktualnie nurtowało zaangażowaną inteligencję. A właśnie że nie – buntował się przy okazji naszych spotkań – bo logika pakietu zawsze prowadzi do stłamszenia refleksji, zbiorowego otumanienia i przede wszystkim śmiertelnej nudy.
Owa spójność i tak jest przecież pozorna, sztuczna, podyktowana przez politykę. Do której inteligent nie powinien się w ogóle zbliżać, gdyż wcześniej czy później dopadną go „duszne wymioty”. To cytat z Aleksandra Wata, wykorzystany przez Śpiewaka jako motto „Pamięci po komunizmie”. O paradoksie – kiedy książka się ukazywała, jej autor akurat wybierał się na posła…
Sam przez lata funkcjonował w cyklach. Raz popadał w odrętwienie i obwieszczał, że wycofuje się z jałowego dyskursu, zamiast tego oddając się podróżom po mapach zbiorowej pamięci bądź analizowaniu żydowskich midraszy. Ale po jakimś czasie z impetem rzucał się w wir polemicznych starć, szarżując i popadając nierzadko w przesadę. Czego później chyba zdarzało mu się trochę żałować, jak w przypadku nieszczęsnej IV RP. Ale być może człowiek z poczuciem usidlenia po prostu czasem musi mocniej szarpnąć, żeby odzyskać upragnione poczucie wolności. Czy jednak istotnie, jak mu zarzucano, nagrzeszył brakiem odpowiedzialności za słowo?
Po latach to już właściwie obojętne, kto się w jakiej sprawie pomylił, a kto trafił w sedno. Wypowiedzi istotnych i tekstów naprawdę wybitnych powstaje znowu nie tak wiele, a przytłaczająca większość bieżącej pisaniny okazuje się ledwie nawozem życia publicznego. Śpiewak z pewnością zdawał sobie z tego sprawę, chociaż parę ważnych esejów oczywiście w życiu popełnił i tego nikt mu nie odbierze.
Chodzący kłębek frustracji
Dalece ważniejsze było to – tak mi się przynajmniej teraz wydaje – że najbardziej pragnął ocalić siebie jako niezależnie myślącą jednostkę. Żeby nie dać się zwariować, ale jeszcze bardziej ze szczerej troski o sprawy publiczne, które w homogenicznym dyskursie cierpią i parszywieją. Jego postawa już wtedy zasługiwała na szacunek, a z dzisiejszej perspektywy zasługuje tym bardziej, bo w naszym świecie skrajnej polaryzacji i wszechogarniających internetowych baniek deficyt autonomii stał się wręcz dojmujący. Niemal wszyscy, zabierając publicznie głos, dajemy się jakoś instrumentalizować, czy nam się to podoba, czy nie. I pewnie trzeba się z tym w jakiejś mierze pogodzić, co nie znaczy, że również poddawać.
To niestety historia bez happy endu. Jeszcze w trakcie pisania portretu Śpiewaka, czyli na samym początku jego poselskiej posługi, dawało o sobie coraz wyraźniej znać jego ogromne rozczarowanie czynną polityką. Najpierw mówił, że chciał po prostu zobaczyć od środka, jak to jest. Bo niedawno skończył 54 lata i została mu mniej więcej dekada możliwości, po której już stanie się starym człowiekiem.
Miał oczywiście jakieś wyobrażenia, pewnie trochę na podstawie książek, a trochę z postronnych obserwacji. Raptem kilka miesięcy później przypominał już chodzący kłębek frustracji. Świat partyjnej polityki wydawał mu się jeszcze bardziej intelektualnie toporny i moralnie odpychający niż wcześniej krąg zaangażowanej politycznie inteligencji.
Obserwowałem ze smutkiem, jak zapada się w sobie, ale po zakończeniu kadencji kontakt już nam się rozluźniał, z czasem całkiem urwał. Parę lat temu minęliśmy się na jakiejś debacie. Uprzejmie spytał, gdzie aktualnie pisuję, przepraszająco się zaraz tłumacząc, że już właściwie nie czyta gazet. Bo nie chce mieć z taką polityką jak u nas nic wspólnego. Nie byłem tym zresztą jakoś specjalnie zdziwiony.
Na szczęście poza polityką był też inny świat. Do widzenia, panie profesorze.