„Pustelnik z Treig”, czyli trudne piękno samotności

Znakomity, wyciszony dokument Lizzie MacKenzie to dyskretna opowieść o bólu, ale i szczęściu samotności. To zarazem wyraz triumfu cierpliwości reżyserki: wiele lat zajęło jej zdobycie zaufania głównego bohatera, Kena Smitha, by pozwolił na rejestrację swojego trybu życia. Wyłania się z tego nie tylko swoisty poradnik samotnego przetrwania: przyglądamy się metodom zbierania trufli, połowu ryb czy budowania chaty. W tle rozwija się jednak wątek historii Smitha, krążący wokół zagadki jego życiowego wyboru. Dzięki delikatności reżyserki została ona oddana oszczędnie, jako że i bohater stroni od ekshibicjonizmu. Wspominamy z nim pobicie przypłacone uszkodzeniem mózgu, a następnie wieloletnią rehabilitacją; jej elementem okazały się piesze wędrówki na gigantycznych dystansach oraz skrupulatnie prowadzony dziennik. Smith nieśmiało wspomina też jedyny epizod miłosny, który mógł zmienić jego tryb życia: jednej z dziewcząt zapowiedział kiedyś, że zdecyduje się na ożenek, o ile powróci do rodzinnego miasta. Nigdy to jednak nie nastąpiło.

Opowieść samotnika daleka jest od goryczy czy żalu za straconymi szansami; jego wybór to nie tyle ucieczka od świata, co poszukiwanie świata innego. Jedna z linii filmowej narracji skupia się na obserwacji samej przyrody; okazuje się, że to jej uderzające piękno skłoniło bohatera do wyboru miejsca, w którym spędził ponad czterdzieści lat, dokumentując najbardziej ekstatyczne momenty swoimi fotografiami. „Pustelnik z Treig” zbliżą się chwilami do swoistej filmowej wersji „Walden” Thoreau. Smith ma już upatrzone miejsce na swój pogrzeb – prześwit między drzewami z olśniewającym widokiem na jezioro – jego marzeniem jest sprowadzenie tam księdza, by zdążył z poświęceniem tej ziemi. Sam dokument staje się świadectwem ostatniej być może walki bohatera – z własną, narastającą z wiekiem słabością oraz perspektywą koniecznego być może powrotu do miasta. Jak zauważa w rozmowie z nim urzędnik, o ile w mieszkaniu komunalnym znalazłby konieczną opiekę, z pewnością straciłby jednak równowagę psychiczną, daną mu przez miejsce, które pokochał. Film MacKenzie stał się swoistą pieśnią o trudnym pięknie samotności; ukrytym paradoksem jest jednak to, że dokument rozsławił tytułowe jezioro – wybrane przez pustelnika jako najbardziej wyizolowane miejsce Wysp Brytyjskich – być może na miarę amerykańskiego Walden.

 

„Historia naturalna zniszczenia”, czyli koszmary wojny

Najnowszy dokument Sergieja Łoźnicy to magnetyzujący esej oparty wyłącznie na archiwaliach – jego forma może przywoływać chociażby „Jeden dzień w PRL” [2005] Macieja Drygasa. W pierwszych sekwencjach przyglądamy się codziennemu życiu przedwojennych niemieckich miast, sprawiających wrażenie centrum europejskiej kultury. Na ulicach tętni życie; wzrok podąża za unoszącym się nad głowami sterowcem. To jednak cisza przed wybuchem absurdalnego zniszczenia, zapowiadanego przez coraz częściej pojawiające się w kadrach motywy swastyki. Jedną z najbardziej porażających części filmu są lotnicze ujęcia miast w dymach pożarów, rozświetlanych przez kolejne wybuchy bomb. Film Łoźnicy można oglądać jako uzupełnienie „Rzeźni numer pięć” Kurta Vonneguta; przedstawia grozę wojennych strategii opartych na niszczeniu całych miast. Jeden z brytyjskich dowódców określa ją jako swoisty eksperyment ze sposobem kończenia wojny; ukaranie Lubeki czy Kolonii ma być zapowiedzią losu całych Niemiec, które z kolei zachęcane są – słowami nazistowskiego propagandysty – do nieugiętości. Ofiarami rozpędzonej machiny wojennej padają cywile – ich cierpienie jest namacalne niezależnie od tego, po której stronie konfliktu się znaleźli. O ile archiwalia przedstawiają mające nieść otuchę przejazdy brytyjskich czy niemieckich przywódców wśród ruin, dominują tu ujęcia bezładnych ucieczek ze spalonych miast. Przelot nad ich szkieletami po bombardowaniu przywodzi na myśl apokaliptyczną Warszawę z filmów Wajdy czy „Pianisty” Polańskiego.

Wielkim talentem Łoźnicy jest umiejętność wydobycia z materiałów archiwalnych nie tylko przekroju społecznego czy emocji jednostek, ale i stworzenie swoistej metafory. W jednej z sekwencji przyglądamy się koncertowi symfonicznemu, który gromadzi przedstawicieli niemieckiego społeczeństwa, trwających jakby w hipnozie; obrazy płynnie przechodzą do scen z działających pełną parą fabryk broni. Na lotniskach czekają już na ładowanie bomb rzędy samolotów. Dokument Łoźnicy to opowieść o łatwości zniszczenia życia i absurdzie gigantycznych inwestycji w technologie niszczenia i zadawania śmierci. Film ukraińskiego reżysera wybrzmiewa tym bardziej wstrząsająco, zważywszy, że jego światowa premiera nastąpiła po wybuchu kolejnej wojny w Europie. 

 

„Ja, ty i zombie”, czyli mała apokalipsa

Osobliwym uzupełnieniem filmu Łoźnicy jest opowieść o ludziach, którzy poszukują wirtualnej przestrzeni postapokaliptycznej i zadomawiają się w niej na lata. „Ja, ty i zombie” w reżyserii Ekiem Barbiera, Guilhema Causse i Quentina L’Helgouac’ha to kolejny już prezentowany na festiwalu dokument zrealizowany wyłącznie w środowisku wirtualnym – by wspomnieć choćby Poznaliśmy się w wirtualnej rzeczywistości” Joe Huntinga  z zeszłego roku. Przyglądamy się wędrówce trójki francuskich filmowców po tajemniczej krainie – postsowieckiej scenerii niczym z filmów Tarkowskiego; w przerwach od zmagania się z zombie, próbują zagadać do innych bywalców. Ponad 900 godzin, które spędzili tu realizatorzy, to zaledwie ułamek czasu, który poświęcają tej przestrzeni inni gracze – jeden z nich zauważa: „inwestujesz tu czas i albo otrzymasz zwrot z inwestycji, albo stracisz”. Dla części z nich ważna jest sama odskocznia od codziennego życia, w którym bywają onieśmieleni (jedna z graczek umila sobie postapokalipsą czas urlopu macierzyńskiego). Dla niektórych kraina otwiera pole do aktywnego szerzenia anarchii: tworzą bandę niczym z „Mechanicznej pomarańczy” Kubricka i rozkoszują się wydawaniem wyroków na innych graczy – można im podpaść choćby za uprawę wirtualnej papryki. Jak przyznaje przywódczyni gangu: „mamy radochę z zabijania”; gra tworzy swoisty gigantyczny plac zabaw, w którym można oddać się igrzyskom wirtualnej przemocy.

Zaletą dokumentu jest to, że szukając sensu tego doświadczenia, nie oddaje się prostemu moralizowaniu. Nie zabraknie tu surrealistycznych sytuacji: wędrowcy uczą się nawigować na podstawie wirtualnych gwiazd. Jeden z graczy przyznaje, że gra stanowi swoisty gigantyczny, społecznie akceptowalny eksperyment, w którym każdy z nich może sprawdzić swoją ciemną stronę dzięki doświadczeniu pokusy panowania nad czyimś wirtualnym życiem lub śmiercią (w pewnym momencie pyta wprost awatara filmowca o to, jak by się poczuł, gdyby nagle to do niego strzelił). W najciekawszych momentach filmu granica między światem realnym a wirtualnym zaczyna się rzeczywiście zacierać. Do codzienności graczy wkracza prawdziwa pandemia. Część z nich decyduje się poszukać granic wirtualnej zony i godzinami krąży po ziemi jałowej, za co płaci załamaniem nerwowym. Wreszcie ostatnie kadry filmu pozostawiają osobliwy niepokój: widzimy tu prawdziwe przestrzenie samotności – grodzone osiedla, zakratowane okna – które poniekąd przypominają te z gry; być może właśnie wtedy najbardziej odczuwamy realność wirtualnej apokalipsy.

 

Źródło ikony wpisu: „Pustelnik z Treig.” Materiały prasowe dystrybutora Millennium Docs Against Gravity