[Uwaga dla Czytelników: tekst zawiera spoilery]
1.
„Czyż wychowanie nie jest przede wszystkim nieodzownym układaniem stosunków między pokoleniami, a jeśli już mówić o opanowywaniu, to opanowywaniem stosunków międzypokoleniowych, a nie dzieci? Podobnie technika nie jest opanowywaniem przyrody, lecz relacji przyrody i ludzkości” – powiada w finale „Ulicy jednokierunkowej” Walter Benjamin. Kontruje tak wszystkich tych myślicieli, którzy stosunki między generacjami widzą jako wojnę, w swej konstrukcji zakładającą jednego zwycięzcę, na ogół pochodzącego ze strony młodych – bo są oni silniejsi i obdarzeni takim wigorem, który, nim się zużył, był udziałem starych.
Kto postrzega relacje między pokoleniami w kategoriach wojennych, myśli o nich tak, jakby były grą o sumie zerowej: wygrany bierze wszystko, pognębia przegranego, odchodzi w siną dal. Po nim choćby potop, ważne jest, że wygrał – teraz.
Tymczasem, wedle Benjamina, nie chodzi o zatryumfowanie nad daną generacją ani nad prawami samego procesu, w którym pokolenia się ze sobą ścierają. Nad nimi nie da się zatryumfować – można je wszakże nagiąć do swoich potrzeb. Jeżeli komuś przysłuży się w ramach tych praw krwawa wymiana pokoleń – niechaj będzie krwawa. Jeżeli komuś przysłuży się łagodna – niech będzie łagodna. Tak czy siak nastąpi, nie da się jej uniknąć. Ważne jest to, w jaki sposób nastąpi. „Kto zaufa – pyta Benjamin – zwolennikowi chłosty, który sensem wychowania chciałby uczynić zapanowanie dorosłych nad dziećmi?”.
Nie ma na to rady: starzy umrą, młodzi zajmą ich miejsce. Światle jest jednak sprokurować to, w jaki sposób umrą i jak zajmą ich miejsce. To właśnie jest zadanie starych, czekających na swój koniec i zarządzających nim tak, by nie był zwyczajnym biologicznym zdarzeniem.
O czym jest ten serial – jedno z najdonioślejszych dzieł sztuki, jakie dotąd wydało XXI stulecie – to zawiera się w samym jego tytule. W istocie idzie o sukcesję, nie o wojnę generacji. | Wojciech Engelking
Ten specyficzny, bo zawierający się w góra dwóch zdaniach „Ulicy jednokierunkowej” podręcznik wychowania dzieci staje się jednak nieco problematyczny, gdy w grę wchodzi jeszcze jeden czynnik, czyli kapitalizm – a właściwie jego wewnętrzne przemiany. Wówczas nawet ten, który cokolwiek światle zawiadywał międzypokoleniową wymianą, może się pogubić. Takie oto nieszczęście przydarzyło się panu Loganowi Royowi z Manhattanu.
2.
O czym jest ten serial – jedno z najdonioślejszych dzieł sztuki, jakie dotąd wydało XXI stulecie – to zawiera się w samym jego tytule. W istocie idzie o sukcesję, nie o wojnę generacji. Sukcesję – czyli przekazanie władzy, wstąpienie w ogół praw i obowiązków, które niegdyś były udziałem X-a, przez Y-a; proces, w ramach którego Y zaczyna ponosić odpowiedzialność za to, co niegdyś czynił X, jakby sam to czynił. Prawnie rzecz biorąc to, kim sukcesor jako on sam jest, nie powinno mieć znaczenia: znajdując się na miejscu X-a, staje się X-em. Nie tyle przywdziewa w wyniku sukcesji body politic swego poprzednika, co staje się tego body tymczasowym mieszkańcem, jak poprzednik, dopóki mu jego body natural na to mieszkanie pozwoli.
By jednak je właściwie przywdziać, a nie stać się jednym z tych, którzy noszą nazwisko wielkiego rodu i tylko z racji nazwiska zasiadają na tronie – Mieszkiem Lambertem czy Richardem Cromwellem – body natural i charakter sukcesora muszą być właściwie wytrenowane, by pasowały do body politic.
Taki trening Logan Roy, dowiadujemy się z ostatniego sezonu „Sukcesji”, przedsięwziął od najmłodszych chwil życia swoich dzieci, przygotowując wymianę pokoleń i starając się nią zarządzać. Jednemu synowi powiedział, że zostanie jego następcą, gdy ten miał siedem lat; drugiemu, gdy miał dwanaście; córce jeszcze kiedy indziej. Chciał w dzieciach rozbudzić ambicję, chciał, by, gdy osiągną odpowiedni wiek, byli nowymi Loganami Royami. Jednak – na próżno. Już pierwszy odcinek całego serialu, gdy Kendall okazuje się słabiutkim biznesowym negocjatorem, Roman psychopatycznym błaznem, a Shiv polityczną idealistką pracującą dla demokratów, to pomnik Loganowej klęski. Patriarcha orientuje się, że jego najważniejsza ambicja: zapanowania nad międzypokoleniową wymianą – nie została spełniona.
Dlatego wraca do gry – ale nie jak starający się do niej wrócić Lear, który spostrzegł, że nowe pokolenie wszystko robi po swojemu i go nie szanuje, postanowił więc, z kiepskim skutkiem, postawić na swoim. Przeciwnie: pierwsze trzy sezony „Sukcesji” to opowieść o tym, jak naprędce, w dziewiątym dziesięcioleciu życia, Logan Roy stara się znowu przygotować międzypokoleniową wymianę, której nie udało mu się przygotować przez cztery dekady życia swoich dzieci. Gdy w pierwszym sezonie mówi rodzinnemu terapeucie, że wszystko, co w życiu zrobił, zrobił dla potomstwa – idzie mu o tego właśnie rodzaju przygotowanie.
Ba: pewnego razu ma nawet wrażenie, że mu się jednak udało i okrutny spektakl, który w finale drugiego sezonu zaaranżował na pokładzie swego jachtu, opłacił się – oto bowiem syn, który dotychczas nie nadawał się w swoim body natural na wstąpienie w Loganowe body politic, jednak postanowił zakończyć jego panowanie. Stąd straszny, ale i wspaniały, bezbłędnie zagrany uśmiech starego Roya na koniec.
Ze wszystkich sag rodzinnych, do których „Sukcesję” porównywano, najbliżej jej do „Buddenbrooków” Tomasza Manna. […] Obydwie te historie opowiadają bowiem przede wszystkim o tym, o czym wprost opowiadają jak najmniej – czyli o wewnętrznych przemianach kapitalizmu. | Wojciech Engelking
Prędko jednak okazuje się, że wcale nie. Scena, w której Kendall ogłosił, że zrzuca ojca z tronu, nawet specjalnie nie pasowała do „Sukcesji” – była prędka i podniosła, szybka i teatralna, ciarki przechodziły po karku każdemu, kto ją oglądał. A przecież jeśli czegoś „Sukcesja” nauczyła widzów, to tego, że takich scen nie ma się w niej co spodziewać. Obalenie ojca w świetle kamer, podczas gdy tenże ogląda to z pokładu luksusowego jachtu? To się nie zdarza; w „Sukcesji” nawet umiera się w kiblu, a ostatnie rozmowy dzieci z rodzicami odbywa w chińskim barze karaoke.
Naokoło zaś dzieje się rzeczywistość.
3.
Ze wszystkich sag rodzinnych, do których „Sukcesję” porównywano, najbliżej jej do „Buddenbrooków” Tomasza Manna. To w dziejach powolnego, lecz zapowiadanego i nieuchronnego upadku kupieckiego rodu z Lubeki zawiera się klucz do zrozumienia upadku rodu media moguls z Nowego Jorku. Obydwie te historie opowiadają bowiem przede wszystkim o tym, o czym wprost opowiadają jak najmniej – czyli o wewnętrznych przemianach kapitalizmu.
W „Buddenbrookach” ta przemiana to była niemiecka rewolucja przemysłowa, która ukatrupiła podstawową formę życia niemieckiego mieszczaństwa: bycie Bürger, tyleż artystowskim i szalonym, co umiejącym owe tendencje pogodzić z „porządną pracą i powagą życia”.
W najmłodszym z dorosłych pokoleń Buddenbrooków, więc w przypadku Thomasa i Christiana, bycie szalonym uniemożliwia bycie poważnym (przypadek Christiana, którego odbiciem jest Roman Roy), a bycie poważnym uniemożliwia bycie szalonym (tak, jak by tego wymagał biznes, w którym zwycięża się, podejmując odważne, widowiskowe decyzje, spacerując nad przepaścią; to przypadek Thomasa, którego odbiciem jest z kolei Kendall). Thomas Buddenbrook, o którym żona mówi: „Ha, zdaje się, że na całym świecie nie ma lepszego obywatela miasta niż ty”, tylko się za Bürger przebiera, udaje go, gra – tak, jak Kendall Roy gra biznesmena w typie swego ojca. Robi to niczym drugoligowy aktor: przemiana Kena w Logana, która jakoby dokonała się w paru finałowych odcinkach ostatniego sezonu, była przecież tak karykaturalna, że uwierzył w nią tylko ten, kto Kenowi kibicował.
Najmłodsi Royowie – mówi im ojciec na pożegnanie we wzmiankowanej azjatyckiej spelunie – nie są poważnymi ludźmi. Nie dodaje jednak, choć mógłby: kochani, to wcale nie wasza wina! Bylibyście nimi, problem w tym, że, starając się zapewnić właściwe następstwo pokoleń, wychowałem was do życia w świecie, którego już nie ma.
Zdarzyła się rewolucja big techów, przyszli rozmaici Zuckerbergowie, Muskowie i Matssonowie, którzy umiejętnie potrafią łączyć szaleństwo (wysyłanie byłej dziewczynie swej zamrożonej krwi) oraz powagę (negocjowanie tak ostro, jak się da). By znaleźć swego sukcesora, muszę firmę sprzedać jednemu z nich, bo tylko on ma body natural pasujące do mego body politic. Wasze body natural też by pasowało, no, ale – czasy.
Momentu, w którym Logan Roy pojął, że tak musi być, nie oglądamy na ekranie, bo – vide koniec poprzedniego rozdzialiku – w „Sukcesji” nie ogląda się przełomowych momentów; ogląda się to, co pomiędzy nimi. Wszakże możemy stwierdzić, kiedy się to zdarzyło: podczas negocjacji ze szwedzkim miliarderem w pięknej willi nad jeziorem na granicy Włoch i Szwajcarii. Pojął więc, zaordynował prawnikom spisanie umów – a potem zapomniał o lekcji, którą wyniósł od Waltera Benjamina. (Nie wątpię, że go czytał – w jednym z odcinków jawił się jako miłośnik Spenglera, a kto czyta jednego Niemca, czyta wszystkich).
Bohaterowie „Sukcesji” nie myślą o pieniądzach; są one dla nich tak naturalne, jak to, że się oddycha; nie znają ich wartości, jak nie zna się wartości powietrza. | Wojciech Engelking
4.
Pokonałem was! – wrzeszczy patriarcha do dzieci w finale trzeciego sezonu. – Bawicie się plastikowymi żołnierzykami! Ja wygrałem!
Nie od rzeczy byłoby spytać: a właściwie o co była ta gra?
O pieniądze? Te przecież emocjonują raczej głównych „Sukcesji” widzów, klasę średnią i wyższą średnią, która z serialu dowiedziała się, że nie należy do wyższej. Bohaterowie „Sukcesji” nie myślą o pieniądzach; są one dla nich tak naturalne, jak to, że się oddycha; nie znają ich wartości, jak nie zna się wartości powietrza.
O władzę? Będąc w posiadaniu takiego kapitału, w jakiego posiadaniu są, Royowie starzy i młodzi nie mogą tej władzy nie mieć; siłą rzeczy są w skali świata istotnymi postaciami. Nawet jeśli ich kapitał nie jest ulokowany w firmie, nie mogą sobie pozwolić na odcięcie się od rzeczywistości: trzymając majątek na kontach w bankach, będą przecież kluczowymi klientami tych banków, podobnie jest w przypadku spółek, w których mają udziały. Wpływy przyjdą same.
O bycie w posiadaniu firmy, którą zbudowała ich rodzina? Ani w tym wielkiej tradycji (tę reprezentują w „Sukcesji” Pierce’owie, amerykańska arystokracja), bo jest to tradycja jednopokoleniowa, ani przywiązania – zbyt często Royowie zmieniają zdanie, sprzedać drożej, sprzedać taniej, sprzedać temu, sprzedać owemu, nie sprzedawać, wsio rawno.
Gra w „Sukcesji” – przynajmniej od momentu, gdy zaczęła być grą – toczyła się o nic. Toczyła się po to, by się toczyć, toczyła się po to, aby coś się działo. Ba, większość wydarzeń z tej opowieści, i na tym także polega jej wielkość, była w istocie po nic.
Dialogi w „Sukcesji”, na poły karykaturalnie składając się z rozmaitych „mhm”, „aha”, „mmm”, „fuck off”, „yeah”, „hmmm”, nie służą przecież komunikowaniu czegokolwiek. Są białym szumem, wynikającym z pewnej specyficznie amerykańskiej przypadłości – nieumiejętności milczenia. | Wojciech Engelking
Nie niosły te wydarzenia za sobą żadnych konsekwencji; jak dramatyczne by nie były, rozchodziły się po kościach. Ken idzie do FBI nadawać na starego? Nic się staremu złego nie przydarza. Ujawniony został proceder z wycieczkowych rejsów? No, to został ujawniony, idziemy dalej. Ogłoszono, że prezydentem Stanów Zjednoczonych zostanie krzyżówka Viktora Orbána, Jokera i generała Franco? Zatem ogłoszono. Może sądy to odwrócą, może nie. Właściwie nie ma to żadnego znaczenia. Utonięcie kelnera z weselnego przyjęcia? No real person involved, to nie zdarzyło się naprawdę. Shiv jest w ciąży? To jest i pije dalej. Mówi Nietzsche: „energia młodych ludzi tylko czeka, by wybuchnąć […] podnieca ich nie sama sprawa, ale zapał wokół sprawy, widok płonącego lontu”. Działo się wszystko. Nic się nie działo.
5.
Ta nieistotność – zresztą pasująca do czasów, w których „niesłychane / stało się codziennością” i straciło urok niesamowitości – pięknie została w opowieści o Royach rozegrana także na poziomie języka. Dialogi w „Sukcesji”, na poły karykaturalnie składając się z rozmaitych „mhm”, „aha”, „mmm”, „fuck off”, „yeah”, „hmmm”, nie służą przecież komunikowaniu czegokolwiek. Są białym szumem, wynikającym z pewnej specyficznie amerykańskiej przypadłości – nieumiejętności milczenia. Przywodzą na myśl grający na minimalną głośność telewizor w czasach, gdy oglądało się to medium, na którym rodzina zbudowała swą potęgę – włączony, by po domu niósł się jakiś dźwięk. Niesie się, i niosąc, nic nie znaczy.
Jak zaś wygrywa się grę o nic? Po prostu się ją wygrywa. Zwycięstwo nie ma żadnej treści prócz bycia zwycięstwem, niczym w grze Toma i Shiv w gryzienie się w nadgarstki. Ktoś tę grę wygrał – więc wygrał. Tyle.
Lepsze pytanie brzmi: od kiedy ta gra o nic się toczyła i co jej w tym toczeniu się, dziwnym prawem dramaturgii, odrobinę przeszkadzało.
W końcówce sezonu trzeciego, zapomniawszy o lekcji wyniesionej z lektury Waltera Benjamina, Logan Roy postanowił swoje dzieci zwyciężyć. Powód miał prosty: tron, jaki chciał któremuś z młodych przekazać w ramach dobrze przygotowanej wymiany międzypokoleniowej, sprzedał – dzieci skazane zostały więc na odziedziczenie jego równowartości w gotówce.
Gotówka to nie body politic; na nią niczyjego body natural nie trzeba przygotowywać. Wówczas zaczęła się bitwa o nic, niby maskowana logicznymi argumentami – dzieci uświadomiły staremu, że od Szweda można wziąć sto milionów więcej; umówmy się jednak, co taka kwota w ogóle znaczy dla rodziny Royów? W istocie, grano tylko po to, żeby wygrać, dla samego zwycięstwa, nie dla niesionej przez nie treści. Tej nie było.
6.
Lecz treść taka pojawiła się, choć i nie pojawiła się do końca. W grze starego i młodych szczególną rolę zaczął w pewnym momencie odgrywać czynnik, który Logan Roy, gdy jeszcze trzymał Waystar żelazną pięścią, umiejętnie wykorzystywał, przygotowując wymianę pokoleń. Czynnik ten nazywa się miłość. Niektórzy twierdzą, że „Sukcesja” cała jest o niej. To nieprawda.
W opowieści o Royach miłość w perspektywie Logana była – przed finałem trzeciego sezonu – wyłącznie narzędziem właściwego przygotowania spadkobiercy, który się musiał nią nauczyć operować, a nie być jej niewolnikiem. Ktoś młody, Logan to wiedział – trochę jak Prospero, który zaaranżował uczucie między Mirandą a Ferdynandem – musi się miłością sparzyć, by nauczyć się być na nią nieczuły; musi dostrzec, że jest ona potężnym narzędziem i lepiej nią grać niźli być za jej pomocą rozgrywanym.
Młodzi też to w jakiś sposób wiedzieli, nie dopuszczając do siebie świadomości, że traktują miłość poważnie. W obliczu braku tronu jednak – strasznej perspektywy, o której w scenie w chińskim barze mówi Kerry: „Możecie oddzielić swoje sprawy zawodowe od rodzinnych” – miłość, powstrzymywana i uwiązywana, nagle wysunęła się w „Sukcesji” na pierwszy plan. Wybuchła.
Gra o nic wciąż była jednak grą o nic, ponieważ żaden z Royów nie chciał przed sobą oraz innymi przyznać, że w istocie gra o to, by zostać pokochanym: młodzi przez starego, stary przez młodych. Miłość, jej straszne pragnienie, zerwana wszelako ze smyczy, szczekała w tle. Jednocześnie znaczyła nic – po amerykańsku „I love you” mówi się przecież co pięć minut – i w tym sensie była treścią gry o to właśnie, z drugiej strony znaczyła wszystko.
Gdyby mieli Royowie trochę więcej czasu, może by i coś ta miłość z nimi zrobiła, może by ich jakoś przemieniła – każdy chce w to wierzyć, choć to mało prawdopodobne. Nie mieli więcej czasu. Stary umarł, a wraz z nim ich body politic. Musieli wymyślić się na nowo, i dwójce z nich się udało.
7.
W 1941 roku, gdy USA wciąż nie przystąpiły do drugiej wojny światowej, na świecie zastanawiano się, jak będzie wyglądał Zachód, gdy i jeśli Hitler zostanie pokonany – czy może i na nim zapanuje ustrój na wzór radziecki i przedsiębiorcy stracą władzę na rzecz robotników? Amerykański socjolog nazwiskiem James Burnham, były trockista, opublikował wówczas pracę „The Managerial Revolution”. Wieszczył w niej, że, owszem, wielcy biznesmeni nie będą w przyszłym świecie królami – ale nie dlatego, że władzę przejmą hutnicy z Pittsburgha.
Przejmą ją, uważał, menedżerowie – zarządcy wielkich przedsiębiorstw, którzy nie ponoszą za nie osobistej odpowiedzialności. Jedną rzeczą jest być Henrym Fordem, właścicielem i CEO Ford Motor Company – drugą rzeczą jest być Johnem Smithem, CEO, którego pan Henry Ford wynajmuje. Sytuacja, w której biznesmen jednocześnie swym biznesem na co dzień zawiaduje miała, prorokował, odejść do przeszłości.
Co się działo w „Sukcesji” po śmierci Logana, każe przyznać Burnhamowi rację. To już nie była historia o dzieciach zmarłego patriarchy, szykujących się na wstąpienie w jego body politic, ani o jego szwedzkiej, młodej wersji, która się na to wstąpienie nadawała. To była historia o menedżerach, i menedżer właśnie „Sukcesję” wygrał.
Czy dlatego, że został sukcesorem, że przyjął prawa i obowiązki Logana, stał się od niego nieodróżnialny? Ależ nie. Przyjął to, czego przyjęcie mu umożliwiły czasy, w których – Burnham się mylił – wielki przedsiębiorca może zbudować firmę i nią zarządzać. Nie może jednak, choćby najbardziej pieczołowicie starał się, przygotować następstwo pokoleń, przekazać jej tak, jakby przekazywał tron królestwa w monarchii patrymonialnej (Burnham miał rację). Ta epoka się już skończyła: dzieci Steve’a Jobsa też nie odziedziczyły prezesury Apple’a, dzieci Billa Gatesa nie odziedziczyły prezesury Microsoftu – w przypadku tego drugiego przedsiębiorstwa jego zarząd przeprowadził elekcję vivente rege. (Dzieci Matssona, jeśli je będzie miał, też jego biznesu nie odziedziczą).
A co stało się z młodymi Royami, tymi, na użytek których patriarcha pragnął był opanować międzypokoleniowe stosunki? To zależy od tego, jak blisko ich body natural znalazło się Loganowego body politic.
Jeśli idzie o Romana, wyszedł na całym tym galimatiasie najlepiej: jego body koło body politic Logana nawet nie stało. Co do Shiv, też nie – bo ma body natural kobiety; kobieta w „Sukcesji” może się tylko koło body politic kręcić, wywołując w nim reakcje, jakie kobiece ciało wywołuje w mężczyznach, nie może stać się jednak męskim ciałem.
Kendall zaś? Swoje body natural stracił, usiłując grać ojca – wziął nawet jego ochroniarza. Jednocześnie body politic Logana Roya w jego wydaniu to manekin, awatar, woskowa figura, nie człowiek, pacynka poruszana wyłącznie siłą rozpędu. Rozpęd ten – z czego Ken zdaje sobie sprawie, gdy mówi, że jest trybikiem działającym w jednej maszynie – nazywa się Waystar Royco. Nie ma Waystar Royco – nie ma rozpędu. Manekin drobi więc kroki w Battery Park i nieruchomieje, usiadłszy na ławce z widokiem na Hudson.
Nigdy z niej już nie wstanie.
Przypisy:
Fragment z „Ulicy jednokierunkowej” Waltera Benjamina w przekładzie Bogdana Barana, „Buddenbrooków” Tomasza Manna – Ewy Librowiczowej, „Wiedzy radosnej” Fryderyka Nietzschego – Małgorzaty Łukasiewicz, „Codziennie” Ingeborg Bachmann – Sławy Lisieckiej i Zdzisława Jaskuły.