Campus Polska, organizowany w Olsztynie pod egidą prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, znany był dotąd jako inicjatywa ponadpartyjna – pojawiali się tam nie tylko przedstawiciele innych partii niż Platforma Obywatelska, lecz także osoby niezwiązane z polityką. Było to wydarzenie dla młodej publiczności – polityczne, ale nie całkiem partyjne, z przestrzenią na dyskusje o ideach i kulturze.
Jednak w roku wyborczym temat tego, kto występuje na Campusie, stał się bardziej drażniący. Tak było z tak zwanym panelem symetrystów, który został najpierw zapowiedziany, a następnie odwołany. Udział mieli wziąć Marcin Meller, Dominika Sitnicka, Grzegorz Sroczyński i Jan Wróbel. Poszło o kilka rzeczy, ale przede wszystkim o to, że Sroczyński powiedział w Tok FM „wściekłe kundelki” o grupie osób wspierających Koalicję Obywatelską w mediach społecznościowych, znaną jako „Silni Razem”.
Organizatorzy chcieli następnie odwołać udział Sroczyńskiego, ale w konsekwencji z udziału w Campusie zrezygnował cały skład panelu – i kilka kolejnych osób, zniesmaczonych całą sytuacją. Debatę w niezmienionym składzie zorganizowały wspólnie w niedzielę Gazeta.pl oraz Oko.press. Tymczasem politycy PiS-u z radością przyjęli kontrowersje wokół odwołania debaty na Campusie i zaczęli ubierać się w szaty obrońców wolności słowa – co jest akurat kompletnie kuriozalne, bo ani PiS nie ma swojego Campusu, ani by tam nie zapraszało ludzi, którzy nie wyśpiewują hymnów na cześć Jarosława Kaczyńskiego.
Campus vs. symetryzm
Oczywiście, z punktu widzenia całości kampanii wyborczej historia ta ma znikome znaczenie. Większość wyborców nie wie nawet, o co chodzi – i nie zamierza się dowiadywać. Dla polityczno-medialnego światka miała jednak pewną wagę, ponieważ dotyka czułego tematu relacji między mediami a polityką – szczególnie w czasach, w których władza wykazuje wrogość wobec wolności mediów.
Najpierw proponuję więc krótką diagnozę sytuacji, a następnie równie krótką dyskusję na temat pewnego problemu z relacją między (mówiąc w skrócie) Silnymi Razem a demokratycznymi mediami.
Po pierwsze: panel symetrystów nie powinien się odbyć. Po prostu nie powinno być takiego zaproszenia ze strony organizatorów. Już sama zapowiedź panelu została sformułowana w specyficzny sposób. Organizatorzy pisali, że debata będzie o tym, „kim są” symetryści i „jak ich znaleźć” – jakby to była wiedza tajemna; i jakby chodziło o odkrywanie jakichś nowych Pokemonów, a nie debatę polityczną. I było do przewidzenia, że będzie awantura. Tak, lepiej debatować i dać uczestnikom wyrobić sobie własne zdanie, a debatować można w różnych formułach. Ale mamy dwa miesiące do wyborów i było wiadomo, że wydarzenie wywoła duże emocje, które będą całkowicie zbędne z punktu widzenia kampanii wyborczej.
Po drugie: co zrobić, skoro panel już był. W tej sprawie były dwie złe opcje. Z jednej strony, można wydarzenie odwołać, ale to jest kneblowanie debaty – takie rzeczy może robić zamordystyczny PiS, ale nie liberalna opozycja. Z drugiej strony, można zostawić panel i pozwolić na rozwój negatywnych emocji w grupie zdecydowanych zwolenników partii w środku kampanii wyborczej. Patrząc czysto praktycznie, opcja pierwsza szybciej kończyła temat. Patrząc równie praktycznie, nie tak łatwo z takiej sytuacji wybrnąć – i Campus wydał w sprawie oświadczenie, pod którym nikt się nie podpisał, a według którego debata została odwołana, ponieważ chodziło o „zapewnienie wszystkim gościniom, gościom, uczestniczkom i uczestnikom poczucia szacunku, bezpieczeństwa i równego traktowania”. Cóż, wydaje się, że chodziło raczej o komfort osób, które akurat nie biorą udziału w Campusie.
Po trzecie, niech będzie, pro forma: symetryzm. Pisałem o tym w przeszłości, powiedzmy więc krótko: gdyby rzeczywiście istnieli jacyś symetryści, a z pewnością nie ma ich w mediach zbyt wielu, to trzeba by powiedzieć, że symetryzm (czyli: „PiS–PO – jedno zło”) jest błędny analitycznie. Większość wiązanych z nim poglądów wynika z niechlujnych standardów argumentacji. Żeby zostawić na chwilę sprawę Campusu na boku, weźmy na przykład niedawne stwierdzenie pisarza Szczepana Twardocha, który napisał: „Czym się różni prezydent Komorowski od prezydenta Dudy pozostaje jeszcze do ustalenia, podobni są do siebie również w tym, że są to bez wątpienia dwie najgorsze prezydentury III RP, pewnie ze wskazaniem na Dudę, którego nerwowe i zwykle nieudane próby działania przynoszą więcej szkód niż Komorowskiego marazm i bierność”. Cóż, wystarczy wspomnieć, że Komorowski nie zaprzysięgałby w nocy sędziów do Trybunału Konstytucyjnego na zajęte miejsca albo nie podpisywał naruszających praworządność ustaw sądowych, które teraz blokują pieniądze na KPO – i generalnie nie pomagał domykać PiS-owskiego systemu władzy na wzór węgiersko-turecki. Trzeba dużego wysiłku, żeby takich zasadniczych różnic nie dostrzegać.
Silni Razem z kim?
Na koniec przejdźmy więc do kwestii wrażliwej: wolność mediów a polityczne emocje po stronie części zwolenników opozycji. Ten punkt jest delikatny z powodów oczywistych – bardzo łatwo przedstawić tutaj sprawy w sposób zbyt uproszczony, pospieszny, stronniczy albo po prostu nie wpisać się w jasno określone oczekiwania odbiorców. Do tego warto wspomnieć, że punkt ten ma mniejsze znaczenie niż praktyka rządzenia obecnej władzy – naruszające standardy działania większości parlamentarnej i rządu mają bez porównania większe znaczenie polityczne niż wszelkie opozycyjne dyskusje, więc niektórych denerwuje, że w ogóle się o tym temacie mówi. No ale nie jest też tak, że jest to punkt zupełnie bez znaczenia i ma on pewien wpływ na jakość naszej demokracji oraz debaty publicznej. Także można teraz po prostu wziąć głęboki oddech i czytać dalej z dozą życzliwości, nawet jeśli nie w każdym momencie będziemy mieli identyczne spojrzenie na sprawę.
Otóż większość dziennikarzy, którzy spotykają się w mediach społecznościowych z zarzutem symetryzmu, po prostu rzetelnie wykonuje swoją pracę – i zwykle nie są symetrystami. Nieraz są to nawet ludzie, którzy ujawnili głośne skandale w czasie obecnych rządów, co sprawia, że zarzuty polityczne wobec nich brzmią niepoważnie. Mimo to, w ostatnim czasie wśród części zaangażowanych zwolenników opozycji popularność zyskuje określenie „obdzwonieni” (ktoś powie: nie „zaangażowanych” zwolenników, tylko „radykalnych” albo „fanatycznych” – ale mnie teraz etykietowanie nie interesuje, bo nie chodzi o to, żeby kogoś napiętnować, tylko postawić problem w terminach akceptowalnych dla możliwie szerokiego grona czytelników).
Pierwotnie określenie to odnosiło się do przedstawicieli mediów, którzy mieli w sposób niejawny działać na korzyść obecnego rządu, co sugeruje treść maili Dworczyka. Natomiast użycie tego terminu zostało następnie rozszerzone na dziennikarzy, którzy albo wyrazili pewne poglądy uznane przez kogoś innego za symetrystyczne, albo podpadli z jakiegoś innego powodu – najprościej można by chyba powiedzieć, że wypowiadają się na temat rządu i opozycji w sposób niewystarczająco jednoznaczny politycznie, ale to też nie byłoby całkiem precyzyjne, ponieważ niektórzy z nich są zdecydowanymi krytykami rządu, chociaż z jakiegoś powodu nie zawsze są w ten sposób postrzegani. Czasem dochodzi do tego rodzaj pretensji, że ludzie bronili wolnych mediów przed PiS-em, a następnie owe wolne media zachowują się w sposób rozczarowujący (znów: nie wchodzę w pytanie o to, do jakiego stopnia jest to zarzut uzasadniony i na czym polega rozczarowanie – czy na tym, że zapraszają na wywiady polityków PiS-u, a nie powinni; czy na tym, że niewystarczająco ostrym językiem mówią o nadużyciach władzy; albo może niepotrzebnie rozliczają z czegoś opozycję w warunkach kryzysu demokracji).
I teraz, idąc bardzo powoli po tym polu minowym, docieramy ostrożnie do kwestii, która wydaje się istotna dla wszystkich: otóż ostatnio we wspomnianych kręgach mediów społecznościowych pojawiały się nawet głosy, że tradycyjne media tak naprawdę w ogóle nie są potrzebne, ponieważ wystarczająca jest obywatelska praca ludzi prowadzących popularne (często anonimowe) profile w mediach społecznościowych – lepiej zaufać im niż podejrzanym dziennikarzom. Jest to pogląd błędny, ponieważ do patrzenia władzy na ręce potrzeba silnych instytucji, a nie pojedynczych internautów – a zresztą użytkownicy mediów społecznościowych zwykle odnoszą się do informacji, które owe tradycyjne media muszą najpierw zdobyć.
Ale nie chodzi tylko o to, że pogląd ten jest błędny, lecz o kierunek, w którym rozwija się ta dyskusja. No bo widzimy tutaj kilka zjawisk w jednym momencie: nie można razem debatować, ponieważ mamy odmienne poglądy. Do tego, jeśli ktoś ma inny pogląd, to znaczy, że został wydzwoniony albo opłacony – a nie, że mamy demokratyczny pluralizm. W takim razie wolne media powinny się podporządkować – bo w innym razie nie są godne zaufania. Raz jeszcze zastrzeżenie: nie wszyscy idą w debacie w tym kierunku, ale niektórzy idą, a zdarza się nawet, że znane osoby publiczne.
Oto więc problem: pogląd, że wolne media są zbędne, jest w praktyce niebezpieczny dla demokracji. Oczywiście, nie jest tak, że media nie popełniają błędów (nie ma zresztą czegoś takiego jak „media ogólnie”). Współczesna nieliberalna demokracja – w naszym przypadku: autokratyzacja ustroju przez PiS – to eksperyment na żywym organizmie i jako społeczeństwo wszyscy uczymy się, jak udzielać na to najlepszych odpowiedzi politycznych. Jest natomiast jasne, że media równocześnie muszą rozliczać nadużycia władzy i nie mogą działać na komendę partii albo grup politycznych w mediach społecznościowych. Budzi to emocje, politycy czasem tego nie lubią, czasem ktoś palnie głupstwo, cóż, trudno. Nie zmienia to faktu, że wolne i silne instytucje medialne to ważny i potrzebny element współczesnej demokracji. A podważanie zaufania do mediów nie służy ani opozycji, ani demokracji – bo ułatwia PiS-owi dyskredytowanie pracy dziennikarzy. A zatem: nazywanie problemów po imieniu jest potrzebne; ale trochę wielkoduszności i dyplomacji również dobrze nam zrobi.