Sam przeciw wszystkim. Tak można by określić bohatera najlepszego debiutu 48. Edycji FPFF w Gdyni. Wyprodukowane przez Studio Munka „Tyle co nic” Grzegorza Dębowskiego przywołuje na myśl zaginioną perełkę epoki kina moralnego niepokoju. Debiutowi Dębowskiego bardzo blisko do takich dzieł jak „Dziecinne pytania” Janusza Zaorskiego, „Amator” Krzysztofa Kieślowskiego czy „Indeks” Janusza Kijowskiego. Blisko mu do rozedrgania polityczno-społecznego wyżej wymienionych tytułów oraz kojarzonej z nimi chęci obnażenia pewnej prawdy egzystencjalnej, która jest boleśnie uwikłana w mechanizmy władzy i historii. Jarek (nagrodzony w Gdyni Artur Paczesny) staje na czele protestu rolników, którzy po domem lokalnego posła żywo wyrażają swoje niezadowolenie. Jego bezkompromisowość zostaje wystawiona jednak na próbę w momencie, gdy zderza się z różnymi postawami społecznymi – staje wówczas przed dylematem: czy buntować się, milczeć, a może podążać drogą konstruktywnego dialogu? Kafkowska niemalże sytuacja bohatera znacząco się komplikuje w momencie, gdy zostają odnalezione zwłoki jego najbliższego przyjaciela. Jarek z „ostatniego sprawiedliwego” staje się w swoim otoczeniu „pierwszym podejrzanym”. Dębowski rozpisuje swoją opowieść na wiele akcentów gatunkowych i stylistycznych. „Tyle co nic” ma w sobie wiele z dramatu społecznego, paradokumentu, ale i z kryminału czy… westernu. Ostatecznie Jarek zamienia się w szeryfa, który jako jedyny dąży do ustanowienia i usankcjonowania poczucia sprawiedliwości – i to w świecie, który coraz bardziej zatraca swoją tożsamość i zasady. Prezentowana na ekranie wieś wydaje się przestrzenią zapomnianą, porzuconą i co najwyżej instrumentalizowaną we współczesnym dyskursie medialno-politycznym. Jaką wartość, naukę i świadectwo przekażemy za sprawą ziemi potomnym? Czy coraz mniej urodzajna ziemia w ogóle jeszcze będzie służyła temu, do czego właściwie została stworzona? Czy cokolwiek uchroni się w pejzażu wielkich przemian, w którym na ostatnim miejscu stawia się pracę i przyszłość rolników?

Reżyser z przekonaniem odnajduje się w konwencji realistycznej, a nawet naturalistycznej. Dębowski jest tutaj podpatrywaczem, ukrytym świadkiem wydarzeń, pozwala widzom zobaczyć rzeczywistość przy jak najmniejszej ingerencji autorskiej. Stylistyczne przetrawienie warstwy wizualnej zostaje skonfrontowane ze zmierzającą w stronę „prawdy życia” obserwacją. Jest to obserwacja, która na każdym kroku wygrywa i wydobywa prawdę o przestrzeni i ludziach; reżyser na dodatek w całości rezygnuje z muzyki ilustracyjnej i innych odautorskich sugestii czy wabików. Bo w kontrze do tego, co pisał Samuel Beckett, Dębowski przypomina, że małe miasteczka wcale nie produkują małych umysłów, a rzeczywistość ludzkich postaw pozostaje złożona i sprzeczna. Każdy ma tu swoje racje. Każdy nosi tu też swoje winy. A im większe światło, tym większy pojawia się cień.

Warto zauważyć, że wątek ziemi, jej przemian i przywiązania do niej powrócił w dwóch innych wysoko nagrodzonych na tegorocznym festiwalu produkcjach. Oczywiście mowa tu o „Kosie” Pawła Maślony (Złote Lwy 2023) i „Chłopach” DK i Hugh Welchmanów (Nagroda Publiczności i Nagroda Specjalna 2023). Twórcy obydwu tytułów decydują się na oryginalną wiwisekcję historyczną, przedstawiając losy zmiażdżonych przez system jednostek. Jednostek, które próbują jednak mówić o swoich marzeniach i różnymi sposobami próbują przerwać zaklęty, niezwykle bolesny krąg dziejów. Nowa ekranizacja noblowskiej powieści Władysława Reymonta zachwyca feerią barw i rozmachem, migotliwością dobrze nam znaną z nominowanego do Oscara „Twojego Vincenta” [2017]. „Chłopi” w wydaniu Welchmanów to przede wszystkim – i niejako na kontrze do swojego wizualnego piękna – folkowy horror. Przywołuje on na myśl tak ważne w ostatnich latach pozycje jak „Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii” [2015] Roberta Eggersa czy „Midosmmar. W biały dzień” [2019] Ariego Astera. Obrzędy, stroje i legendy stają się dla młodziutkiej Jagny (Kamila Urzędowska) sztywnym gorsetem, który pozbawia ją wolności i pragnień. Dziewczyna zostaje sprzedana niczym bydło starszemu mężczyźnie w imię zasady, że miłość i młodość przeminą, zaś ziemia pozostanie. To właśnie ziemia staje się tutaj epicentrum wszystkich konfliktów, a jedyne o czym marzy ostatecznie protagonistka, to stopienie się z podłożem, po którym – coraz bardziej niepewnie – stąpa. To właśnie z kobiecymi bohaterkami i kobiecym doświadczeniem możemy najmocniej się identyfikować w proponowanej przez Welchmanów ekranizacji. Choć pory roku zmieniają się niczym w kalejdoskopie, przepełnione bólem i przemocą losy kobiet z trudem ulegają faktycznym transformacjom. Autorzy „Twojego Vincenta” balansują między całkowitą lojalnością wobec plastyczności słów Reymonta, a twórczą zdradą, za sprawą której chcemy upatrywać w postaci młodziutkiej Jagusi kobiety, którą będzie stać ostatecznie na wolność i niezależność (nawet jeśli jest to niemożliwe z punktu widzenia logiki historycznej i jej bezwzględnych prawideł skazujących nieposłuszne i niepokorne kobiety na unicestwienie, wygnanie).

Chłopi są również protagonistami nagrodzonego Złotymi Lwami „Kosa” Pawła Maślony. Reżyser „Ataku paniki” zaskoczył wszystkich swoją – jakże udaną i konsekwentną – gatunkową, kinofilską wręcz zabawę z Wielką Historią. Jak pisał Robert A. Rosenstone: „Historii nie ma, dopóki się jej nie stworzy”. I właśnie próbą napisania nowego rozdziału polskiej historii narodowej trudzi się najmocniej bohater Maślony, Tadeusz Kościuszko (Jacek Braciak). Polsko-amerykański heros mierzy się na każdym kroku z nieokrzesaniem i bezdusznością polskiej szlachty, która za nic – nawet za ojczyznę – nie chce oddać swojego rządu pańszczyźnianych dusz. Bolesna karta polskich dziejów w walce o wolność i samostanowienie chłopów przemienia się tutaj nie tylko w matrycę fabularnych działań, ale przede wszystkim w punkt wyjścia dla niezwykle aktualnych refleksji o istocie narodu, blaskach i cieniach polskości, niejednoznaczności wszystkich tak zwanych prawd historycznych. Szeroko rozstawiony między tragedią a komedią filmowy karnawał Maślony przypomina nam po raz kolejny o potrzebie „wielkiego restartu” wszelkich „wielkich, kanonicznych narracji historycznych”, które stały się patetyczną obsesją polskiego dyskursu medialno-politycznego ostatnich lat. Jak mawia zresztą w filmie brawurowo odegrana przez Roberta Więckiewicza postać rosyjskiego rotmistrza Dunina: „Bóg. Honor. Ojczyzna… Czemu Polacy stawiają ojczyznę na ostatnim miejscu?”. 

Podróż w głąb ziemi – dosłownie i w przenośni – oferuje również powracający na ekrany polskich kin po długich latach Łukasz Karwowski („Połnoc-Południe”, „Kac Wawa”). „Jedna dusza” to opowieść o górniczym Śląsku i pewnej nieszczęśliwej rodzinie, która nie potrafi uporać się z głęboko zakorzenioną patologią. O ile pod ziemią obowiązuje – mimo wszystko i ponad wszystko – pewien kodeks moralnego postępowania, trudno powiedzieć, aby te same zasady tyczyły się, przepełnionego przemocą fizyczną i werbalną, życia „na górze”. Każdy dzień Alojza (Dawid Ogrodnik) wygląda dokładnie tak samo: mężczyzna po robocie w kopalni upija się niemalże do nieprzytomności, a następnie daje w kość przede wszystkim swojej żonie (Małgorzata Gorol). Wraz z porankiem przychodzi – równie wyświechtana, co obowiązkowa – obietnica poprawy. Jak łatwo się domyślić, data ważności owej obietnicy ulega szybkiemu wyczerpaniu… Jaka tragedia musi wydarzyć się u Karwowskiego, aby wspomniane małżeństwo zaczęło znowu być „jedną duszą”? Czy tylko tragedię są w stanie nami wstrząsnąć, abyśmy spojrzeli z innej – bardziej empatycznej i dojrzałej – perspektywy na życie nasze i naszych najbliższych?

Niezależnie od sportretowanej epoki historycznej czy klasy społecznej, polscy filmowcy wzięli sobie w podobnym czasie na warsztat jednostki, które nie potrafią wyjść z zaklętych, przemocowych kręgów historii, przypisanej do ziemi, na której przyszło im żyć. Czasem nie potrafią odmienić swojego losu, czasem jej nie chcą, ale czasem też – w obliczu wiary w nawet najbardziej szalone cuda – dokonują jednak zmiany. Komu się ona powiedzie? Odpowiedzi na to pytanie dostarczy już wizyta w kinie.

 

Źródło ikony wpisu: Tyle co nic 3 fot. Oleksandr Pozdnyakov Studio Munka SFP