Uwaga dla czytelników – tekst zawiera spoilery.
Twórczość artystyczna służy między innymi do tego, żeby podnosić człowieka na wyższy poziom, otwierać nowe rozdziały, nowe perspektywy, dawać szansę wyrazić i powiedzieć to, czego nie da się bezpośrednio zrealizować tu i teraz. Twórczość na ogół jest mądrzejsza niż twórca, a prawie zawsze jest od niego szlachetniejsza. Nie mówiąc już o tym, że lubi być mądrzejsza niż jej krytycy — i to jest właśnie przypadek „Zielonej granicy”.
Antybiałoruski i antyrosyjski film
Ten film jest znacznie lepszy, znacznie subtelniejszy i znacznie mniej jednoznaczny, niż to sugeruje piekło komentarzy wokół niego rozpętanych. Ba, jest lepszy i mądrzejszy niż większość komentarzy z obu stron, nie tylko z tej prorządowej.
Rozłożenie akcentów, wymowa, niemal wszystko było inne, niż tego chcieliby zwolennicy prostych narracji. Przykład: słynna scena z monologiem Macieja Stuhra, że mu PiS odebrało smak życia i libido — ona jest przecież kpiną z tej postawy, a nie jej aprobatą! To jest parodia anty-PiS-owskich radykałów, a nie ich manifest! Terapeutka Julia, grana przez Maję Ostaszewską, sekundę po tym, jak Stuhr zawiesza się na skajpie, stwierdza przecież, że on źle leki dawkuje, skoro tak gada.
Napatrzywszy się na błoto w komentarzach i polemikach, bałem się — przyznaję — że film faktycznie będzie „antypolski”. Ale nie jest taki w żadnym stopniu. Jest natomiast antybiałoruski, a mówiąc precyzyjniej: antybiałoruski i antyrosyjski (po roku 2020 suwerenność Białorusi jest w dużej mierze teoretyczna — to przybudówka Rosji, dla niepoznaki zaznaczoną innym kolorem na mapie). Słudzy Putina w białoruskich mundurach są pokazani jednoznacznie i skrajnie źle, jako tępa, wroga i sadystyczna siła. To jest bez mała obraz hitlerowskich oprawców. W świetle tego, co robią Rosja i Białoruś w ostatnich latach — mam dla nich zero empatii i zero problemu z tym, że nie ma tutaj niuansów, żadnych „dobrych ruskich” postaci.
Aktywiszcza, mundurowi i ludzie w drodze
Ale to nie Białorusini są tematem tego filmu. Są nim trzy grupy ludzi, trzy podmioty, pokazane z pasją, subtelnością, emocjonalną prawdą i poznawczą trafnością. Te trzy podmioty to, po pierwsze, uchodźcy („ludzie w drodze”), po drugie, polskie służby mundurowe, po trzecie, aktywiści (mówiąc językiem inkluzywnym: „aktywiszcza” — przewrotne, kapitalne słowiańskie słowo) pomagające tym pierwszym. Ale uwaga — do tej trzeciej grupy nie wliczam Julii granej przez Maję Ostaszewską. Dlaczego, o tym zaraz.
Te trzy grupy pokazane są w sposób podmiotowy, zróżnicowany, jako autentyczne jednostki, pełne zróżnicowanych i zmiennych motywacji, dylematów i sprzeczności. Tak jak pan Piłat powiedział — oto Ludzie! Ludzie, którzy znaleźli się w szekspirowskiej sytuacji, w sytuacji historycznej, w której nie ma jasnych rozwiązań, ani łatwego wyjścia. Jesteśmy w lasach na pograniczu Europy i widać, że ta wymarzona Europa (dla nas wymarzona trzydzieści lat temu, dla uchodźców wymarzona dzisiaj), to nie tylko zasiłki w euro, autostrady i Netflix, ale też druty kolczaste i dramaty jednostek, które stanęły przed tymi drutami.
O pierwszej z tych grup, o samych uchodźcach, będę tu pisał najmniej — bo i dużo już o nich pisano. „Zielona granica” jest jednym z niewielu filmów, który pokazuje ludzi w drodze nie jako nieokreśloną falę, czy inną „broń demograficzną”, ale jako konkretne osoby, z imionami, historiami i doświadczeniami. To ludzie z dramatycznymi historiami, desperacko próbujący odnaleźć swoją drogę, starający się zrobić, co mogą, jak mogą, w ramach tego, co mogą. To elementarna prawda, którą warto przypominać.
Piekło wokół filmu skupiło się na drugiej grupie – Straży Granicznej i innych polskich służbach mundurowych (one się od pewnego momentu mieszają). Nie kupuję zarzutu, że są „szkalowane” — szkalowani są tutaj Białorusini. Słynna już scena z rozbijaniem termosu też o tym przypomina. Wszyscy, którzy udostępniali ten fragment na portalu X, jakoś nie wspominali, że dosłownie sekundę potem, drugi mundurowy drze się na tego pierwszego, czy go nie „pojebało” z tym termosem. Dokładnie takie szczegóły pokazują złożoność tego obrazu — zachowania podłe przeplatają się z tymi w porządku, nierzadko u tej samej osoby. W tym sensie film jest oczywiście mocny, ale pokazuje wielowymiarową prawdę o ludzkim doświadczeniu.
I również o doświadczeniu aktywistów (znów: bez Julii). W zasadzie wszystkie sceny z ich udziałem uderzają autentyzmem, prawdą ekranu równą prawdzie czasu. Widać, że to nie jest udawane, że zostały wykorzystane realne doświadczenia ludzi z granicy. Te sceny z aktywistami działającymi w lasach chciałoby się w zasadzie skomentować tak, jak Jan Paweł II skomentował ponoć „Pasję” Mela Gibsona — „Tak było!”.
W tych trzech wymiarach film jest bardzo dobry i fundamentalnie autentyczny — pokazuję prawdę o wyborach i dylematach, przed którymi stanęli uchodźcy, polscy mundurowi i polscy aktywiści.
Polska w sytuacji granicznej
A teraz trochę polemicznego ferworu, na który Państwo czekali!
Tak jak z przedstawienia pracy młodych aktywistów bije głęboka prawda, tak permanentny zgrzyt słychać w postaciach granych przez Stuhra (Bogdan) i Ostaszewską (Julia). Nie w tym sensie, że aktorzy zagrali źle. Przeciwnie, zagrali dobrze i pokazali tym samym głębszą prawdę, tę nie w smak stronnikom KO/PO i fajnopolakom.
Agnieszce Holland udało się pokazać pretensjonalność tych wielkomiejskich trajektorii, ich niewspółmierność do tego, co się dzieje na granicy. Film mówi jasno, że złem jest przeganianie uchodźców z powrotem na Białoruś. Ale pokazuje też, że to wcale nie jest tak, że objawią się bogate Julie i Bogdanowie i ze swoich warszawek i krakówków zbawią Polskę powiatową i Polskę graniczną.
Wbrew temu, co sądzi chyba strona rządowa, Holland nie pokazuje złych, „pisowskich” strażników granicznych w kontrze do jasnej, światłej polski Stuhra i Ostaszewskiej. Tam nie ma ani jednego ani drugiego! Pochodnię człowieczeństwa niosą tutaj młodzi aktywiści w podlaskich lasach — postacie Julii i Bogdana pokazują natomiast głęboką ambiwalencję Polski wielkomiejskiej w tej sprawie.
To widać wręcz uderzająco: postacie aktywistów („aktywiszczy”!) są głęboko prawdziwe i natychmiast ich lubimy, mimo że celowo są pokazane jako nie tak znów łatwe do polubienia. Palą, gdzie nie wolno, zajmują nie to łóżko, które trzeba, klną i generalnie nie mieszczą się w ramach obrazu. Ale lubimy ich w tym lekkim szaleństwie, bo to jest szaleństwo jurodiwych, to, które ocala człowieczeństwo dla nas wszystkich. Człowieczeństwo, którego brakuje władzom w Warszawie, które wysyłają uchodźców na druty kolczaste – o władzach w Mińsku i Moskwie nawet nie wspominając.
To człowieczeństwo aktywiści mają w sobie od pierwszej sekundy, gdy ich widzimy. Skontrastujmy ich choćby z Bogdanem: on nawet na koniec, gdy bierze rodzinę uchodźczą pod dach, pozostaje w odklejeniu od sytuacji. Niby pomaga, ale w gruncie rzeczy jest poza tym wszystkim.
Julia i Bogdan przeżywają samych siebie
Tę różnice widać w języku, w zachowaniu, w całokształcie. Aktywiści są autentyczni od początku, Julia od początku nie pasuje. Razem z tym swoim Macbookiem koło podlaskiego pieca ciągle jest kimś z zewnątrz, desantem z Krakowa (widać po rejestracji), a tak naprawdę z innego świata.
Język młodych aktywistów brzmi czysto i naturalnie, widać, że to jest ich język. Julia stara się natomiast posługiwać tym językiem terapeutyczno-inkluzywnym… i brzmi to bardzo sztucznie. Kiedy aktywiści poprawiają Julię, że nie jest psychologiem, tylko psycholożką, to czuć w tym inteligencję, przekorę, grę z językiem. Kiedy Julia kwadrans później poprawia postać graną przez Kuleszę, że nie „uchodźcy”, tylko „osoby uchodźcze” — to już brzmi jak farsa, jak wyuczona formułka, której ona sama dopiero się uczy.
I wreszcie Bogdan, grany przez Stuhra. Jak już wspomniałem, słynna scena monologu, nie jest — w moim odbiorze — manifestem i pochwałą „jasnej, europejskiej Polski”. Jest raczej potężną szpilą wbitą tej Polsce, która na kafelkach Zooma przeżywa głównie samą siebie, a która myśli, że ma najlepsze recepty na wszystko.
Fajnopolacy świata nie zbawią
Jak te recepty wyglądają w praktyce, to widzimy po Julii: jest nie tylko pretensjonalna, ale wręcz problematyczna. Potyka się (czasami dosłownie) o własne nogi, nie umie się dostosować do reguł Grupy Granica, bohatersko walczy z problemami, która sama stworzyła (jako jedyna daje się aresztować etc.).
I tak, w tym sensie film jest mądrzejszy niż my, jego widzowie. Nie jest antypolski, ani nie jest ku pokrzepieniu „miliona serc” spod znaku PO/KO. Bliżej mu do pochwały młodych, autentycznie ideowych aktywistów. Wychodzimy z kina z poczuciem, że jeżeli ktoś zbawi ten marny świat, to właśnie oni, mimo swojej przyrodzonej dziwności.
Z pewnością świata nie zbawią fajnopolacy. Oni mają problem nawet ze zbawieniem samych siebie. Owszem, Julia staje się na koniec filmu lepszym człowiekiem, gdzieś owszem dochodzi, ale jej perypetie zawłaszczają pół filmu. Bogdan nie dochodzi nigdzie i chyba nawet nie zaczyna iść. Końcowe sceny w jego willi są bolesną farsą, która pokazuje, jak naiwna jest wiara w zbawienie świata przez willową Polskę.
Reasumując, „Zielona granica” jest krytyką ciągot autorytarnych PiS-u, jest głosem przeciwko wywożeniu ludzi na druty, ale jest też krytyką naiwnej, liberalnej odpowiedzi. Pokazuje, że nawet fajnopolacy, symbolizowani przez Julię, Bogdana i przez wyblakłą Unię na ścianach GS-u w Krynkach, nie mają recepty na cywilizacyjne i globalne wyzwania lat dwudziestych XXI wieku. W filmie pada fraza o „zwykłych mieszczańskich libkach, którzy chcą sobie podnieść samopoczucie” — i owszem, jest to również krytyka pod ich adresem.