W miesiąc po wystąpieniu, w którym premier Etiopii Ahmed Abiy zażądał dla swego kraju dostępu do morza, temat ten nie schodzi z pierwszych stron etiopskich gazet. I to mimo że roszczenia Abiya odrzuciły już kraje, które premier wezwał do podjęcia z Etiopią rozmów w tej sprawie.
„Chcę rozmawiać dziś o wodach, o wodach Morza Czerwonego. Widzimy, że tylko wąski pas ziemi oddziela nas od morza. Jest sprawą najwyższej wagi, by przywódcy Somalii, Dżibuti, Erytrei i Etiopii podjęli rozmowy, nie tylko dla współczesności, ale by zapewnić trwały pokój”, mówił Abiy 13 października. Słowem – albo dostęp Etiopii do morza, albo wojna.
„Jak stwierdzają oficjalne dokumenty rządowe – pisał 11 listopada w «Ethiopia Herald» Salomon Makkonen – nadeszła pora, by Etiopia wypracowała sobie prawo do budowy i wykorzystywania portów i zapewniła sobie dostęp do Morza Czerwonego”. Inni publicyści powołują się na „historyczne prawa” Etiopii. Przypominają też, że to dzięki „starannej dyplomacji” ostatniego cesarza, kraj zdołał „przywrócić” dostęp do morza – czyli przyłączyć Erytreę, utraconą przez królestwo Aksum, poprzednika Etiopii w XVI wieku.
Skomplikowana historia relacji etiopsko-erytrejskich
Po tym przyłączeniu, Erytrea stoczyła z Etiopią trzydziestoletnią wojnę o niepodległość, zakończoną w 1993 pokojową separacją, potwierdzoną w referendum. Na tym się jednak nie skończyło. Następnie skraje toczyły wieloletnią i krwawą wojnę graniczną, zakończoną zimnym pokojem.
Obejmując w 2016 roku władzę, Abiy dokonał pokojowego przełomu w stosunkach z Erytreą, za co otrzymał Nobla. Jednocześnie zyskał sojusznika w morderczej wojnie przeciwko separatystycznej prowincji Tigraj, która leży pomiędzy oboma krajami. Wojna zakończyła się w końcu zwycięstwem Addis Abeby, ale w Tigraju nadal, wbrew woli Abiya, stacjonują Erytrejczycy.
Abiy zaś walczy z separatystami z obu największych etiopskich narodów – Oromo i Amhara, i ma powody się obawiać, że Erytrea może ich poprzeć. Asmara oceniła żądania Abiya jako „nadmierne i niezrozumiałe”. Ale Erytrea jest najbardziej bezwzględną dyktaturą w Afryce i przeciwnicy prezydenta Afwerkiego mogliby zgodzić się na ustępstwa terytorialne w zamian za etiopską pomoc.
Łatwiej grozić słabszemu
Somalia, która w latach osiemdziesiątych stoczyła z Etiopią brutalna wojnę o Ogaden i gdzie wojska etiopskie interweniowały wielokrotnie w jej rozmaitych wojnach domowych, kategorycznie odrzuciła wszelkie terytorialne ustępstwa. Ale Somalia jako państwo właściwie nie istnieje: secesja Somalilandu jest faktem dokonanym, a władza rządu w Mogadiszu nie sięga nawet przedmieść stolicy. Tak że i tu Abiy może znaleźć kontrahentów.
Zaś Dżibuti co prawda nigdy nie toczyło z Etiopią wojny, a przez jego port przechodzi 96 procent etiopskiego eksportu. Koszty portowe pochłaniają 16 procent dochodu z tego handlu i Addis Abeba chętnie by te wydatki ograniczyła. Tyle tylko, że maleńkie to państewko gości na swoim terytorium bazy wojskowe USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, Hiszpanii, Japonii, Chin i Arabii Saudyjskiej – a wszystkie te państwa są zainteresowane ich stabilnością. Prezydent Guelleh może spać spokojnie.
Jest przy tym rzeczą ciekawą, że Abiy na liście państw, które mają podjąć z nim rozmowy o portach, nie wymienił Sudanu i Tanzanii. Oba państwa graniczą z Etiopią i mają morskie wybrzeża. Najwyraźniej jednak łatwiej grozi się państwom małym i słabym.
Kompromisu nie będzie
Inicjatywa etiopskiego premiera jest podyktowana głównie względami polityki wewnętrznej. Kraj się rozpada: uznani zaledwie trzy lata temu amharscy bojówkarze z Fano, którzy dopomogli krwawymi rzeziami stłumić Tigraj, dziś są uznawani za głównego wroga. Abiy chce bowiem przeprowadzić referendum w zdobytej przez nich prowincji.
Co gorsza, Abiy chce też rozmawiać z partyzantką Oromo – wcześniej sprzymierzoną z Tigrajem, a jeszcze wcześniej, gdy Tigrajczycy rządzili w Addis Abebie, krwawo przez nich zwalczaną – o prawach Oromo do autonomii, która wchodzi w konflikt z dążeniami Amharów, byłych feudalnych władców ich ziem. Zaś zagraniczny dla odmiany, a nie wewnętrzny konflikt zbrojny, mógłby zjednoczyć wrogich sobie separatystów w imię wspólnego interesu.
Tym bardziej że co do meritum trudno się z Abiyem nie zgodzić: to, że drugi co do wielkości kraj Afryki odcięty jest od morza, dusi jego rozwój. Ale zasada suwerenności sprawia, że uprawnione nawet roszczenia zatrzymują się na narodowych granicach, choćby były one – jak często w Afryce – absurdalne.
Można sobie wyobrazić rozmaite rozwiązania kompromisowe: Abiy oferował sąsiadom bezpłatny prąd z gigantycznej etiopskiej zapory na Nilu, również w zamian za koncesje portowe. Nie byli zainteresowani. Dzibuti nie zamierza też redukować opłat portowych, bo z nich żyje, zaś ewentualna budowa przez Etiopię nowego portu w Erytrei czy Somalii byłaby zasadnie przez państwa te uznana za pierwszy krok do żądań korytarza i następnie aneksji.
Rozwiązania kompromisowe są więc z góry skazane na porażkę – i to nie tylko w Rogu Afryki. Mimo istnienia ONZ-owskiej Konwencji o prawie morskim, kilka mocarstw – Chiny, Turcja, Rosja – ją ignoruje, realizując swoje interesy morskie prawem kaduka. A tak się składa, że Etiopia Abiya ma z nimi znakomite stosunki, a ewentualne siłowe rozwiązania w niczym by państwom tym nie przeszkadzały. Przeciwnie – pokazałyby, że nie tylko one nie zamierzają tolerować dławienia ich narodowego rozwoju przez jałowe normy prawne. Bo w końcu: ile krążowników ma ONZ?
***
Errata, 28.11.2023:
W zamieszczonej powyżej prognozie popełniłem dwa szkolne błędy. Pomyliłem Kenię z Tanzanią, niesłusznie sugerując jakoby ta druga miała granicę z Etiopią – miedzy nimi leży Kenia właśnie. I błędnie zacytowałem premiera Abiy, który określił Etiopię jako „drugi co do wielkości kraj Afryki odcięty od morza”, podczas kiedy on mówiło „wielkości ludności”. Za takie rzeczy w szkole się dostawało dwóje, i słusznie. Przepraszam czytelników, redakcję, oraz Etiopię z Kenia i Tanzanią do spółki.