Jakub Bodziony: Czy przyszłość Białorusi zależy od przyszłości Rosji?
Swiatłana Cichanouska: Powiedziałabym raczej, że przyszłość Białorusi zależy od losu Ukrainy. Z Rosją dzieli nas zbyt wiele kwestii. Rosjanie popierają swojego prezydenta oraz imperialne ambicje swojego kraju. W Białorusi większość obywateli chce zmiany – nie popiera reżimu Aleksandra Łukaszenki ani rozpętanej przez Putina wojny.
Natomiast los Łukaszenki z pewnością jest związany przyszłością Rosji. Ponieważ Łukaszenka nie ma poparcia społecznego, stał się w pełni zależnym sojusznikiem Władimira Putina, co skutkuje coraz większym podporządkowaniem naszego kraju Rosji. Jeśli tylko pojawi się jakaś iskra sprzeciwu czy możliwości, to ludzie znowu wyjdą na ulice. Łukaszenka zdaje sobie sprawę z tego, że jego władza zależy wyłącznie od politycznego i gospodarczego wsparcia Putina. Nie ma wyjścia z tej relacji.
Koniec Putina oznaczałby więc koniec Łukaszenki?
Słabość Putina jest słabością Łukaszenki, ale to nie oznacza, że odejście przywódcy Rosji wywoła automatyczną zmianę w Białorusi. Jednak obywatele i obywatelki Białorusi zrobiliby wszystko, żeby jak najlepiej wykorzystać ten moment i pozbyć się Łukaszenki.
Los Białorusi i Ukrainy jest powiązany, bo Rosja żadnego z tych krajów nie uznaje za suwerenne państwo?
Rosja uznaje nasze kraje za swoje podwórko i dąży do zniszczenia naszych narodowych tożsamości. Chcą nas wymazać z mapy świata.
Obecny imperialistyczny rząd Rosji jest naszym wrogiem. Pełnoskalowa inwazja Rosji na Ukrainę była przełomowym momentem również dla Białorusinów.
Białoruś bierze czynny udział w rosyjskiej napaści na Ukrainę, udostępniając swoje terytorium Rosjanom oraz służąc jako zaplecze logistyczne. Ale białoruscy żołnierze, jak do tej pory, nie wzięli udziału w bezpośredniej walce z Ukrainą. Czy obawia się pani, że dojdzie do tego w 2024 roku?
To nie jest realistyczny scenariusz. Białoruskie wojsko było najbardziej zaangażowane na początkowym etapie inwazji Rosji na Ukrainę. Jednak reżim był świadomy, że nasi żołnierze nie chcą walczyć przeciwko Ukraińcom. Rosja nie osiągnęła swoich celów wtedy, nie sądzę więc, żeby postawa białoruskiej armii się zmieniła, a jej udział w wojnie zwiększył się.
Nawet pod presją Rosji?
Łukaszenka nie ma takiej władzy, bo nie może mieć pewności co do zachowania białoruskich żołnierzy. W obliczu otwartej walki z Ukrainą część z nich odmówi walki, będzie się ukrywać lub przejdzie na stronę ukraińską – nikt nie chce walczyć pod rosyjską flagą.
Białorusini w kraju nie mogą zrobić wiele dla Ukrainy, ze względu na brutalne represje, ale co do poparcia Kijowa panuje konsensus. Nasi obywatele przebywający na wygnaniu czynnie wspierają Ukrainę, a Białorusini są jedną z najliczniejszych grup ochotników, która walczy przeciwko Rosji.
Większość z nas nie wyobraża sobie relacji z obecną Rosją, która wywołała brutalną wojnę z jednym z naszych sąsiadów. Dlatego otwarcie mówię: Białoruś jest częścią europejskiej rodziny i nasza przyszłość jest w Europie. Dlatego będziemy dążyć do uzyskania oficjalnego statusu kandydata do Unii Europejskiej.
Czy to nie jest myślenie życzeniowe? Według sondażu Chatham House przeprowadzonego między wrześniem 2020 roku a marcem 2023 roku średnio 67 procent Białorusinów chciałoby, aby ich kraj był w unii z Rosją, a jedynie 46 procent chciałoby, żeby przystąpił do UE (możliwe były obie odpowiedzi). Z innego badania wynika, że Białorusini w grupie wiekowej od 18 do 34 lat są bardzo podzieleni co do polityki zagranicznej: 57 procent chciałoby widzieć Białoruś w unii z Rosją, a 43 procent, aby ich kraj przystąpił do UE. Ponad jedna czwarta woli, aby ich kraj pozostał poza jakimikolwiek uniami.
Jesteśmy w trakcie procesu zmiany wielu postaw społecznych. Przez długi czas Białorusini nie zastanawiali się wiele nad kwestiami polityki zagranicznej. Łukaszenka ciągle powtarzał, że Rosja jest naszym najlepszym przyjacielem i nie było realnej alternatywy.
Po 2020 roku to się zmienia. My staramy się pokazać Białorusinom, że istnieje alternatywa wobec ruskiego miru. Wizja dołączenia do Unii Europejskiej to dla nas ogromna szansa, która pomoże nam się rozwijać gospodarczo, zgodnie z naszymi wartościami.
Mówimy o tym, co w praktyce – pod względem korzyści i obowiązków – oznaczałoby członkostwo w Unii Europejskiej. Kluczowe są jednak wartości, takie jak możliwość protestowania przeciwko władzy, za które nie grozi więzienie. Na tym polega wolność, praworządność i demokracja. My musimy się tego wszystkiego nauczyć, bo nasze doświadczenia są inne. Demokracja jest trudna, zaczynamy od tego, żeby ze sobą rozmawiać, a nie się kłócić.
Czyli pani stwierdzenie o chęci dołączenia Białorusi do Unii Europejskiej ma zapoczątkować debatę w społeczeństwie na ten temat?
To konieczne, bo wiele osób nie wie, na czym naprawdę polega bycie częścią Unii Europejskiej.
Czy pani ma kontakt z osobami, które pozostały w Białorusi i sprzeciwiają się Łukaszence?
Łukaszenka dąży do tego, żeby podzielić społeczeństwo. Tych, którzy wyjechali, reżim i propaganda uznają za zdrajców. Bardzo trudno o w pełni bezpieczne kanały komunikacji, ale jesteśmy w kontakcie z osobami, które pozostały w kraju.
Sama co tydzień mam dwugodzinne spotkania internetowe z Białorusinami. Każdy taki kontakt wiąże się dla nich z pewnym ryzykiem, ale nie chcą się poddawać. Sama proszę ich o to, żeby na pierwszym miejscu stawiali swoje bezpieczeństwo i działali na tyle, na ile to możliwe – metodą małych kroków.
Jeśli ktoś może wysłać zdjęcie z wydarzenia organizowanego przez reżim, to świetnie, ale jeśli nie, to bardzo cenna jest sama obecność. To pozwala na podtrzymanie tego wewnętrznego ognia sprzeciwu.
W oczekiwaniu na iskrę, która mogłaby wpłynąć na powrót protestów i potencjalną zmianę władzy?
Chodzi o to, żeby być gotowym. Podobnie jak za czasów stalinowskich, ludzie zbierają się w prywatnych mieszkaniach i tam dyskutują o polityce, kulturze. Częścią tych inicjatyw jest również program zdalnej edukacji, co również może zostać uznane przez reżim za działalność ekstremistyczną. Jesteśmy zdeterminowani do tego, żeby w jak największym stopniu pomóc tym, którzy zostali. Bez nich zmiana nie będzie możliwa.
Istnieje problem z paszportami dla Białorusinów, którzy uciekli z kraju. Reżim Łukaszenki uniemożliwił przedłużanie ważności tych dokumentów w ambasadach i konsulatach, a dla wielu osób powrót do kraju jest w praktyce niemożliwy. Białoruscy emigranci mogą w rezultacie zostać bez dokumentów. Czy pomysł paszportu wydawanego przez Zjednoczony Gabinet Przejściowy Białorusi rozwiąże ten problem?
Zaczęliśmy pracować nad tym projektem jeszcze w zeszłym roku. Wtedy był to w dużej mierze pomysł symboliczny, chodziło o posiadanie dokumentu z symboliką wolnej Białorusi. Teraz sytuacja się zmieniła.
Pani teraz też ma białoruski paszport?
Tak, ale on wkrótce będzie nieważny.
Czyli to również pani osobisty problem.
Po części tak, ale wstępnie już 60 tysięcy osób chciałoby dostać taki dokument. Część z nich pewnie znajduje się w Białorusi, więc dla nich to ważna kwestia symboliczna. Kluczowe są jednak kwestie praktyczne. To bardzo trudne wyzwanie, ale potrzebujemy systemowego rozwiązania problemu paszportów białoruskiej emigracji.
Czy inicjatywy takie jak Polski Dokument Podróży nie są wystarczające?
Jesteśmy bardzo wdzięczni za tego typu pomysły. Problem w tym, że ten dokument jest wydawany jako dodatkowy dokument do zezwolenia na pobyt. Z kolei zezwolenie na pobyt można uzyskać na podstawie paszportu. Jeśli paszport jest nieważny, to pojawia się kłopot.
Dlatego współpracujemy z instytucjami europejskimi, aby stworzyć alternatywny dokument, który pomógłby Białorusinom. Docelowo będzie on potwierdzać białoruskie obywatelstwo i służyć jako dokument podróży dla osób znajdujących się na wygnaniu.
Wspomniała pani wcześniej o tym, że staracie się utrzymywać kontakt z przeciwnikami reżimu, którzy pozostali w kraju. A jak wygląda pani komunikacja z mężem, Siergiejm, który odsiaduje osiemnastoletni wyrok w kolonii karnej?
Od ponad pół roku nie mam z nim żadnego kontaktu. Reżim nie dopuszcza do męża nawet prawnika, nie dostarcza do niego moich listów, a nasze dzieci nie mają żadnej wiadomości od ojca. Nie wiemy, co się z nim dzieje, nie wiemy, w jakich warunkach go przetrzymują, nie mamy nawet pewności, czy żyje. Ta niepewność jest najgorsza, dla nas i dla niego.
Nie chodzi tylko o mojego męża, ale o wielu innych więźniów politycznych, którzy są w tej samej sytuacji. „Nikt się wami nie interesuje, nawet wasz prawnik i rodzina” – taki jest przekaz Łukaszenki, żeby ich złamać.
Wasze dzieci mają 8 i 13 lat. Czy rozumieją sytuację, w której ich ojciec został uwięziony przez dyktatora, a matka jest prezydentką Białorusi, zaocznie skazaną za zdradę stanu na 15 lat więzienia i musi żyć na wygnaniu?
W zasadzie tak. Mój starszy syn nie mówi o tym wiele, bardzo to przeżywa. Córka chodzi do litewskiej szkoły, w której uczy się z ukraińskimi dziećmi. One wiedzą wiele o wojnie i represjach. Poprosiła mnie kiedyś o pieniądze. Kiedy spytałam, na co chciałby je wydać, odpowiedziała: kupić czołg i uwolnić tatę. Staram się, żeby ich dzieciństwo było jak najlepsze. Myślę, że będą świętować i pielęgnować to, o co walczymy.