Rząd Tuska nie działa jak PiS
W ostatnim czasie pojawiły się głosy, że po zmianie władzy PiS i PO zwyczajnie zamieniły się miejscami. Mianowicie wcześniej PiS naruszało Konstytucję, a Platforma ostrzegała przed dyktaturą i broniła praworządności, a teraz to nowa władza łamie prawo, prawicowa opozycja broni zaś rządów prawa i krzyczy o zamachu na demokrację. Jest to rzekomo teatr, w którym wszyscy odgrywają dotychczasowe role, tylko wygłaszają odwrotne kwestie – jest zatem coraz gorzej, znaleźliśmy się na równi pochyłej. W tym duchu wypowiadał się ostatnio choćby szef „Nowej Konfederacji” Bartłomiej Radziejewski, a czynią to także inni prawicowi publicyści.
Tego rodzaju analiza na pierwszy rzut oka może się wydać atrakcyjna – cóż milszego niż trochę katastrofizmu. Jest ona jednak wadliwa z dwóch głównych powodów: zakłada fałszywą ekwiwalencję między działaniami wcześniejszej i obecnej władzy, a także jest czysto statyczna, a nie dynamiczna, dlatego nie docenia znaczenia kolejności zdarzeń. W podobnym trybie niektórzy komentatorzy spraw międzynarodowych dochodzą do wniosku, że może i Rosja anektowała Krym, ale jeśli Ukraina chce go odbić, to jest agresywna i prowokuje Rosję. Gdy kontekst magicznie znika, to rzeczywiście wszystko zaczyna wyglądać tak samo.
W naszych warunkach sprawa rysuje się tak, że PiS przez osiem lat burzyło porządek konstytucyjny. Logika PiS-owskiego modelu rządzenia – polegająca na postępującej koncentracji władzy i radykalizacji konfliktu politycznego – zmierzała do przekształcenia polskiego ustroju co najmniej do formy tak zwanej nieliberalnej demokracji czy autokracji wyborczej, w których odbywają się wybory, ale zmiana władzy staje się coraz trudniejsza. W konsekwencji polski system prawa jest obecnie w wielu punktach zniszczony i nie istnieje jasna ścieżka jego uzdrowienia. Tym bardziej że partia Jarosława Kaczyńskiego w dalszym ciągu chce jego zniszczenia.
Fundamentalna różnica między PiS-em a nową władzą polega na tym, że ze strony tej drugiej nie istnieje systemowe zagrożenie dla praworządności i demokracji. Jest to koalicja różnych demokratycznych partii, z których żadna nie wykazuje tendencji autorytarnych, a każda zakłada pluralizm polityczny. Patrząc bardziej konkretnie, działania ustrojowe nowej władzy wzbudziły jak dotąd kontrowersje medialne przede wszystkim w dwóch sprawach, czyli co do metody wprowadzania zmian w mediach publicznych oraz w sprawie projektu rozporządzenia ministra sprawiedliwości, które przewiduje, że wnioski o wyłączenie neosędziów z orzekania nie powinny być rozpatrywane przez neosędziów. Niezależnie od szczegółowych dyskusji w tych tematach, oba procesy dotyczą uzdrawiania patologii będących spadkiem po rządach PiS-u, nie są zaś próbą burzenia ustroju. Ewentualne wątpliwości prawne dotyczyły zaś w obu przypadkach wyboru najlepszej metody, a nie kierunku działania, który ma uzasadnienie konstytucyjne.
PiS nie działa jak Komitet Obrony Demokracji
Ale tak jak nowa władza nie wchodzi w buty PiS-u, tak też PiS nie wchodzi w buty dawnej opozycji, a podobieństwa w tej mierze są jedynie powierzchowne. PiS rzeczywiście odwołuje się obecnie do modelu „ulica i zagranica”, którym w przeszłości pogardzało. Alarmuje więc po polsku i po angielsku przed „dyktaturą Tuska” i zapowiada na 11 stycznia demonstrację „wolnych Polaków”, a nawet mówi o potrzebie obrony praworządności.
Owe działania nie są jednak autentyczne. Przecież nikt nie wierzy, że PiS naprawdę przywiązuje wagę do tego, co myślą na temat praworządności w Polsce zachodnie instytucje albo zachodnia opinia publiczna. Co najwyżej chcą wykorzystać owe czynniki do zatrzymania lub spowolnienia działań nowej władzy. Gdy zaś Polacy w minionych latach protestowali przeciwko upartyjnianiu sądownictwa, nie miało to dla PiS-u znaczenia – zdaniem ówczesnej władzy demonstrowali ludzie zmanipulowani albo agenci obcych mocarstw.
Jarosław Kaczyński nie ceni również ideału rządów prawa – w wypowiedziach publicznych krytykował w przeszłości zasadę legalizmu, czyli koncepcję, że działania władzy powinny opierać się na formalnie rozumianej podstawie prawnej. PiS wykorzystuje po prostu język demokracji i praworządności do obrony układu stworzonego wcześniej w drodze niszczenia porządku konstytucyjnego.
Co więcej, odniesienia do społeczeństwa obywatelskiego, odwołania do instytucji UE, a także zasada rządów prawa miały istotne znaczenie dla sporej części elektoratu nowego rządu, ale nie dla elektoratu PiS-u. Tymczasem wyborcy nowego rządu pamiętają, co partia Jarosława Kaczyńskiego robiła jeszcze kilka tygodni temu i dlaczego przy rekordowej mobilizacji poszli na wybory – a więc PiS nie może liczyć na to, że tym sposobem przekona kogokolwiek do protestu.
Poprzez zarysowanie ostrego podziału w nowej sytuacji PiS zmierza zatem do konsolidacji własnego obozu, któremu w innym razie groziłyby dezorientacja, osłabienie lub rozpad. Jego celem może być ewentualnie również wywołanie poczucia chaosu czy niepewności wśród wyborców mniej zdecydowanych, co utrudniałoby nowej władzy mobilizację wyborczą w przyszłości.
Ile wolno władzy
Teraz dochodzimy jednak do zastrzeżenia, które musi uzupełnić zarysowany dotąd prosty schemat. W debacie publicznej czasem ono umyka, choćby ze względu na skalę emocji politycznych, jak również współczesne środowisko medialne, w którym wybrzmiewają niemal wyłącznie stwierdzenia najbardziej ostre i wyraziste – ale dla jasności naszego oglądu warto je utrzymać.
Zastrzeżenie pierwsze: obrona demokracji i praworządności przez PiS jest fikcyjna, ale to nie oznacza, że nowa władza ma dowolność działania – każdej normalnej władzy trzeba patrzeć na ręce, co jest z pewnością zrozumiałe dla wszystkich aktorów po stronie liberalno-demokratycznej. Nie można liczyć na PiS w roli rzetelnej opozycji, więc lepszymi arbitrami będą w tej sprawie społeczeństwo obywatelskie, specjaliści w poszczególnych dziedzinach czy wolne media.
I zastrzeżenie drugie: jednocześnie nie jest tak, że nowa władza musi czy powinna grać na zasadach narzuconych przez PiS. Oczekiwanie, że będzie ona – jak gdyby nigdy nic – biegać po boisku przygotowanym przez poprzedników, ignorowałoby fakt, że w czasie ostatnich ośmiu lat partia Jarosława Kaczyńskiego w sposób systematyczny burzyła porządek konstytucyjny w Polsce. Byłoby to również wyrazem politycznej naiwności, ponieważ odpuszczenie tego problemu i dobrowolne oddanie pola po prostu ułatwiałoby PiS-owi pogłębianie patologii w przyszłości.
Slalom konstytucyjny
W optymalnym scenariuszu należałoby więc jednocześnie pokonywać utrudnienia przygotowane przez PiS oraz nie dawać pretekstów do opowieści, że przełamywanie przeciwności oznacza, iż w polityce nie ma żadnych barier – a zatem utrzymywać jasność co do tego, że władza ma określony mandat i czytelnie wyznaczone granice. Byłoby to pożyteczne zarówno z punktu widzenia państwa, ponieważ umacniałoby powszechne uznanie norm konstytucyjnych, jak i koalicji rządzącej, ponieważ daje jej dobrą podstawę działania.
W praktyce jest to dość wymagający slalom, ponieważ intensywność konfliktu politycznego, związane z nim emocje, jak również bezprecedensowy charakter naszych problemów ustrojowych, sprzyjają kontrowersjom co do wyboru najlepszej ścieżki działania. Sprzyjają też nieprecyzyjnym merytorycznie albo dosadnym językowo wypowiedziom, które PiS może potem wykorzystywać w swoim interesie.
Wydaje się zatem, że koalicji rządzącej przydałaby się w sprawach prawno-sądowych nieco lepsza komunikacja. Widzimy ostatnio, że PiS bierze do użytku każde nieostrożne czy wyjęte z kontekstu zdanie, natomiast czasem brakuje wystarczająco jasnego, spójnego i dopracowanego stanowiska strony rządowej. PiS ma w kwestii praworządności zerową wiarygodność i nie ma sensu tłumaczyć się z zarzutów, które wysuwa, ponieważ są one wysuwane w złej wierze. Nie można jednak wykluczyć, że z czasem różne półprawdy czy mity zaczną latać w debacie publicznej swoim trybem. Tego można uniknąć.