W tradycji buddyjskiej, w przeciwieństwie do Zachodu, czas i historia nie są rozumiane jako linearne, lecz cykliczne. Okresy światła i ciemność występują naprzemiennie jak dzień i noc. 

Ilustracja: Wikimedia Commons.

Od nirwany na ziemi do „czwartego świata”

Gdy w procesie dekolonizacji, Birma odzyskała niepodległość w 1948 roku w kraju nastała dekada nieskrępowanej wolności, która doprowadziła do powstania powszechnego chaosu. Chleba, a raczej ryżu, może i brakowało, za to igrzyska nadrabiały z nawiązką. 

Ówczesny premier, U Nu, prowadził politykę zgodnie z autorską interpretacją zaleceń przetłumaczonego przez siebie podręcznika Dale’a Carnegie’ego zatytułowanego „Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi?”. Jednym z proponowanych przez niego programów była budowa nirwany na ziemi „jak w hollywoodzkich filmach”, co chciał osiągnąć, między innymi kopiując izraelskie kibuce.

Korzystając z fali globalnej popularności Birmy jako jednego z liderów ruchu państw niezaangażowanych, prawa ręka premiera U Thant został w 1961 roku mianowany sekretarzem generalnym ONZ. To tylko jeden z dowodów na to, że przed 1962 rokiem Birma była fascynująca, interesująca i modna.

Zainteresowanie to trwało aż do drugiego w historii kraju puczu przeprowadzonego przez wojskowych. Problemów gospodarczych nie rozwiązali, ba! pogłębili je, podobnie jak jeszcze bardziej zapętlili etniczny węzeł gordyjski (Birmę zamieszkuje oficjalnie 135 grup etnicznych).

Armia, wybierając autarkię, wypisała kraj ze współczesnego świata, sprawiając, że lekarstwo okazało się gorsze od choroby. Parafrazując birmańskie powiedzenie, generałowie małe problemy uczynili dużymi. W 1987 roku Birma, ongiś jedna z najzamożniejszych kolonii brytyjskich w Azji, stała się LDC [ang. Least Developed Countries], jak w języku oenzetowskiej politpoprawności nazywa się najbiedniejsze kraje świata. 

Przez chwilę najsłynniejsza dysydentka świata

Sytuacja odwróciła się w drugiej dekadzie XXI wieku. Dzięki Aung San Suu Kyi, przywódczyni birmańskiej opozycji, długoletniej więźniarce politycznej, laureatce pokojowego Nobla, przez chwilę najsłynniejszej dysydentce świata, a przede wszystkim postaci wyjętej z antycznych tragedii władzy, która stanęła przed wyborem „rodzina czy polityka” i w dramatycznych okolicznościowych wybrała to drugie. Ryzykując cały swój wizerunek „buddyjskiej świętej”, Suu Kyi porozumiała się ze swoimi wrogami i dawnymi oprawcami – generałami.

Otwarło to drogę do transformacji ustrojowej, reform rynkowych, modernizacji i skoku cywilizacyjnego, czyniącego z Birmy inwestycyjne eldorado i polityczną ziemię obiecaną. Pielgrzymowali do niej wówczas wszyscy polityczni święci tego świata, w tym dwukrotnie Barack Obama. Birma znów stała się intrygująca i modna.

Podobnie jak poprzednim razem, dobra polityka wizerunkowa skrywała strukturalne problemy, układające się niczym włożone w siebie szkatułki. Otwiera się jedną, a tam następna, potem kolejna i tak bez końca. W społeczeństwie zamieszkałym w około 65 procent przez Birmańczyków i w 35 procent przez mniejszości etniczne, klęskę poniosła idea budowy narodu [ang. nation-building]. Birmańczycy byli zbyt silni i zbyt niechętni by dzielić się władzą i przywilejami z innymi grupami, a jednocześnie zbyt słabi by siłą zmusić wszystkie narody do uległości. Mniejszości były z kolei zbyt podzielone i słabe, by się oderwać, i zbyt silne, by się poddać.

Partyzantka jako styl życia

Doprowadziło to do najdłużej w historii świata wojny domowej, endemicznych ruchów odśrodkowych, powszechnych powstań („partyzantka jako styl życia”, głosi klasyczny tekst birmanistyczny), militaryzacji kraju i przejęcia przez wojsko państwa rządzonego przez uwłaszczoną nomenklaturę.

Styl rządów Tatmadaw, armii birmańskiej, nieodparcie przypomina dalekowschodnią wersję Rosji. Ciągła wojna jako raison d’etre, granie imperialnymi sentymentami i marzeniami, zbrodnie na ludności cywilnej godne Buczy i Irpinia oraz ekonomiczny prymitywizm bieda-państwa rentierskiego, wyprzedającego za bezcen gaz ziemny i kamienie szlachetne, ku uciesze oligarchów i nędzy reszty.

Aung San Suu Kyi i inteligentniejsza część generalicji przykryli te problemy swoim politycznym dealem, który każda strona interpretowała po swojemu. Nie potrwało to jednak długo. Generałowie dysponowali siłą, ale to Suu Kyi była sprytniejsza i ogrywała wojskowych na ich boisku. Nie próbowała rozliczać zbrodni wojskowych, a nawet broniła ich na arenie międzynarodowej, tak jak w przypadku czystki etnicznej na Rohingya z 2017 roku. 

Choć kosztowało ją to utratę poparcia Zachodu, pozwoliło jej utrzymać się przy władzy i dało Birmie czas, niestety zbyt krótki. Bezwzględna krytyka Suu Kyi na Zachodzie, niesprawiedliwie uczynionej niemalże główną winowajczynią czystki Rohingya (Suu Kyi nie kazała do nich strzelać, ona tylko – albo aż – nie stanęła w ich obronie) ośmieliła radykalne skrzydło generalicji birmańskiej do przeprowadzenia kolejnego, czwartego już puczu, 1 lutego 2021 roku.

Birmańska puszka Pandory

Celem przejęcia władzy miała być konserwatywna korekta. Państwo bez Suu Kyi i ogrywanych przez nią miękiszonów z reformatorskiej frakcji armii, za to z inwestorami, którzy w ostatnich latach tłumnie rzucili się do Rangunu. 

Nie wyszło. Widząc masowe protesty, ich pacyfikację i postępującą anarchię w kraju inwestorzy pouciekali. Zachód, do tej pory zakulisowo hamowany przez Suu Kyi, nałożył na Birmę nowe, historycznie najostrzejsze sankcje. Nawet Chiny, życzliwe wobec Suu Kyi, zachowały wobec generałów dystans, choćby dlatego, że generalicja nie posłuchała ich „rady” by puczu nie przeprowadzać. Obecnie dyktaturę generała Min Aung Hlainga jednoznacznie wspiera tylko jeden kraj na świecie – Rosja, na nieszczęście Tatmadaw (Sił Zbrojnych Birmy), zajęta inwazją na Ukrainę.

Podczas puczu z 2021 roku, wojskowi niechcący otwarli birmańską puszkę Pandory. W konsekwencji, wszystkie strukturalne problemy wystrzeliły im prosto w twarz. Obudziło się społeczeństwo, które przez dekadę zdążyło przywyknąć do (pół)wolności. Wymówiło ono lojalność armii, organizując masowe akcje obywatelskiego nieposłuszeństwa i głosując nogami, uciekając albo za granicę, albo do dżungli. 

Tam z kolei czekały organizacje zbrojnie, partyzantki, które zachowały broń i kontrolę nad swoimi terenami. Wyposażyły one nieuzbrojonych dotychczas Birmańczyków, co doprowadziło do utworzenia Ludowych Sił Samoobrony, zwanych skrótem PDF (to jeden z uroczych birmańskich akronimów), pod politycznym nadzorem podziemnego rządu jedności narodowej.

Po raz pierwszy od kilku dekad armia birmańska zyskała przeciwnika nie tylko wśród mniejszościach etnicznych, lecz również wśród przedstawicieli swojego narodu. Od trzech lat junta walczy z PDF-ami i wygrać nie może, bo kąsają ją one w wielu częściach kraju, stosując strategię „tysiąca małych ciosów”. 

Widząc słabość junty, partyzantki etniczne poczuły krew. Dokonały czegoś bezprecedensowego. Do tej pory wojna domowa w Birmie toczyła się na kilku poziomach jednocześnie. Walki trwały na linii Birmańczycy kontra mniejszości etniczne, ale również toczyły się pomiędzy ugrupowaniami reprezentującymi różne mniejszości. To z kolei, służyło armii, stosującej lokalną wersję divide et impera

Jednak po ostatnim puczu i ogólnonarodowym zrywie Birmańczyków partyzantki etniczne zdały sobie sprawę, że taka okazja prędko się nie powtórzy i przynajmniej tymczasowo zakopały topór wojenny. Część z nich stoi z boku i patrzy, lecz nie atakuje innych. Reszta, mając z Tatmadaw długie rachunki krzywd, rzuciła się, by atakować juntę. 

W październiku 2023 Braterski Sojusz Trzech Armii – Ta’ang (mniejszość Palaung), Chińczyków z birmańskiego Kokangu oraz Arakańczyków z AA (ten skrót znaczy Armia Arakanu, jakby się ktoś pytał) – zaatakował Tatmadaw z zaskoczenia i częściowo odciął juntę od granicy chińskiej. W styczniu 2024 roku AA zdobyła Paletwę, twierdzę junty w stanie Czin na zachodzie kraju.

Do tego dochodzą pomniejsze sukcesy, jak przejmowanie kolejnych miast i miasteczek (ponoć 60 w skali całego kraju) oraz uczynienie blisko połowy Birmy szarą strefą, w której albo trwają walki albo rządzą już partyzanci. Przed puczem rząd centralny kontrolował około 90 procent powierzchni kraju, obecnie jest to jedynie trochę ponad 50 procent. Największy cios ma wymiar psychologiczny: upadł mit o niezwyciężoności armii birmańskiej. 

Wiele pytań, niewiele odpowiedzi

Ale pogłoski o śmierci junty są przedwczesne. Armia wciąż kontroluje rdzeń kraju, tak zwaną „Birmę właściwą”, centralne równiny wraz z głównymi miastami: Rangunem, Mandalaj i stołecznym Naypyitaw. Dopóki się tam broni, może wytrzymać długo, licząc na wyczerpanie i konflikty wśród jej wrogów. Partyzanci przejęli obecnie inicjatywę strategiczną i mogą odbić dalszą część etnicznych ziem, a nawet utworzyć na nich nowe parapaństwa (poprzednie, jak Wa czy Kaczin już istnieją; to takie birmańskie wersje Naddniestrza). Jednak czy zaryzykują wdarcie się na tereny „Birmy właściwej”?

Czy PDF-y zdołają przejść z partyzantki do otwartego starcia z posiadającą (rosyjskie) samoloty, helikoptery i artylerię armią? Czy wojsko pozostanie lojalnie wobec Min Aung Hlainga i obecnej generalicji? Czy może dojdzie do kontrpuczu i prób politycznego porozumienia z częścią partyzantów? Kto padnie jako pierwszy w tej walce na wyniszczenie?

W tym momencie pytań jest znacznie więcej niż odpowiedzi, a sytuacja dynamicznie się rozwija – wydarzenia pędzą w Birmie w tempie cyklonu. Pewne jest jedno – czwarty zamach stanu z 1 lutego 2021 roku prawdopodobnie zapisze się jako najgorszy pucz, dystansując drugi, ten z 1962. A to swego rodzaju osiągniecie. 

 

Ilustracja: Wikimedia Commons.