Podobno żyjemy w najlepszych czasach w historii ludzkości. Pozbyliśmy się wielu chorób, które kiedyś nas dziesiątkowały (chociaż ostatnio pojawiło się kilka nowych, a zwłaszcza jedna; nie ma pewności, czy nie nadejdą kolejne). Stopa życiowa we wszystkich częściach świata jest wyższa niż kiedykolwiek przedtem (chociaż według statystyk ONZ około miliarda ludzi na świecie wciąż musi żyć i przeżyć za równowartość mniej niż dolara dziennie). Nasz komfort życiowy, jak przekonują niektórzy opiniotwórczy publicyści, osiąga niespotykane wcześniej poziomy (chociaż ilość frustracji przejawianej przez użytkowników mediów społecznościowych przejmuje zgrozą). Dodatki w nawiasach to tylko ewentualne zastrzeżenia do tego miłego obrazu. Natomiast pewne jest, że ludzkość od początku swoich dziejów pozostaje społecznie rozwarstwiona. Tego nie zmieniła żadna reforma ani rewolucja i przynajmniej na razie nie wygląda na to, by społeczeństwo bezklasowe mogło zaistnieć gdziekolwiek poza pismami Marksa. A podział na klasy i warstwy w sposób nieunikniony powoduje zróżnicowanie w dystrybucji i redystrybucji dochodów, dóbr i przywilejów. Mówiąc prościej, zawsze i wszędzie jedni mają więcej, a inni mniej, przy czym tych drugich jest znacznie więcej niż tych pierwszych.

Do najbardziej wyrazistych zjawisk cechujących nowoczesność należy wielkie miasto. Aż do roku 1800 jedynymi miastami na naszej planecie, które prawdopodobnie były zamieszkiwane przez więcej niż milion ludzi jednocześnie, były hellenistyczna Aleksandria i Rzym w okresie wczesnego Cesarstwa (oraz poza Europą: Pekin, Nankin, Hangczou i Czang-an jako główne miasta chińskie oraz Bagdad w okresie świetności kalifatu abbasydzkiego). Obecnie takich miast istnieje ponad pięćset, z czego około stu pięćdziesięciu znajduje się w Chinach i Indiach. Wielkie miasto stanowiło przedmiot fascynacji intelektualnej już w XVIII wieku, ale wtedy traktowano je jako swoisty fenomen natury, w którym człowiek ma się odnaleźć jak w krajobrazie. Natomiast w następnym stuleciu zaczęły powstawać rozbudowane obrazy tego fenomenu już jako dzieła ludzi, przez nich planowanego i przeżywanego.

W dziewiętnastowiecznych literackich ujęciach dominowały dwie wizje – w jednej z nich miasto było obietnicą, w drugiej dżunglą, przy czym zazwyczaj twórcy splatali ze sobą oba te obrazy. Warszawa miała Prusa, Paryż – Balzaka, Petersburg – Dostojewskiego, a Londyn – Dickensa. Modne dzisiaj „biografie miast” to na ogół słabe obrazy w porównaniu z wizjami, które pozostawili nam mistrzowie realistycznej prozy. A biorąc pod uwagę, jakie role społeczne pełniła literatura w XIX wieku, wizje te wywierały wówczas nierzadko taki wpływ na realia, o jakim nawet najmodniejsi dzisiejsi pisarze mogą tylko marzyć.

Wielkie dziewiętnastowieczne miasto w tych wizjach to szansa na karierę, na zbicie majątku, na sławę i powodzenie. Ale wielkie miasto to również nieustająca ani na chwilę walka o przetrwanie. To wszechobecny hałas, chaos, fetor, tłok i tłum. To także nędza. Sławna, przeraźliwa wielkomiejska nędza.

W słusznie reaktywowanej po latach niebytu serii „Życie codzienne” PIW wydał niedawno monografię o życiu codziennym w Londynie czasów Dickensa. Jest to obszerne studium, znakomicie udokumentowane w materiale źródłowym, a zarazem „nadpisane” na fragmentach powieści Dickensa. Jego autorka wyraźnie miała na celu udokumentowanie fikcjonalnych narracji autora „Olivera Twista” i wykazanie, że tworzone przez niego fikcje miały pełne pokrycie w realiach – zadanie to wykonała znakomicie. Wpływ twórczości tego pisarza na zmiany społeczne staje się dzięki niej znacznie bardziej zrozumiały – widać bowiem, że nie zależało mu na wywnętrzeniu prywatnych obsesji czy fanaberii, lecz na zasygnalizowaniu kwestii istotnych dla wielkiej zbiorowości.

Co znaczące, w tej książce prawie nie ma wzmianek o „wyższych sferach”, o londyńskiej socjecie. Hrabiowie i książęta pojawiają się w niej tylko wtedy, gdy przejeżdżają ulicami, wśród tłumów „zwykłych” ludzi. Jest to obraz zgodny z intencjami Dickensa, którego również nie interesowało życie grup uprzywilejowanych. Skupiał się zawsze na „dołach społecznych”. W jego powieściach obrazy ludzkiej nędzy, poniewierki i poniżenia są tak intensywne, tak uderzające, że Oscar Wilde nie znalazł innego sposobu obrony przed ich siłą poza uznaniem ich za śmieszne. W sławnym passusie jednego ze swoich esejów napisał, że nie sposób nie śmiać się, czytając opis agonii dziecka umierającego z głodu i nędzy zawarty w „Samotni” – chodziło mu zapewne o możliwość introjekcji przez cynicznego czytelnika efektu komicznego do rozbudowanej retoryki Dickensa, który w dramatycznej apostrofie do władz i do ludzkości krzyczał o krzywdzie niewinnych.

Należy jednak również pamiętać, że moc osobistego zaangażowania tego pisarza wynikała z dużej mierze z jego biografii – on sam uniknął bowiem losu bezdomnego, przymierającego głodem ulicznika tylko dzięki niepospolitym zdolnościom i sporej liczbie szczęśliwych trafów życiowych. Widział za młodu rzeczy, jakich wymuskani dandysi nie umieliby sobie zapewne nawet wyobrazić, i nie zapomniał ich nigdy. Właśnie z tego powodu jego powieści miały (a dla tych, którzy chcą je obecnie czytać, mają nadal) tak wielką siłę.

Pisarstwo Dickensa otworzyło oczy na obecność nędzy tysiącom lepiej urządzonych życiowo ludzi i przyczyniło się do polepszenia losu innych tysięcy, którym powiodło się gorzej. Ale kiedy Jack London postanowił na początku XX wieku pójść w jego ślady i wybrał się do Londynu w celu zbadania warunków życia proletariatu – rezultaty jego obserwacji, zawarte w książce „Ludzie z otchłani” (albo „Mieszkańcy otchłani”, w oryginale „The People of the Abyss”) wydanej w 1903 roku, świadczyły o trwałości wielkomiejskiego londyńskiego ubóstwa.

Niegdyś pisarze science fiction i niektórzy bardziej fantazyjni naukowcy lubili snuć wizje przyszłej ludzkości zagarniającej kolejno Księżyc, Marsa, Wenus, cały Układ Słoneczny z przyległościami, następnie zaś Galaktykę z dalszą perspektywą kolonizacji Obłoków Magellana. Obecnie znacznie częściej spotyka się scenariusze, w których ludzie gotują się na Ziemi jak kartofle na parze, a po kilkunastu tysiącach lat nie pozostaje po nich wiele śladów (nasze praktyki grzebalne nie dają nam szans na fosylizację). Otóż, niezależnie od tego, który z tych dwóch futurologicznych scenariuszy jest bardziej prawdopodobny, pewne jest, że do samego końca ludzkości będzie w niej egzystować duża grupa nędzarzy żyjących w wielkich miastach.

 

Książka:

Judith Flanders, „Życie codzienne w Londynie Dickensa” przeł. Tomasz Fiedorek, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszaw 2023.