Po wielkich produkcjach, jakimi były „Capri” i „Imagine” warszawskiego Teatru Powszechnego, Krystian Lupa zrealizował w Teatrze Polskim w Podziemiu we Wrocławiu spektakl zdecydowanie bardziej kameralny, skupiony nie na historii idei, ale na psychologii bohaterów i mijaniu się w relacjach, a może w intencjach. „Balkony – pieśni miłosne” są jak widok z okna: każdy ma swój. Ktokolwiek stanie w oknie, zawsze zobaczy tylko fragment przestrzeni – nudnej lub intrygującej – zależy jak patrzeć. „Balkony…” to pokawałkowane strzępki, połączone wątkami zamykania się w skorupie [czyjej?] samotności albo traktowania innych jak narzędzi do osiągnięcia emocjonalnego celu. Są też – jak często u Lupy — portretem rodzinnym we wnętrzu koszmaru i ironicznym pamiętnikiem. 

Głosy zza grobu

„Balkony – pieśni miłosne” to spektakl, dla którego literatura tworzy nie tylko ramę, ale i temat przewodni, więc od niej wypada zacząć. Widać wtedy więcej i lepiej. Pozornie niewiele łączy dramat „Dom Bernardy Alby” Federico Garcíi Lorki i powieść „Lato” Johna Maxwella Coetzeego, jeśli wziąć pod uwagę krąg kulturowy i czas ich powstania [1]. Lorca opisywał w latach trzydziestych XX wieku hiszpańską Andaluzję z początku wieku XX, Coetzee natomiast rozpisał swoją literacką mistyfikację i autofikcję na lata siedemdziesiąte i przełom 2007/2008 roku w Republice Południowej Afryki. Co ciekawe – obaj pod płaszczykiem sytuacji rodzinnej – opisali też własne historyczne miejsce w świecie: obłudną, faszyzującą i klerykalną Hiszpanię w przededniu wojny domowej, (którą Lorca przypłaci życiem) oraz paranoiczną sytuację Afrykanerów, uzurpujących sobie władzę w RPA przy pomocy apartheidu i represji tuż przed załamaniem się całego systemu. Obaj autorzy wybrali kobiety na bohaterki i narratorki tekstów, ciekawe, prawda? Sytuacja staje się na swój sposób dwuznaczna genderowo, ponieważ w obu wypadkach w życiu bohaterek szczególną rolę odgrywa postać nieżyjącego mężczyzny. Chodzi o zmarłego męża Bernardy, po którym wdowa ogłosiła upiorną, ośmioletnią żałobę dla siebie i córek oraz zmarłego pisarza – Johna Coetzeego, którego postać usiłuje poskładać i opisać z fragmentów narracji znających go kobiet, dziennikarz-biograf. Swoją drogą, chyba żaden polski prozaik nie miałby tyle odwagi albo bufonady, żeby popatrzeć na siebie zza grobu w fałszywej biografii wydanej za życia. Pokazując, że „ego” może czasem Coetzee miał, trafnie wybrać formę dla powieści, czego i polskiej literaturze życzę. 

fot: Teatr Polski w Podziemiu Wrocław

O dziwo, Krystian Lupa teksty Lorki i Coetzeego przeniósł na scenę Teatru Polskiego w Podziemiu bez dużych zmian, nieprzypadkowo wybierając z „Lata” pierwszą część, czyli opowieść Julii i dodając krótkie monologi Elfriede Jelinek. Dość sprawnie złożył też obydwa w spójną sceniczną całość, którą dopełniają ironiczne i autoironiczne komentarze oraz próby aranżowania spektaklu na bieżąco, tu i teraz. Pierwsza część „Balkonów…” to w większości sceniczna interpretacja „Domu Bernardy Alby” w przekładzie Rubi Birden: statyczna, duszna, zaprzeczająca upływowi czasu historia „domu kobiet”, w którym wdowa-matka urządziła swoim córkom więzienie. Autorytarnie zarządzana rodzina opiera się na tradycji i zamkniętej na kłódki cnocie córek. Klucze należą do Bernardy. Zdetronizowany mąż, który rządził w domu, jest teraz obiektem idolatrii jak wiele trupów rodzinnych, a jedynym, który może spodziewać się jakichkolwiek związków z paniami w przyszłości, jest zalotnik Pepe el Romano, który ma zostać mężem Angustias, najstarszej córki Bernardy z pierwszego małżeństwa. W żałobnym areszcie domowym, w którym Bernarda proponuje córkom prace tymczasowe w postaci krojenia, szycia i haftowania wyprawy ślubnej dla najstarszej siostry, matka-strażniczka nie dostrzega, że jej najmłodszą córkę Adelę, łączy z Pepe romans, a historia zmierza do tragicznego finału. Oczywiście, dom Bernardy staje się widowiskową scenerią emocjonalnej złośliwości, uszczypliwości i udręki kobiet, które zazdroszczą Angustias zamążpójścia. Chwileczkę, „zazdroszczą zamążpójścia”, naprawdę to napisałam? Gdy oglądamy „Balkony…” , nie tkwimy już mentalnie w konserwatywnej Hiszpanii na początku XX wieku, jest 2024 rok. Widzki spektaklu czytały „Zew włóczęgi” Rebeki Solnit, pean na cześć możliwości (wy)chodzenia kobiet jako protestu i wejścia w świat; widzą, że na jednym z balkonów u Lupy stoi Elfriede Jelinek… Zazdroszczą jej raczej jedynej możliwości wyrwania się z toksycznego, domowego piekła i ucieczki do życia, jakie by ono nie było. Możliwości odejścia. Nieprzypadkowo Adela (w tej roli Anna Ilczuk), pytając o żniwiarzy, którzy co roku ściągają do tej okolicy, mówi zamyślona: 

„Urodzić się kobietą to najgorsza kara. Chciałabym być żniwiarzem, przychodzić i odchodzić”. 

Mówi przez to: „chciałabym móc decydować o sobie”, co zresztą zrobi, urywając się pod koniec spektaklu jako postać ze smyczy reżyserowi i negując własną improwizacją „Wędrówki Adeli” rolę, która została dla niej napisana przez Lorkę – archaiczną dziś rolę dziewczyny, która straciła dziewictwo z zalotnikiem starszej siostry i popełniła samobójstwo. Może byłoby lepiej, gdyby postacie kobiece urywały się ze spektakli Lupy częściej? Nawet jeśli paktują o pole wolności do poruszania się z reżyserem. 

W somnabulicznej części „Balkonów…”, która – choć to trudne do wyobrażenia – łączy nastrój „Trzech sióstr” Czechowa i „Kuszenia cichej Weroniki” Musila, Lupa wykorzystuje środki, po które niejednokrotnie sięgał we wcześniejszych spektaklach. Choćby okno sceniczne z widokiem na życie, na którym buja się urzeczona biciem żałobnych dzwonów Magdalena (Ewa Skibińska) – „urzeczona”, bo ich dźwięk niesie się tak daleko, jak daleko Magdalena nigdy nie dotrze, znając swoje miejsce w hierarchii rodziny? Klaustrofobiczna atmosfera domu, w którym ważne jest, kto/komu/jak poda szklankę lemoniady i jak postawi talerz, powraca echem jeszcze z czasów inscenizacji „Rodzeństwa” Bernharda. Jest i sam Lorka (Piotr Skiba), który reżyseruje sztukę, przygląda się jej i jednocześnie jest narratorem własnego rozstrzelania, a siedząc w wielkim fotelu, przypomina kryptocytat z „Wycinki” Lupy również według Thomasa Bernharda.

Inferno stosunków międzyludzkich

Wierzę Lorce, kiedy z trudem, tak jak pisze, wyciąga na scenę jednym pociągnięciem białe materace, na których siostry będą drzeć materiał na wyprawę tak, jak drze się, szarpie dla rannych na wojnie. To jedna z tych scen, dla których przychodzi się „na Lupę”: niby nic się nie dzieje, siostry leżą sennie i rozmawiają o przyszłości, a jednocześnie rozgrywa się całe inferno stosunków międzyludzkich. A jednak jest w postaci Lorki coś zaprzepaszczonego przez reżysera, porzuconego, niewykorzystanego. Brakuje młodego wcielenia poety i jego seksualności. Nie istnieje długo przemilczany homoseksualizm, tak purytańsko potraktowany, że do dziś wiersze miłosne Lorki czytamy przetłumaczone na polski jak wiersze skierowane do kobiet – choć pisał je do mężczyzn, w tym Emilio Aladréna Perojo, który porzucił go dla innej i wziął z nią ślub [2]. Być może Lorkę zastrzelono – do dziś nie wiadomo właściwie do końca kto i gdzie – raczej ze względu na homoseksualizm i dziwaczną rodową zemstę niż za poglądy polityczne, a działania falangistów idealnie nadawały się do zalegitymizowania bezsensownej egzekucji w trakcie wojny. Gdy umierał, miał 38 lat, „Dom Bernardy Alby” był jego ostatnią sztuką, wydaną pośmiertnie dziewięć lat później, wtedy krytyczną, dziś już raczej anachroniczną. Szkoda, że w „Balkonach…” nie znajdziemy ani słowa o tym wątku, poza salwą rozstrzelania; ten brak aż dźwięczy na scenie. Zamiast tego, jesteśmy z Lorką w pośmiertnej rekwizytorni, w miejscu, gdzie terror Franco miesza się z terrorem żołnierzy Józefa Bonapartego z „Okropności wojny” Goi na wizualizacjach. Szkoda, że nawet przez chwilę nie ma tu młodego Lorki i jego opowieści o minięciu się z uczuciami, bo trudno o lepsze dopełnienie tego wątku.

fot: Teatr Polski w Podziemiu Wrocław

Gwiazdą, która kradnie pierwszą część spektaklu, jest niewątpliwie Halina Rasiakówna w roli Bernardy: władcza, autorytarna, pod atrybutami wdowy skrywająca kipiącą seksualność, policzkująca córki dla zasady i klasistowska do ostatniej haftki gorsetu. To rola wręcz dla niej napisana. Rasiakówna potrafi jednym zdaniem ustawić stosunki na linii służba–rodzina, jednym spojrzeniem sprowadza służącą do parteru, na co ta odpowiada równie bezczelnym sprzątaniem ze stołu. Ciekawy to pojedynek przy stole na klasę społeczną i gender, zwłaszcza że w roli służącej — Poncji — obsadzony został Michał Opaliński. Swoją drogą, należą mu się brawa za opanowanie chodu na obcasach i przekonującą rolę wszystkowi(e)dzącej narratorki – jest to rola, która nie osunęła się w kicz, choć mogła – jak to się dzieje, swoją drogą, z Piotrem Skibą w koszmarnym epizodzie podstarzałej panny młodej z demencją, krzyczącej o zamążpójściu (Krystianie Lupo, nie idź tą drogą!). Być może właśnie te lekkie, autoironiczne wentyle wpuszczające powietrze – mężczyźni w rolach żałobnic, usiłujący pić lemoniadę przez spuszczony welon przy komentarzach Lupy (czy to komentarz Lupy? Można wziąć w cudzysłów? „ciekawe, jak to zrobicie”?) albo Bernarda tańcząca flamenco i wybuchająca ze złości w wizualizacji – sprawiają, że widza nie pożera beznadzieja i anachronizm domu Alby i pierwszej części spektaklu.

W pewnym sensie jest to spektakl o pułapkach relacji, przed którymi broni tylko wycofanie się w samotność, na balkon z widokiem na świat. | Marta Zdanowska

Pułapki relacji

Część druga, oparta na „Lecie” Coetzeego, przynosi nie tylko zmianę nastroju, ale pokazuje zamysł reżyserski. „Balkony….” są w znacznej mierze spektaklem o samotności, mijaniu się w relacjach i intencjach, wycofywaniu się po kolejnych emocjonalnych porażkach z kontaktów z innymi, pracy pamięci, która zawsze będzie pokawałkowana, i o wykorzystaniu do realizacji własnych emocjonalnych potrzeb innych ludzi. W pewnym sensie jest to spektakl o pułapkach relacji, przed którymi broni tylko wycofanie się w samotność, na balkon z widokiem na świat.

Główny motyw drugiej części opiera się na wywiadzie, który przeprowadza z Julią (Marta Zięba) dziennikarz (Michał Opaliński), piszący biografię zmarłego pisarza, znanego jako John Coetzee (Andrzej Kłak). W retrospekcjach sprzed lat, które tworzą sedno tej części zarówno w wizualizacjach, jak i na scenie, obserwujemy stopniowo, jak historia „biografii wielkiego pisarza” staje się opowieścią kobiety, która przeżyła romans z autystycznym twórcą [?], który nie radził sobie w życiu, „przypominał raczej żabę niż księcia” albo był nieodpowiednim człowiekiem dla jej samotności w nieodpowiednim czasie. Widz z pewnym zdziwieniem zauważa, jak zmienia się punkt ciężkości: opowieść o piszącym nieudaczniku żyjącym z ojcem w rozpadającym się domu, zaczyna nas interesować tylko dlatego, że był on częścią życia tej kobiety, Julii, mężatki ze zdradzającym mężem, dzieckiem i romansem na boku, uwięzionej w niechcianym życiu. To ona jest podmiotem tej opowieści, nie dopiskiem do jego biografii. To również historia inicjująca jej uwolnienie się z niechcianego życia i małżeństwa.

fot: Teatr Polski w Podziemiu Wrocław

Nie brak w tej części elementów nieoczywistych, jak molestowanie za pomocą rolek papieru świątecznego w markecie: „Oczywiście ponosił winę za uciskanie rolkami papieru bożonarodzeniowego moich piersi” – mówi Marta Zięba, a w jej monologach szczera powaga miesza się znakomicie aktorsko z kpiną. Dla czujnych: To nie jest opowieść o #MeToo, ale historia początku romansu. Andrzej Kłak jako John Coetzee wypada równie przekonująco, grając w nieco mniejszym natężeniu typ bohatera, w którym Lupa lubi go chyba obsadzać najczęściej – nieudacznika i outsidera, aspirującego pisarza i „ptaka nielota” w życiu zajmującego się próbami wzmocnienia fundamentów starego domu, w którym mieszka z ojcem. Wzmacnia je prawdopodobnie dlatego, że nie umie wzmocnić relacji z ojcem. Nie ma wątpliwości, że ta próba musi skończyć się pomyleniem proporcji wody, piasku i cementu – ponieważ każda próba działania wycofanego bohatera musi skończyć się pomyleniem proporcji…

Synestezja uczuć

Dość długa (może za długa?) ekspozycja doprowadza nas do sceny, dla której warto iść na „Balkony…”, czyli momentu, w którym Coetzee (Kłak) proponuje Julii (Zięba) uprawianie seksu przy adagio Schuberta z kwintetu smyczkowego C-dur D.956 w ramach praktykowania synestezji uczuć i odnalezienia nieistniejących już uczuć preromantyków w muzyce. Scena, która rozpoczyna się od dziwnej propozycji, narusza granice Julii („Dlaczego mamy się pieprzyć przy Schubercie?”) i finalnie doprowadza do rozstania, jest jedną z tych, w których najlepiej nomen omen wybrzmiewa metafora samotności, dociągnięta niemal do autyzmu w stosunkach międzyludzkich. Jeśli przypomnieć sobie, że na jednym z balkonów w scenografii Lupy stoi Elfriede Jelinek, to wiemy, że z Schubertem nie ma żartów, a takie zabawy emocjonalne mogą zakończyć się absolutnym koszmarem, o czym przypomina Erika Kohut z „Pianistki”, nauczycielka gry na fortepianie. Specjalizacja – Schubert, finał – tragiczny. Nie lepiej kończy się i u Lupy.

Wszyscy ci, którzy wiedzą, czego można spodziewać się po teatrze Krystiana Lupy, to właśnie znajdą: hipnotyczne kobiece i seksualne sceny zbiorowe, w których napięcie można kroić nożem, kpinę z archaicznych, religijnych i rodzinnych struktur, które trzymają się dzięki konwenansowi i autorytarnej kontroli. | Marta Zdanowska

„Balkony” są spektaklem dobrze zagranym, spójnym i zaskakująco wiernym literackim pierwowzorom, ale nierównym. Nie brakuje w nich męczących mielizn, zbyt długich ekspozycji w pierwszej części, kuriozalnych parodii (Piotr Skiba jako panna młoda), nie do końca przekonujących wizualizacji (chyba nagi Andrzej Kłak na białym koniu, to dla mnie za dużo, naprawdę rozumiem i bez tego wtręty o ogierze w tekście…). Z drugiej strony, wszyscy ci, którzy wiedzą, czego można spodziewać się po teatrze Krystiana Lupy, to właśnie znajdą: hipnotyczne kobiece i seksualne sceny zbiorowe, w których napięcie można kroić nożem, kpinę z archaicznych, religijnych i rodzinnych struktur, które trzymają się dzięki konwenansowi i autorytarnej kontroli, samotność i niezrozumienie w relacjach mimo prób zbliżenia się, intelektualne próby opisu rzeczywistości, która dawno wymknęła się z rąk. Zmęczenie czasem i uwięzienie w czasie. Odmowę wyjścia z samotności dalej niż na własny balkon… Trawestacja wersu Lorki wypowiedziana pod koniec – „kiedy umrę, zostawcie balkon otwarty” – jest jądrem spektaklu. Mam wrażenie, że praca nad „Balkonami…” ciągle jeszcze trwa i nie widziałam tego spektaklu w ostatecznej wersji. Cieszy mnie jednak bardzo, że Krystian Lupa coraz większe pole do popisu oddaje aktorkom jako narratorkom scenicznym, a druga część „Balkonów…” broni się nadspodziewanie dobrze dzięki ironii, nie do końca widocznej na pierwszy rzut oka w „Lecie” Coeteego. 

fot: Teatr Polski w Podziemiu Wrocław

Powrót autora

I na koniec. Nie jest dziś łatwo pisać o Krystianie Lupie, reżyserze scancellowanym medialnie na wszelkie możliwe sposoby za przemoc werbalną, przedłużanie prób poza granicę wytrzymałości i spór z obsługą techniczną szwajcarskiego teatru Comédie de Genève przy realizacji „Les Émigrants” według Sebalda, co zakończyło się odwołaniem premiery. Kiedy ukazuje się ten tekst, spektakl jest już po premierze w innym miejscu, czyli w Odéon – Théâtre de l’Europe w Paryżu, z tymi samymi aktorami i, o ile wiadomo, spotkał się tam z niezłym przyjęciem.

Przez kilka tygodni 2023 roku w social mediach można było przeczytać wypowiedzi wszystkich, którzy chcieli napisać cokolwiek o „sprawie Lupy”, nawet tych, którzy ostatnio widzieli spektakl reżysera dziesięć lat temu. Działo się tak właściwie do momentu, kiedy z równym zaangażowaniem komentariat rzucił się na sprawę Moniki Strzępki w Teatrze Dramatycznym w Warszawie i jej spór z kolektywem – konflikt znacznie bardziej skomplikowany niż sprawa Lupy, oznaczał bowiem, że granica emocjonalnych oskarżeń o mobbing biegnie inaczej, niż może się wydawać. Nie znoszę sądów kapturowych, które zazwyczaj rozpoczynają się po upadku oblężonej twierdzy, a w Polsce ma to często wymiar wręcz symboliczny i przerażający. Wolałabym terapeutę na etacie w instytucji, gdzie zespół pracuje na tak silnych emocjach jak przy przygotowywaniu spektaklu, niż odmowę przyjmowania tekstów o danym reżyserze i lawinę słusznego oburzenia na niego na Facebooku. Z oburzenia mało wynika, z pracy psychologa – wiele.

fot: Teatr Polski w Podziemiu Wrocław

Końcówkę tego tekstu, piszę również dlatego, że po lekturze wywiadu „Nie jestem buntowniczką” nieżyjącej już młodej krytyczki Agaty Tomasiewicz z Anną Ilczuk, grającą rolę Adeli w „Balkonach”, zwróciłam uwagę na pewien fragment: 

Tomasiewicz: Trudno uciec od zarzutów stawianych Krystianowi Lupie, jego metodom pracy.
Ilczuk: Odnoszę wrażenie, że osoby, które autorytatywnie wypowiadają się na temat sposobu pracy Lupy, nigdy z nim nie pracowały – albo miały taką możliwość bardzo dawno temu. […] Oczywiście, można się pokłócić na temat danej sceny czy tekstu, ale to dowód na to, że w ramach procesu twórczego istnieje przestrzeń dyskusji. Każdy ma prawo do swojej opinii, ale powoływanie się na niesprawdzone informacje jest nie w porządku.
Tomasiewicz: Środowiskową debatą rządzą nadmierne emocje?
Ilczuk: Tak, to starcie punktów widzenia […]. Przekaz bazuje przede wszystkim na skandalu, a w mniejszym stopniu na pogłębionej refleksji. Bardziej liczy się, kto mówi, niż to, co faktycznie ma do powiedzenia. [3]

Aktorzy, którzy przypłacili „dobrą zmianę polityczną” i dyrekcję Cezarego Morawskiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu koniecznością odejścia z pracy w niezbyt przyjaznej atmosferze (którą trudno nazwać inaczej niż mobbingiem), a „Proces” z Lupą dokańczali już w Teatrze Powszechnym w Warszawie, wiedzą, o czym mówią, jeśli chcą pracować z Krystianem Lupą. Część z nich gra w „Balkonach…”, które wystawiane są w Teatrze Polskim w Podziemiu – nie bez przyczyny noszącym taką nazwę, i o ile mówią o reżyserze, mówią w miarę dobrze. Czasem warto posłuchać też aktorów, a przede wszystkim pisać o ich pracy. Bo „teatr Lupy” nie istnieje bez nich.

Na retoryczne pytanie, kto dziś klaszcze na spektaklach Lupy, w tym na „Balkonach…”, odpowiedź może być nie tak oczywista, jakby się wydawało. Czasem są to także feministki, geje, lesbijki, a nawet osoby z doświadczeniem mobbingu w pracy w tle. Granice nie biegną w tak prosty sposób, jakby się wydawało. Widać to czasem z balkonu. 

Przypisy:

[1] W tekście posługuję się zapisem tytułu „Dom Bernardy Alby” przyjętym w programie spektaklu.
[2] O kłopotach z genderem w poezji Lorki wspomina Marcin Kurek, jego tłumacz i redaktor wyboru: Federico García Lorca, „Wiersze i wykłady”, Ossolineum 2019.
[3] Wywiad Agaty Tomasiewicz z Anną Ilczuk, aktorką Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera w Warszawie: „Nie jestem buntowniczką”, „Teatr”, nr 1/2024.