Pierwszy raz usłyszałam o Priscilli Presley na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy na rynek w świeżo uwolnionej od jarzma komunizmu Polsce weszły sygnowane przez nią perfumy. Pamiętam ich przepojone blichtrem i nieco tandetnym rozmachem reklamy w telewizji kablowej, którą oglądałam, by szybciej nauczyć się angielskiego. Pamiętam wyraźnie po amerykańsku atrakcyjną, zadbaną na wysoki połysk kobietę bez wieku, młodą i dojrzałą jednocześnie. Pamiętam wypowiadany przez nią slogan reklamowy, który potem sylabizowałam: „That’s how you get experiences”, przy czym ostatnie słowo było też nazwą pierwszego firmowanego przez Presley zapachu.
Jest to film dobry i niedoceniony, być może dlatego, że wielu odbiorców podchodzi do obrazu Coppoli tak jak czternastoletnia ja do wspomnianych reklam i ich bohaterki: powierzchownie, pochopnie i w sposób podszyty uprzedzeniami. | Alicja Piechucka
Rzeczone perfumy, reklamy i występująca w nich Priscilla – której imię notorycznie wymawiano nad Wisłą w komicznie niepoprawny sposób, przywodzący na myśl defekt dermatologiczny – jeszcze przez parę dziesięcioleci kojarzyły mi się z kiczem, zbijaniem kapitału na znanym nazwisku i odcinaniem kuponów od sławy byłego męża na długo przedtem, nim do powszechnego obiegu weszły słowa „celebryta” i „celebrytka”. Trzydzieści lat później Sofia Coppola zrealizowała film biograficzny opowiadający właśnie o tym, jak Priscilla Presley „got experiences”. Jest to film dobry i niedoceniony, być może dlatego, że wielu odbiorców podchodzi do obrazu Coppoli tak jak czternastoletnia ja do wspomnianych reklam i ich bohaterki: powierzchownie, pochopnie i w sposób podszyty uprzedzeniami.
Fakty i mity
Sam trzon fabuły jest zapewne wielu znany: młoda Priscilla poznaje Elvisa Presleya and the rest is history, jak mawiają Anglosasi. Coppola bierze pod lupę ową resztę. Nie ma pewnie większego sensu zastanawianie się nad tym, czy amerykańska reżyserka i zarazem scenarzystka ściśle trzymała się faktów w filmie opartym notabene na książce „Priscilla. Elvis i ja”, napisanej przez byłą panią Presley wspólnie z Sandrą Harmon. Nie – a każdym razie nie tylko – o faktografię tu bowiem chodzi. Żyjąc w ponowoczesnym świecie, wiemy już dobrze, że nie ma obiektywnej prawdy historycznej, a więc także biograficznej, że nawet uczestnicy i świadkowie tych samych wydarzeń bywają diametralnie niezgodni co do ich właściwego przebiegu. „Priscilla” Sofii Coppoli nie jest dokumentem – a i do tego gatunku w sposób nieunikniony wkrada się subiektywizm – i powinna, jak moim zdaniem każdy film biograficzny, być traktowana jako autonomiczne dzieło sztuki, a nie encyklopedyczny biogram ilustrowany ruchomymi obrazami. Najnowszy obraz autorki „Między słowami” [2003] nie jest tak naprawdę opowieścią o kobiecie, która poślubiła sławnego mężczyznę: od tego mamy miniseriale. Jest opowieścią o kobiecie tout court, o tym, co świat robił – i ciągle jeszcze próbuje robić – z kobietami, szczególnie młodymi, o Ameryce, a także, w mniejszym stopniu, o sławie, której ciężar bohaterka mocno odczuła, choć świeciła tylko światłem odbitym.
Fakty – w każdym razie te filmowe – wyglądają następująco. Jest rok 1959. Czternastoletnia Priscilla Beaulieu, pasierbica stacjonującego w amerykańskiej bazie wojskowej w Niemczech oficera, którego nazwisko przyjęła, zostaje zaproszona na spotkanie towarzyskie. Zachętą ma być fakt, że gwiazdą kameralnego przyjęcia będzie autentyczny gwiazdor: Elvis Presley, już wtedy mający status idola, choć jeszcze nie ikony. Starszy od dziewczyny o dekadę piosenkarz od początku okazuje jej żywe zainteresowanie i błyskawicznie zaczyna budować z nią więź emocjonalną. Rodzice Priscilli mają wątpliwości, ale nie chcą – bo taka rzekomo jest ich motywacja – lekceważyć uczuć córki, która wydaje się zauroczona młodym, ale dla niej zdecydowanie za starym mężczyzną. Ostatecznie państwo Beaulieu zgodzą się najpierw na niezobowiązujące wyjścia w towarzystwie znanego muzyka, a z czasem również i na to, by Priscilla – wciąż jeszcze nieletnia i uczęszczająca do szkoły – przeprowadziła się do słynnego Graceland w Memphis w stanie Tennessee, dziś zabytku i muzeum, a wówczas posiadłości zamieszkiwanej przez Elvisa i jego rodzinę. Tu zaczyna się najdziwniejsza i najbardziej kontrowersyjna część całej historii, będąca zarazem istotą filmu Coppoli.
Platoniczne manipulacje
„Priscilla” jest bowiem wiwisekcją sposobu, w jaki można manipulować kobietą, a zwłaszcza dziewczyną, wykorzystując jej niewinność i brak doświadczenia. To temat u Coppoli nienowy: już kilka lat wcześniej, w bardzo dobrym i frapującym „Na pokuszenie” [2017] Colin Farrell robił, co chciał, z grupą nauczycielek i uczennic w żeńskiej szkole na ogarniętym wojną secesyjną amerykańskim Południu, dopóki kobiety nie zbuntowały się przeciwko niemu w sposób radykalny. W „Priscilli” inny niezgorszy brunet, Jacob Elordi, ma łatwiej, ponieważ pracuje tylko nad jedną dziewczyną, w dodatku młodszą niż niektóre omotane przez Farrella południowe piękności. W „Na pokuszenie” głównym motorem wydarzeń – oprócz chęci przetrwania – było pożądanie: odcięte od świata i mężczyzn, w większości przypadków zapewne dziewicze protagonistki, zwyczajnie oszalały na widok spryciarza o niezłej prezencji i zapomniały na chwilę nie tylko o kobiecej solidarności, ale i o zdrowym rozsądku. W „Priscilli” zresztą też mamy poniekąd do czynienia z syndromem lisa w kurniku, ponieważ Elvis jest bożyszczem tłumów, czytaj: w sensie erotycznym również kobiet. Doskonale obrazuje to scena, w której jeden z najwybitniejszych wokalistów w historii, ale zapewne nie największy myśliciel, objaśnia Biblię zachwyconym wielbicielkom, siedzącym u jego stóp. Dobrze się zresztą stało, że u Coppoli Elvisa, który adonisem raczej nie był, gra piękny i czarujący Elordi: jego niezaprzeczalna uroda zastępuje tu nieuchwytną aurę idola mas.
Seksualność jako narzędzie manipulacji, stanowiąca centralny punkt w „Na pokuszenie”, odgrywa kluczową rolę również w najnowszym obrazie amerykańskiej reżyserki. Tych, którzy nie znają szczegółów relacji państwa Presleyów, czeka teraz niespodzianka: otóż przez osiem lat, które upłynęły od momentu, gdy Elvis poznał Priscillę, do momentu, gdy została jego żoną, relacja ta była platoniczna, a każdym razie, brutalnie rzecz ujmując, do defloracji nie doszło. Platoniczna nie znaczy jednak oczywiście aseksualna. Presley i nastolatka sypiają w Graceland w jednym łóżku i robią, jak zgrabnie ujmuje to główny bohater filmu, „inne rzeczy”. Do pettingu dochodzi jeszcze bieganie w negliżu i to, co dziś określa się eufemistycznie jako „intymne sesje fotograficzne”. Elvis pilnuje przy tym jednak, by ostateczna granica nie została przekroczona, ignorując przy okazji głębsze pragnienia fizyczne młodej dziewczyny, które jednocześnie rozbudza.
Przyznam, że jako urodzona sceptyczka aż do momentu obejrzenia “Priscilli” nie bardzo wierzyłam w owo słynne Elvisowe „czekanie do ślubu”. Teraz jestem przekonana, że była to szczera prawda. Nie dlatego, że wierzę w szlachetność Presleya lub nawet w jego lęk przed prokuratorem w czasach, gdy tego typu pedofilsko-efebofilskie transgresje nagminnie uchodziły mężczyznom – szczególnie znanymi i bogatym – na sucho. Wierzę, że tak było naprawdę, ponieważ to, co zostało ukazane w filmie Coppoli, to nic innego, jak zakrojony na szeroką skalę patriarchalny projekt, mający na celu wychowanie sobie żony. Jedną z podwalin patriarchatu jest bowiem mit czystości kobiet, któremu towarzyszą podwójnie standardy: od mężczyzn analogicznej czystości nikt nie wymaga; wręcz oczekuje się, że nie będą się w tych kwestiach ograniczać. Odpowiedź na pytanie, jak zdrowy, rozchwytywany dwudziestoparo-, a potem trzydziestoparolatek radzi sobie z pełną gamą swoich potrzeb seksualnych przez taki szmat czasu, przychodzi dość szybko, choć właściwie od początku jest oczywista: Priscilla z gazet dowiaduje się o kolejnych romansach Elvisa, do których zresztą dochodzi również po ślubie.
Filmowy Presley formatuje kandydatkę na żonę na wielu płaszczyznach, nie ograniczając się do uczenia jej cnotliwości i tego, że seksualność należy rezerwować dla męża, który sam ma znacznie większą swobodę. Piosenkarz wszech czasów okazuje się również zdolnym stylistą amatorem: dyktuje Priscilli, w co ma się ubierać, jak czesać i malować. | Alicja Piechucka
Małoletnia Penelopa
Filmowy Presley formatuje kandydatkę na żonę na wielu płaszczyznach, nie ograniczając się do uczenia jej cnotliwości i tego, że seksualność należy rezerwować dla męża, który sam ma znacznie większą swobodę. Piosenkarz wszech czasów okazuje się również zdolnym stylistą amatorem: dyktuje Priscilli, w co ma się ubierać, jak czesać i malować. Nie zgadza się, by po szkole pracowała w butiku, choć jego surowy ojciec – i zarazem prawny opiekun dziewczyny po przeprowadzce do Memphis – mocno limituje jej budżet. Licealistka zostaje postawiona w sytuacji małoletniej Penelopy: ma być zawsze dostępna, w zasadzie pod telefonem, czekając na mężczyznę, który wprawdzie intensywnie pracuje, ale też przy okazji wyprawia, co chce i z kim chce.
Obraz Coppoli jest opowieścią o dojrzewaniu, nie pierwszą zresztą w jej filmografii: podjęła tę tematykę już w debiutanckich „Przekleństwach niewinności” [1999], obrazie świetnym i niepokojącym. W obu filmach dojrzewanie odbywa się w warunkach patologicznych. W pierwszym dziele reżyserki pięć skazanych na areszt domowy przez surowych rodziców ślicznych, złotowłosych sióstr Lisbon – wrażliwych i niezrozumianych ani przez dorosłych, ani przez rówieśników płci męskiej, dla których są tylko spektaklem erotycznym – w rozpaczy i proteście popełnia samobójstwo. W najnowszym filmie Coppoli jest mniej dramatycznie, co nie oznacza, że mało problematycznie. Tu też mamy motyw całkowitego niemal ubezwłasnowolnienia młodej dziewczyny. Wszystko odbywa się według patriarchalnych wzorców: osoba będąca jeszcze dzieckiem przechodzi spod kurateli ojca pod kuratelę przyszłego męża, który uprawia w istocie to, co w dobie internetu określa się jako grooming. „Priscilla” to także opowieść o osamotnieniu dziecka w świecie dorosłych, którzy go tak naprawdę nie rozumieją i nie dbają o nie tak, jak powinni. Dotyczy to i rodziny Beaulieu, i klanu Presleyów. I jedni, i drudzy godzą się na sytuację dwuznaczną moralnie i ryzykowną w sensie psychologiczno-społecznym, prowadzącą do tego, że nastolatka ma ograniczone możliwości tworzenia samej siebie, ponieważ inni robią to za nią. Za karkołomnym eksperymentem – choć, jak się dobrze zastanowić, mającym więcej wspólnego z paternalistyczną tradycją niż z nowością – stoją głównie mężczyźni, ale i kobiety nie są tu bez winy, bo we wszystkim uczestniczą, nie zapewniając młodziutkiej dziewczynie należytego wsparcia.
Mocno umalowana, nieco tylko podwyższona natapirowaną fryzurą Priscilla nawet w sensie wizualnym staje się maskotką Presleya, kieszonkową pięknością, nieletnią pin-up girl, żywą lalką uosabiającą sztuczną, podkręconą kobiecość. | Alicja Piechucka
Elvis nie jest na dłuższą metę zainteresowany kobietami w swoim wieku, z którymi romansuje przy okazji swojej działalności artystycznej, bo mają one własne ambicje zawodowe, a poza tym jest już za późno na przycinanie ich do męskich oczekiwań. Obsadzenie mierzącego blisko dwa metry Elordiego jako Presleya jest strzałem w dziesiątkę, tym bardziej, że partneruje on Cailee Spaeny, skądinąd bardzo dobrej w roli tytułowej bohaterki, słodkiej i dziewczęcej, delikatnej i powściągliwej, ale nigdy banalnej czy żałosnej. Spaeny jest filigranowej postury, a gigantyczna, znacznie większa niż w rzeczywistości, różnica wzrostu pomiędzy nią a filmowym Elvisem podkreśla nie tylko jego status ikony popkultury, lecz także dynamikę ich związku i relację władzy, na której związek ten się opierał. Mocno umalowana, nieco tylko podwyższona natapirowaną fryzurą Priscilla nawet w sensie wizualnym staje się maskotką Presleya, kieszonkową pięknością, nieletnią pin-up girl, żywą lalką uosabiającą sztuczną, podkręconą kobiecość. Od lalek różni ją to, że czuje i potrafi myśleć i mówić. Gdy ośmiela się robić użytek z tych umiejętności, Elvis reaguje gwałtownym oporem, również ocierającym się o przemoc fizyczną.
W jakimś sensie twórczość Coppoli, konsekwentnie podejmująca kwestie dotyczące kobiet i ciekawa z punktu widzenia krytyki feministycznej, pada ofiarą tych samych schematów myślowych, co kobiety w ogóle. | Alicja Piechucka
Nuda egzystencjalna
Zdumiewają mnie opinie – i fachowe, i amatorskie – z których wynika, że „Priscilla” to w zasadzie film o niczym. I tak: można się dowiedzieć, że bohaterka nie rozumiała wielkiego człowieka, że nie umiała sobie znaleźć zajęcia, że brakowało jej wiedzy, że – w wielkim skrócie – wyszło, jak wyszło, bo – parafrazując kultowy cytat z ulubionego filmu nadwiślańskich macho – to głupia dziewczyna była. Każdy ma oczywiście prawo do własnego zdania, ale ta linia krytyki świadczy według mnie o niezrozumieniu zarówno wysublimowanego kina Sofii Coppoli, jak i kobiecości, co skutkuje trywializowaniem i jednego, i drugiego. Wysmakowane, eleganckie filmy amerykańskiej twórczyni bywają oskarżane o przerost formy nad treścią, o kładzenie zbytniego nacisku na przeestetyzowaną powierzchnię kosztem głębi przekazu. Jest to moim zdaniem zarzut niesłuszny. Głębia bywa niewidoczna dla tych, którzy nie zadają sobie trudu, by pod powierzchnię zajrzeć, bo mają zakodowane, że „ładne” znaczy „płytkie”. W jakimś sensie twórczość Coppoli, konsekwentnie podejmująca kwestie dotyczące kobiet i ciekawa z punktu widzenia krytyki feministycznej, pada ofiarą tych samych schematów myślowych, co kobiety w ogóle.
Nastoletnia Priscilla, choć umieszczona przez Presleyów w prywatnej i – żeby było po bożemu – katolickiej szkole, faktycznie nie przykładała się do nauki. Może ten brak zapału był jej winą. A może miało to coś wspólnego z faktem, że na etapie, na którym należy się z bardzo młodą osobą obchodzić jak z jajkiem, znalazła się – nieprzypadkowo – w delikatnie mówiąc, nietypowym położeniu. Zrobiono z niej kobietę-dziecko, która rano słuchała zakonnic ubrana w szkolny mundurek, a po godzinach baraszkowała w pościeli z dorosłym mężczyzną lub odbywała z nim rajdy po kasynach i nocnych klubach. Graceland skądinąd także przypominało dworzec kolejowy, po którym kręci się mnóstwo ludzi, a odgłosy imprez nie sprzyjały skupieniu. To, że wielki i rzekomo niezrozumiany przez nią mężczyzna podawał jej narkotyki i leki, które jemu samemu z pewnością skróciły życie, też raczej nie pomogło. Priscilla nie miała – przynajmniej na tym etapie – własnych pomysłów na życie, bo grupa dorosłych skutecznie jej to życie meblowała. Ich pomysł na nią mógł natomiast przyprawić o zawrót głowy nawet osobę starszą. Nic dziwnego, że zdezorientowana i w sumie osamotniona dziewczyna bywała skazana na nudę. Kto zna stylistykę Coppoli, ten wie zresztą, że nuda w jej filmach nie jest tylko pustką, tak jak wnętrza i przedmioty otaczające „bezczynne” – i w mniemaniu niektórych bezmyślne – bohaterki nie są tylko dekoracją. Nuda u Coppoli – nostalgiczna i poetycka – ma wymiar filozoficzny, często kryjąc w sobie dramat, emocjonalny lub wręcz egzystencjalny. Tak dzieje się w „Przekleństwach niewinności”, w oscarowym „Między słowami” czy w „Marii Antoninie” [2006], innej biograficznej opowieści o nastolatce wrzuconej do nieswojego świata za sprawą machinacji dorosłych.
Feminizm i nieletnie oblubienice
Przed projekcją „Priscilli” warto sięgnąć po klasykę literatury feministycznej, szczególnie amerykańskiej. Warto też zastanowić się nad kontekstem kultury amerykańskiej w ogóle. W żadnym punkcie globu nie brakuje ludzi łasych na rozgłos i bogactwo. W USA jednak kult sukcesu, sławy i pieniędzy jest szczególnie silny, wpisany w narodową mitologię do tego stopnia, że wgryzł się także w ludzką mentalność. Wydaje mi się oczywiste, że rodzice Priscilli nie oddaliby jej anonimowemu, ubogiemu młodzieńcowi, nie tylko dlatego, że nie udźwignąłby tego surrealistycznego przedsięwzięcia od strony finansowo-logistycznej. Należy też pamiętać, kiedy zaczyna się opowiedziana przez Coppolę historia. Cztery lata po tym, jak Priscilla spotkała Presleya, czołowa amerykańska postać ruchu na rzecz praw kobiet Betty Friedan opublikowała „Mistykę kobiecości”, najważniejszą zapewne – obok „Drugiej płci” Simone de Beauvoir – książkę feministyczną. Pomstowała w niej na nagminne, wręcz systemowe w powojennej Ameryce wtłaczanie kobiet w role niepracujących żon i matek, które czekają w efekcie niespełnienie i frustracje. Pisała też między innymi o nieletnich oblubienicach: o rozmaitych sposobach indoktrynowania bardzo młodych, często jeszcze nawet niechodzących do liceum dziewcząt tak, by ich myśli zaprzątała głównie świadomość konieczności złowienia męża. „Priscilla” wydaje się w tym kontekście groteskową, ale niestety opartą na faktach ilustracją pewnego momentu historycznego. Momentu, który najwyraźniej nie do końca przeminął, o czym świadczy nie tylko renesans modelu tak zwanej tradwife wśród współczesnych dziewczyn, ale i niektóre reakcje na film Coppoli.
Blisko pół wieku po jego śmierci niektórzy wciąż wierzą, że Elvis żyje. W sensie metaforycznym Priscilla Presley musiała go zabić dużo wcześniej, by móc zacząć żyć naprawdę, czyli własnym życiem. | Alicja Piechucka
Uważa się powszechnie, że „Mistyka kobiecości” zapoczątkowała drugą falę feminizmu. Filmowa historia Priscilli też okazuje się w ostatecznym rozrachunku historią emancypacji. Niespełna trzydziestoletnia pani Presley odchodzi od męża, zabierając ze sobą córkę, zmęczona zdradami i byciem na marginesie, ale jednocześnie w gotowości do spełniania kaprysów człowieka, który zyskał królewski przydomek. Blisko pół wieku po jego śmierci niektórzy wciąż wierzą, że Elvis żyje. W sensie metaforycznym Priscilla Presley musiała go zabić dużo wcześniej, by móc zacząć żyć naprawdę, czyli własnym życiem. Scena, w której wyjeżdża z Graceland samochodem, który sama prowadzi, opanowawszy jakiś czas przedtem trudną sztukę karate, też nie powinna być rozumiana tylko dosłownie. Sofia Coppola dokonała słusznego wyboru, rezygnując z przebojów Presleya w ścieżce dźwiękowej swego filmu o jego eksżonie. Otwierające „Priscillę” słowa piosenki „Baby, I Love You” w wykonaniu The Ronettes, żeńskiego zespołu z epoki, sygnalizują niebezpieczeństwa cukierkowego sentymentalizmu, którym często przekarmia się dziewczynki i dziewczyny (również po to, by wzmacniać patriarchalizm), ale też sugerują, że kobiety mogą śpiewać – i mówić – własnym głosem.