Uwaga do czytelników: tekst zawiera spoilery!

 

„Anatomia upadku” Justine Triet jest jednym z najgłośniejszych i najczęściej honorowanych filmów sezonu. Zdobył w zeszłym roku Złotą Palmę w Cannes, potem sześć prestiżowych Europejskich Nagród Filmowych. Ma też na koncie dwa Złoty Globy, siedem nominacji do BAFTY, pięć do Oskarów. W ostatnich dniach Francuzi wyróżnili go sześcioma Cezarami. Co takiego jest w filmie 45-letniej reżyserki nieodnoszącej dotychczas oszałamiających sukcesów, że zrobił taką furorę?

Przyczyn triumfu jest zapewne wiele, ale zapewne nie bez znaczenia jest bardzo umiejętne połączenie w nim kilku gatunków. „Anatomia…” zadaje pytanie jak z typowego kryminału („Czy zabiła?”), a odpowiada na nie (albo i nie odpowiada) językiem dramatu sądowego. Przede wszystkim jednak jest dramatem rodzinnym, miłosnym, psychologicznym – można go z powodzeniem nazwać „studium charakteru”. I nawet gdyby traktować te konwencje osobno, to w każdej z nich mówi coś intrygującego, niebanalnego, istotnego. 

Przerwany wywiad

Film zaczyna się od wywiadu, który studentka (doktorantka?) z Grenoble (Camille Rutherford) przeprowadza z odnoszącą sukcesy pisarką niemieckiego pochodzenia, Sandrą (Sandra Huller), w jej wielkim, otoczonym ośnieżonymi szczytami domu. Wywiad szybko zmienia się w swobodną rozmowę, w której można usłyszeć zalotne nuty. Czy Sandra nie flirtuje przypadkiem z dziewczyną?

W tym momencie z góry zaczyna dobiegać agresywna hiphopowa muzyka (instrumentalna wersja utworu „PIMP” 50 Centa), włączona tak głośno, że mogłaby wywołać lawinę w okolicznych górach. W ten sposób mąż Sandry, Samuel (Samuel Theis), remontujący strych domu, daje znak swojej obecności. Czy jest to z jego strony bezinteresowna złośliwość? A może zazdrość? (Później dowiemy się, że Samuel miał podstawy obawiać się, że rozmowa obierze nadmiernie osobisty kierunek.) A może chodzi o zazdrość innego rodzaju – o literackie sukcesy żony, których świadectwem jest sam fakt wywiadu? W każdym razie Sandra zachowuje się zaskakująco biernie: nie idzie na górę i nie prosi męża, aby ściszył muzykę. A ponieważ dalsze prowadzenie wywiadu w tych warunkach jest niemożliwe, Zoe odjeżdża. 

Wkrótce potem jedenastoletni niewidomy synek Sandry i Samuela, Daniel (Mili Machado-Graner), wychodzi na spacer ze swoim psem Swoopem. Gdy wraca, znajduje leżące pod domem ciało nieżyjącego ojca. 

Czy był to nieszczęśliwy wypadek – czy Samuel wychylił się z balkonu i wypadł? Czy też popełnił samobójstwo? A może „pomogła” mu w tym Sandra? Wątpliwości jest wiele, ale prowadzący dochodzenie śledczy zdają się skłaniać do tej ostatniej wersji: kobieta zostaje oskarżona o zabójstwo.

Zabiła, nie zabiła?

Śledczy mają pewne podstawy, aby tak podejrzewać (dla mnie wystarczającym motywem zabójstwa byłoby puszczanie rozrywającej bębenki muzyki). Ale mówiąc serio, wyjaśnienia Sandry, że po wyjściu Zoe poszła popracować i zdrzemnąć się, nie zamieniwszy nawet słowa z mężem, brzmią mało wiarygodnie. Wersja zabójstwa zostaje dodatkowo uprawdopodobniona, gdy śledczy odkrywają, że przyczyną śmierci mógł być nie sam upadek, ale uderzenie w głowę ciężkim przedmiotem. Zastanawiające jest jednak, że mimo iż w filmie szczegółowo ukazuje się kryminologiczną stronę dochodzenia (zrzucanie manekina z okna podczas wizji lokalnej, analiza rozprysków krwi, raporty z sekcji zwłok itd.), w czym czuje się rękę doświadczonej dokumentalistki, to nie przeprowadza się czynności podstawowej: nie szuka się narzędzia zbrodni. Więc może jednak rana powstała, gdy Samuel zahaczył głową o krawędź dachu drewutni usytuowanej pod balkonem?

Za wersją samobójstwa przemawia kilka argumentów. Samuel w przeszłości podjął już jego jedną, skądinąd bardzo dziwaczną, próbę, od lat brał też antydepresanty (dręczyło go poczucie winy w związku z utratą wzroku przez synka). Jego największe życiowe marzenie także się nie spełniło: nie dokończył pisanej przez długie lata powieści. Być może zresztą ów pisarski blok miał związek z nieszczęśliwym wypadkiem Daniela (nie pojechał odebrać go z przedszkola, gdyż akurat miał pisarską wenę – ona też jest „winna”). Jego małżeństwo z Sandrą rozlatywało się, o czym dowodnie przekonywał się dzień wcześniej. Na każdym froncie poniósł więc porażkę i miał prawo uważać się za człowieka przegranego. Zawsze jednak w takich przypadkach pojawia się wątpliwość: czy zrobiłby to synkowi, który był z nim bardzo związany?

We wszystkich tych filmach błąkało się niewysłowione pytanie: jak to się dzieje, że ludzie, którzy się kochali, przestali się kochać? Czemu to, co zaczęło się tak wspaniale, z czasem zmarniało, a niekiedy zmieniło we własne przeciwieństwo? | Paweł Mossakowski

Anatomia małżeństwa

Jednak w filmie równie ważna jak dociekanie przyczyn śmierci Samuela jest analiza jego związku z Sandrą. Tytułowy „upadek” właśnie do niego się odnosi; oglądamy pokazywany jakby w zwolnionym tempie, rozciągnięty na lata rozpad małżeństwa. Tego rodzaju retrospektywna analiza pojawiała się w kinie najczęściej przy okazji zbliżającego się czy już przeprowadzanego rozwodu. Bardzo znana „Sprawa Kramerów” Roberta Bentona [1979] koncentrowała się wprawdzie na kwestii opieki nad dzieckiem, ale w trakcie rozprawy sądowej sporo dowiadywaliśmy się o funkcjonowaniu związku pary tytułowych bohaterów. Można w tym kontekście wymienić też niedawną „Historię małżeństwa” Noaha Baumbacha [2019], a zwłaszcza jego wcześniejszą, podobno autobiograficzną „Walkę żywiołów” [2005]. Nie należy też zapominać o „Scenach z życia małżeńskiego” Ingmara Bergmana [1973], sześcioodcinkowym serialu telewizyjnym szwedzkiego klasyka. We wszystkich tych filmach błąkało się niewysłowione pytanie: jak to się dzieje, że ludzie, którzy się kochali, przestali się kochać? Czemu to, co zaczęło się tak wspaniale, z czasem zmarniało, a niekiedy zmieniło we własne przeciwieństwo?

W „Anatomii upadku” też początkowo wszystko układało się jak najlepiej. Sandra zakochała się w Samuelu, mężczyźnie przystojnym i (podobno) charyzmatycznym, i pierwsze lata, gdy mieszkali w Londynie, były bardzo szczęśliwe. Przełomem stał się wspomniany wypadek Daniela, który zatruł atmosferę w domu i radykalnie zmienił układ sił w tym związku.

Można też przypuszczać, że nie przysłużyła mu się przeprowadzka z Londynu do rodzinnej miejscowości Samuela we francuskich Alpach. Sandra, która znała francuski gorzej od angielskiego, nigdy nie czuła się tu u siebie (w pewnym momencie mówi melancholijnie: „wyrwałam się z niemieckiej dziury, żeby teraz osiąść we francuskiej”). Wydaje się też, że ciągłe przebywanie w odludnym domu, pod jednym dachem, w tej samej ograniczonej przestrzeni nie jest najzdrowsze, gdy w związku już nie dzieje się najlepiej: ludzie się ze sobą duszą.

Destrukcyjny wpływ miał też fakt wykonywania tego samego artystycznego zawodu i wynikająca z tego rywalizacja. Co gorsza, zwycięsko wychodziła z niej Sandra, co dla tak ambitnego człowieka jak Samuel mogło być trudne do przyjęcia. Ciekawe, że podobna sytuacja miała miejsce we wspomnianej „Walce żywiołów” Baumbacha – kariera pisarska ojca bohaterów podupadała, a matki rozkwitała – będąc głównym źródłem małżeńskiego konfliktu.

Wszystkie te napięcia gromadziły się i kumulowały, aż w końcu eksplodowały podczas małżeńskiej kłótni, do której doszło w przeddzień zagadkowej śmierci Samuela. Okazało się, że Samuel potajemnie ją nagrywał na swoim telefonie (co samo w sobie nie najlepiej o nim świadczy: tłumaczenie, że zbierał materiał do powieści, brzmi średnio przekonująco), a jej dźwiękowy zapis został odtworzony na rozprawie sądowej. Na potrzeby widza Triet jej przebieg wizualizuje, choć, nieco paradoksalnie, te fragmenty awantury, które są przedstawione w wersji audio, robią mocniejsze wrażenie. Przypomina się teoria Marshalla McLuhana, który nazywał radio „gorącym środkiem przekazu”, a także rozważania polskiej autorki Sławy Bardijewskiej na temat słuchowiska radiowego, w których podkreśla się przewagę wyobraźni nad jednostronnym oglądem zmysłowym.

Dzięki zabiegowi Triet otrzymujemy długą, przypominającą teatralną jednoaktówkę scenę, w której początkowo drobny spór rozkręca się, nabiera temperatury, zagarnia coraz więcej „obszarów tematycznych”. O czym tu się nie dowiadujemy? O problemach finansowych, o niesatysfakcjonującym życiu seksualnym, o niegdysiejszej niewierności Sandry, o kosztach psychicznych zamieszkania w obcym kraju, o nierównym podziale obowiązków domowych (Samuel zajmował się synem, aby Sandra mogła spokojnie pisać) itd. itp. Katalog wzajemnych pretensji jest naprawdę imponujący.

Nagranie to ma – przynajmniej w oczach oskarżyciela – obciążać Sandrę. Nie dlatego, oczywiście, że stanowi świadectwo katastrofalnego stanu jej małżeństwa – gdyby każda nieszczęśliwa żona zabijała swojego męża, ludność dawno by wymarła. I nawet nie dlatego, że przy odpowiednio nieżyczliwym odczytaniu wynika z niego, że, mówiąc językiem Pasikowskiego, „to zła kobieta była”. Główną poszlaką jest fakt, że Sandra dokonała w finale kłótni aktu przemocy, skądinąd łagodnego i nieszkodliwego. Ale skoro granica została już raz przekroczona, później można posunąć się dalej. Takie jest, cokolwiek naciągane, rozumowanie prokuratora.

Materiały prasowe dystrybutora M2 Films

Proszę wstać, sąd idzie

Dramat sądowy ma się najlepiej w Stanach i w tym kraju powstało najwięcej wybitnych filmów tego gatunku. Francuska kinematografia z niego nie słynie, choć wypada tu wspomnieć o niedawno u nas pokazywanym, bardzo interesującym „Saint Omer” Alice Diop [2022], opowiadającym o procesie czarnoskórej kobiety oskarżonej o spowodowanie śmierci 15-miesięcznej córeczki.

Porównanie „Anatomii upadku” i amerykańskich dramatów sądowych jest bardzo pouczające; jak na dłoni widać tu różnice kultury prawnej i odmienność procedur sądowych. W filmie Triet rozprawa przypomina dyskusję towarzyską, swobodną i dygresyjną, z wzajemnym wtrącaniem się, wpadaniem w sobie w słowo (choć przyznać trzeba, że u Diop miała przebieg bardziej uporządkowany). W Stanach ma ona bardziej formalny charakter: gdyby proces Sandry odbywał się w tym kraju, ciągle byśmy słyszeli „Sprzeciw! To nie ma związku ze sprawą!”. Nie jestem w stanie ocenić, na ile jest to zgodne z realną praktyką sądową, a na ile Triet na potrzeby dramaturgii pozwala tu sobie na pewną dowolność. Ale nawet jeżeli tak było, to filmowi wychodzi to na dobre. W dramatach sądowych jest bowiem pewna teatralność, którą taśma filmowa nie najlepiej znosi, a której tu, być może dzięki swobodnemu podejściu do tematu, udało się uniknąć. 

Sala sądowa jest tu, jak zawsze, areną starcia oskarżyciela i obrońcy. Z jednej strony występuje sympatyczny adwokat Vincent (Swann Arlaud), przyjaciel Sandry (a w przeszłości chyba więcej niż przyjaciel). Vincent chce jednak zachować czysto profesjonalną postawę, abstrahować od starych sentymentów i tego, co prywatnie sądzi o jej winie czy niewinności („Nie zabiłam go”, mówi Sandra, „To nie ma znaczenia”, odpowiada Vincent). I to właśnie on jest autorem „ratunkowej” koncepcji samobójstwa.

Z drugiej strony mamy prokuratora (Antoine Reinartz), pełniącego tu rolę filmowego „szwarccharakteru”. Ostrzyżony przy samej skórze, z zaciętą miną, w czerwono-czarnej pelerynie przywołującej skojarzenia z diabłem, wywołuje natychmiastową, niemal odruchową niechęć. Uczucie to dodatkowo wzmacnia napastliwy i agresywny styl jego wystąpień. W swojej zawziętości oskarżyciel niekiedy przekracza granice absurdu, szukając w książce Sandry fragmentów, które mają świadczyć o jej morderczych instynktach.

Tak naprawdę jednak nie oskarża jej o to, że zabiła męża, w każdym razie nie tylko. Oskarża ją o to, że jest silną, asertywną i niekonwencjonalną osobą, że przedkłada pisarstwo nad nauczanie dziecka, że jest biseksualna, że nie zachowała wierności małżeńskiej, krótko mówiąc – że nie wypełnia należycie przewidzianej dla niej roli uległej żony i troskliwej matki. Jest to atak patriarchalnej Francji na niezależną kobietę, oparty w całości na obskuranckich uprzedzeniach. Dobrze, że nie wini się jej za to, że jest cudzoziemką.

W kontekście rozprawy nie sposób nie wspomnieć o kluczowym świadku – i bardzo ciekawie zarysowanej postaci – czyli Danielu. Dla tego wrażliwego chłopca uczestnictwo w procesie musi być prawdziwą gehenną. Daniel jest rozdarty, skonfliktowany wewnętrznie, wprowadzany w sądzie w niekiedy bardzo intymne problemy małżeńskie swoich rodziców – tak jak to się dzieje podczas szczególnie brutalnych rozpraw rozwodowych. Tym niemniej bardzo chce brać udział w procesie i dowiedzieć się, co właściwie się stało. I jest inteligentny: wie, że nie tylko stracił ojca, ale że może jeszcze teraz stracić na długie lata matkę. Czy można więc wierzyć mu bez zastrzeżeń?

Prawda? A cóż to jest prawda?

Kwestia wiarygodności zeznań Daniela jest jednak drugorzędna wobec pytania podstawowego, postawionego na początku tego tekstu: czy zabiła? Otóż film konsekwentnie i do samego końca odmawia na nie jednoznacznej odpowiedzi. Sąd oczywiście wydaje wyrok, ale wątpliwości co do winy czy niewinności bohaterki pozostają; spodziewam się, że po wyjściu z kina widzowie będą prowadzić na ten temat niekończące się dyskusje.

Rozstrzygnięcia nie ułatwia zachowanie Sandry, zarówno po odkryciu śmierci męża, jak i podczas rozprawy sądowej. Sandra jest chłodna, spokojna i opanowana. Czy jest to spokój osoby niewinnej, przekonanej, że sprawiedliwość musi zwyciężyć i że jej niewinność zostanie wcześniej czy później uznana przez sąd? Czy przeciwnie – to spokój osoby mało emocjonalnej, zdolnej do zabicia „z zimną krwią”, nie tylko w afekcie? Ponadto jej zeznania są niespójne, pojawiają się w nich sprzeczności, a w pewnym momencie przyznaje się nawet do kłamstwa, tłumacząc, że prawda nieprzychylnie usposobiłaby do niej sąd. 

Sięgając głębiej, pod powierzchnię ekranowych wydarzeń, odkrywamy, że jest to film o nierozpoznawalności i nieuchwytności prawdy. Po jego zakończeniu przypomniał mi się klasyczny „Rashomon” Akiro Kurosawy [1950], w którym metodyka wywodu była zupełnie inna, ale konkluzja podobna. | Paweł Mossakowski

To pozostawienie widza w niepewności jest oczywiście ze strony Triet najzupełniej rozmyślne i celowe. Sięgając głębiej, pod powierzchnię ekranowych wydarzeń, odkrywamy, że jest to film o nierozpoznawalności i nieuchwytności prawdy. Po jego zakończeniu przypomniał mi się klasyczny „Rashomon” Akiro Kurosawy [1950], w którym metodyka wywodu była zupełnie inna, ale konkluzja podobna. 

Owa konkluzja, przeświadczenie o niemożności ustalenia obiektywnej prawdy, bywa dziś coraz bardziej popularna. Idzie się nawet dalej: skoro prawda i tak jest nieosiągalna, to nie ma się co nią przejmować – liczy się tylko, czy subiektywne stwierdzenie będzie sugestywne i przekonujące. Przekonanie to przeniknęło do sfery publicznej, a mówiąc wprost – do polityki, gdzie mamy do czynienia z traktowanymi równoprawnie, konkurencyjnymi „narracjami”, konstruktami, które eksponują niektóre fakty, a spychają w cień inne. 

Chyba najbardziej jednak dotyczy to sfery prywatnej. W pewnym momencie zeznający przed sądem psychoterapeuta Samuela przedstawia obraz jego małżeństwa z Sandrą bardzo dla niej niekorzystny, zaś ta replikuje, że gdyby wybrać inne wydarzenia z przeszłości, jej relacja z mężem wyglądałaby zupełnie inaczej. I trudno jej odmówić racji. 

Nasze codzienne, potoczne doświadczenia zdają się to potwierdzać. Co my tak naprawdę wiemy o związkach nawet bliskich, zaprzyjaźnionych z nami osób? To, co się w nich naprawdę dzieje, jest zawsze tajemnicą. Niekiedy nawet dla tych, co te związki tworzą. 

 

Film:

„Anatomia upadku”, reż. Justine Triet, Francja 2023.