W „Łaskawych” Jonathana Littella jest taka scena: oto w 1943 roku w berlińskim mieszkaniu Adolfa Eichmanna odbywa się towarzyska kolacja. Po posiłku, przy winie, gospodarz zagaduje narratora powieści, doktora prawa oraz pasjonata filozofii i literatury Maxa Auego, na temat „Krytyki praktycznego rozumu”. Czy byłby mu w stanie wyjaśnić imperatyw kategoryczny i – to sugestia, która pojawia się wpierw nieśmiało – to, jak zgodny jest on z robotą, którą na rzecz III Rzeszy obydwaj, acz w różny sposób, wykonują? Aue prezentuje Eichmannowi uproszczoną wykładnię prawa völkisch, dającą się podsumować tytułem tekstu Carla Schmitta z 1934 roku „Der Führer schützt das Recht” (jego komentarza do wystąpienia Hitlera w Reichstagu po Nocy Długich Noży) bądź specyficzną wersją imperatywu Kanta, którą w 1942 roku sformułował Hans Frank: postępuj tak, by Hitler był z ciebie dumny.

Czytelnikom „Eichmanna w Jerozolimie” prędko przypomni owa scena początek VIII rozdziału tej książki, gdy na procesie w Izraelu nazistowski zbrodniarz bezbłędnie cytuje maksymę filozofa z Królewca. Co jest w odsyłającym do tego zdarzenia fragmencie z „Łaskawych” istotne, to zestawienie Eichmanna z Auem, intelektualistą, i stwierdzenie, że są oni w dostępie do praktycznego rozumu równi. Dokonując tego zestawienia, Littell zabiera głos w sprawie, która zaczęła intrygować dyskurs krótko po upadku III Rzeszy („Hitler’s Professors” Maxa Weinreicha opublikowano już w 1946 roku): jak to możliwe, że w ustroju tym brali udział intelektualiści? Jak to możliwe, że – pisze w „The Nazi Conscience” Claudia Koonz – „mianowani profesorowie niemieckich uniwersytetów ochoczo przywitali dyktaturę człowieka, którego wyrzucono ze szkoły nim ją skończył”? 

Zdziwienie – zdziwieniem. Jest z nim jednak pewien problem. W pytaniu o ich udział sformułowanym tak, jak sformułowała je Koonz, zawarte jest bowiem przeświadczenie, iż mianowani profesorowie mają z praktycznym rozumem lepsze połączenie, niż ci, którzy nie dzierżą tego tytułu; że o jakości naszego imperatywu kategorycznego decyduje zanurzenie w kulturze. Littell w przywoływanej scenie takie podejście zbija, stwierdza – dostęp do moralności jest demokratyczny, ma go biskup i złodziej, doktor prawa Aue i Eichmann legitymujący się wykształceniem średnim. W tym sensie wspomniany fragment z „Łaskawych” stanowi polemikę z Arendt i z sokratejską z ducha tezą o banalności zła – manifestującą się w przekonaniu, że podsądny z Jerozolimy nie umiał odróżniać go od dobra, a nie umiał tego czynić ze względu na swoją bezmyślność.

„Strefa interesów”, film Jonathana Glazera noszący ten sam tytuł co powieść Martina Amisa z 2014 roku (czemu nie piszę, że film na podstawie tejże – o tym niżej), w sporze Littella z Arendt staje po stronie i autorki „Korzeni totalitaryzmu” i badaczy zdziwionych intelektualistami przywdziewającymi brunatne koszule. O ile bowiem po tych ostatnich w istocie trudno było się tego spodziewać, po pewnej warstwie społecznej – tak interpretuję elitarystyczne przesłanie filmu Glazera – nie. Warstwą ową jest drobnomieszczaństwo.

Film Glazera może nieść takie przesłanie, ponieważ, po pierwsze, jego bohaterem jest nie Eichmann, lecz Rudolf Höss, komendant (do 1943 roku, gdy „Strefa…” się kończy; potem do Auschwitz wrócił w 1944 roku na stanowisko szefa miejscowego garnizonu SS) obozu Auschwitz-Birkenau, po drugie zaś – to zdanie wpierw zabrzmi jak tautologia – ponieważ się go ogląda. Co przydarza się Hössowi, nie jest widzowi opowiedziane, lecz pokazane.

A właściwie: jest mu pokazana połowa, może nawet mniej, tego, jak się komendantowi wiedzie, „Strefa…” ogranicza się bowiem do Hössa życia domowego. Podstawowy pomysł na ów film w rozmaitych omówieniach wyłuszczano już setki razy, jednak powtórzę: w lwiej jego części nie jest widzowi pokazany Höss w kurtce od munduru bądź marynarce, lecz gdy je już zdejmie, podwinie rękawy koszuli, zasiądzie do kolacji z rodziną, wybierze się na spacer z żoną albo nad rzekę z dziećmi. Główną lokacja „Strefy…” to willa Hössa, otoczona pięknym ogrodem, granice którego wyznacza mur lagru, domostwo bowiem do niego przylega. Życie domowe jako takie zaś, przeżywane z dnia na dzień – a tak właśnie przeżywane jest w „Strefie…”, której twórcy stwierdzili raz, że obrazem chcieli w filmie stworzyć wrażenie „«Big Brothera» w domu nazistów” – nie ma, jak wiadomo, sensu. Jest zbieraniną w dużej mierze fizjologicznych czynności – jedzenia, spania, wydalania – którym czasem towarzyszą atrakcje społeczne (wizyta kolegów, przyjazd krewnych z dalekich stron), jednak znaczenie musi, by nie czuć się całkowicie bezwolnym, nadać im przeżywający; odpowiedzieć samemu sobie i tym, z którymi dzieli domowy los, po co mu cała ta bieganina. Odpowiedź, jakiej udziela Höss – właściwie: małżeństwo Hössów – brzmi: gdyż taka forma życia, jaką żyją, jest najwygodniejszą oraz najlepszą formą życia ze wszystkich możliwych.

Dobrze pokazuje to scena, w której państwo komendantostwo rozmawiają o zapowiedzi odwołania Rudolfa z funkcji komendanta, Frau stwierdza zaś: przecież tak ciężko pracowaliśmy, aby się tu znaleźć; przecież to idealne miejsce do życia; przecież ten dom, w którym mieszkamy, i ogród, który go otacza (na jego pielęgnacji na ogół upływają komendantowej dni) – one są wspaniałe. Jest nam tu, rzecze Frau, po prostu świetnie. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego życia – wymarzyłam sobie właśnie takie. Ja tu zostaję.

Teraz o tym, czemu to sposób przyswojenia dzieła Glazera, czyli oglądanie, umożliwia mu elitarystyczne przesłanie. Dzięki temu, że widz musi obcować z cielesnymi Hössem i Hössową, a nie swoimi, dekodowanymi z liter wyobrażeniami o nich (jak jest to w „Strefie interesów” Amisa – gdy odbiorca czyta o tamtej wersji komendanta, stara się go jakoś uszlachetnić), dostrzega, z kim obcuje. Odbywa się to na najbardziej banalnym poziomie przyjęcia filmu, w ramach którego – to szczególnie uderza – mąż i żona nie mają twarzy, lecz prymitywne mordy. Höss, świetnie zagrany przez Christiana Friedela, przywodzi na myśl trzydziestoletniego, agresywnego „byczka” (sam Friedel jest po czterdziestce, w wieku, w którym był prawdziwy Höss, gdy był komendantem Auschwitz, lecz wygląda od niego młodziej). Jego żona, jeszcze lepiej odtwarzana przez Sandrę Hüller, kojarzy się z nie mniej agresywną, acz w sposób pasywny, irytującą „Karen”, która w sklepie z byle jakiego powodu żąda przyjścia menedżera. (Jakże inni są od łysiejącego gryzipiórka Eichmanna!). Spoglądając na nich z pseudonaukowym, fizjonomicznym uprzedzeniem, można wpierw stwierdzić: byty ludzkie z takimi mordami nigdy nie mogłyby zrobić specjalnej kariery – następnie przywołać samego siebie do porządku za podążanie za uprzedzeniem, a potem stwierdzić: o to w „Strefie…” chodzi.

Jeżeli przywoływany wyżej Max Aue z „Łaskawych” Littella – ale też Golo Thomsen z powieści Amisa – byli przedstawicielami mieszczaństwa, których uwznioślała predylekcja do filozofii i malarstwa, a na ich zawodowe pozycje i pięcie się Auego po szczeblach SD spoglądać można było jak na przykład profesjonalnej, korporacyjnej kariery, z Hössem i Hössową jest inaczej. Państwo komendantostwo to nie mieszczanie, ale drobnomieszczanie, niższa klasa średnia, Mittelstand, która, zgodnie z tezami Seymoura Lipseta, Theodore’a Geigera i Jürgena Winklera, była nie tyle bazą wyborczą nazistów, ile dla której nazizm stanowił konieczną rewolucję – broniącą tejże klasy przed deprywacją. W szczególnych przypadkach, do których Hössowie należą, nie tyle obronił, ile pozwolił się wznieść.

Jeśli bowiem wedle Winklera deprywacja Mittelstand była przed nastaniem III Rzeszy relatywną, w przypadku Hössów i poziomu życia, na który weszli dzięki rządom Hitlera, nie ma go co z uprzednim porównywać. W pewnym momencie do Auschwitz przyjeżdża matka Hössowej i wspomina z satysfakcją o żydowskich przemysłowcach, u których swego czasu szorowała podłogi; przesłanie jest takie, że, bardzo proszę, status jej córki i zięcia, manifestujący się przede wszystkim w przedmiotach, które ich otaczają, przypomina ten jej niegdysiejszych chlebodawców. Może i te przedmioty należy zdobywać w dziwaczny sposób – futra Hössowej trafiają do jej szafy z obozowej „Kanady”, podobnie jak elementy bielizny; są noszone po kimś – lecz w końcu stają się własnością państwa komendantostwa.

Oglądając „Strefę…”, widz jest jednak zdziwiony: zakładać gacie, które niedawno dotykały sfer intymnych kogoś, kto jest aktualnie więziony bądź przed chwilą został zamordowany? To tylko pierwsze pytanie z szeregu wszystkich, które można streścić w jednym: jak oni mogli tak żyć? Jak oni mogli mieszkać w domu zaraz obok obozu zagłady? Pytanie jest cokolwiek praktyczne, nie odnosi się tylko do podświadomej wiedzy, co dzieje się za szarym, betonowym, udekorowanym drutem kolczastym płotem – takiej wiedzy, którą można wyprzeć, o której można zapomnieć. Wszak matka Hössowej w willi wytrzymać nie może, bo i słyszy dobiegające zza muru krzyki, i czuje swąd spalonych ciał, i nie musi pytać głośno, cóż to tak capi, bo znakomicie wie i w końcu pospiesznie wyjeżdża. Do tego wszystkiego nie można się przyzwyczaić – najlepszym na to dowodem, że gdy podczas kąpieli z dziećmi w płynącej obok obozu rzeczce Sole Höss dostrzega, że płynie nią trup, natychmiast zabiera potomstwo do domu, na gwałtowne, długie, nieprzyjemne szorowanie.

Odpowiedź na pytanie o to, jakim cudem nie przeszkadzały im cudze majtki, smród palonych ciał i okrzyki zza płotu, brzmi tak: Hössowie mogli żyć, jak żyli, ponieważ nie mieli dostępu do praktycznego rozumu (ani, jeśli słuch i węch to zmysły odnoszące się do doznań estetycznych, władzy sądzenia), a nie mieli go dlatego, że byli drobnomieszczanami, którym okoliczności społeczne i gospodarcze Niemiec przed nastaniem III Rzeszy poskąpiły życia, o którym marzyli, rozumianego przede wszystkim poprzez akumulację materialnie rozumianych dóbr i ich konsumowanie. W przypadku Hössa idzie także o wypełnianie tradycyjnej roli mężczyzny i zapewnianie rodzinie pewnego poziomu egzystencji; w tym sensie jego figura wpisuje się schemat mężczyzny wychowanego w epoce wilhelmińskiej opisany przez Klausa Theweleita w „Męskich fantazjach”, wliczając w to obrzydzenie do kobiet – z Hössową śpią w oddzielnych łóżkach. (Siła „Strefy…” polega na tym, że komendantową brzydzi się i widz; dobrze tę abominację wzmacnia scena z „chrumkaniem”).

Nie znaczy to jednak, że Hössowie u Glazera nie mają dostępu do żadnego rozumu; tym, który męża i żonę łączy w dążeniu do banalnej i wygodnej prywatności, jest rozum instrumentalny. Położenie na niego właśnie nacisku w filmowej „Strefie…” uwydatnia różnice między obrazem Glazera a powieścią Amisa, której adaptacją się obraz mieni. Nie jest nią, bo przedstawia może połowę jednego z trzech głównych wątków powieści – w dodatku tę połowę, która nie jest dziełem wyobraźni wielkiego brytyjskiego pisarza, ale którą wziął z historii, zmieniając to, co w filmie zmienione nie zostało – u niego Höss nazywał się Paul Doll, a jego żona wdawała się w romans z głównym bohaterem powieści. U Glazera o romansie pani komendantowej – przejawie ludzkich instynktów, choćby było nimi pożądanie uprzedmiotawiające drugiego człowieka, by widzieć w nim obiekt seksualny – nie ma co mówić, stałby w zbytniej sprzeczności z logiką rozumu instrumentalnego. U Amisa Auschwitz może być sytuacją niemożliwą, ponieważ wykreowane przezeń postaci są to w stanie rozpoznać – Golo Thomsen wie, że co mu się przydarza, przydarza się w anus mundi. U Glazera – nie są, więc Auschwitz to tylko sposób na to, aby żyć wygodnie, a żyć wygodnie to akumulować dobra. Jego „Strefa interesów” to faktycznie strefa interesów – nazwa wzięta od Interessengebiet jako obszaru wokół obozu; KL jest po to, by państwo komendantostwo zrobili na nim interes, którego stawką jest ich komfort.

Narracja o Hössach – czy właściwie: pokazywanie Hössów – jest w „Strefie…” przełamana dwoma krótkimi motywami. Pierwszy, kręcona w negatywie opowieść o polskiej dziewczynce, też przecież drobnomieszczance, która stara się więźniom pomagać, wskazuje, że Glazer nie oskarża całej tej klasy społecznej o współudział w zbrodni. Ów motyw, acz będący cennym źródłem światła w tej strasznej historii (jak na ironię, pod względem kolorystycznym „czarnym mlekiem”), nie jest istotny dla opowieści o Hössach, w przeciwieństwie do drugiego, który „Strefę…” wieńczy: kadrów ze współczesnego muzeum Auschwitz-Birkenau.

W „Powojniu” Tony Judt stwierdza: co stało się w Europie po 1945 roku, przyrównać można do zachęty, jaką Izokrates potraktował Ateńczyków na koniec wojny peloponeskiej: rządźmy teraz wspólnie i w taki sposób, jakby nic złego się nie zdarzyło. W dawnych miejscach Zagłady prędko wyrosły pomniki (upamiętniający bohaterów getta warszawskiego w pierwszym kształcie w mniej niż rok po 8 maja 1945 roku) i muzea – to na terenie KL Auschwitz-Birkenau otwarto w 1947 roku, po tym, jak przez półtora roku znajdywał się tam obóz przejściowy dla jeńców niemieckich. W rok po otwarciu odwiedził je Tadeusz Różewicz i napisał sławny wiersz „Warkoczyk”, do dzisiaj czytany w polskich szkołach na lekcjach języka polskiego. Szkolne wycieczki, przypomina Michał Bilewicz w niedawno wydanym „Traumalandzie”, regularnie odwiedzają też teren dawnego obozu, co, jak przekonuje badacz, dla wielu uczniów ma się wiązać z traumą. Glazer popartego badaniami przekonania Bilewicza nie podziela – co pokazuje w finale „Strefy…”, czyniącym ją w istocie wstrząsającym i wybitnym filmem.

Finał „Strefy interesów”, w którym pracownice muzeum odkurzają podłogę (jeśli można ją w ogóle nazwać „podłogą”) niegdysiejszej komory gazowej (jeśli komora gazowa, choć od osiemdziesięciu lat bez jednego roku nikogo w niej nie zagazowano, może być „niegdysiejsza”) mówi bowiem widzowi – tak ja to odbieram – no, i tyle, byłeś w tym miejscu, albo w innym obozie zagłady, zamienionym na muzeum. Teraz wyjdziesz z kina, zapewne oburzony na to, jak Hössowie mogli tak żyć, i wrócisz – dokąd wrócisz? Skoroś obejrzał raczej artystyczny europejski film, toś jest przedstawicielem mieszczaństwa (niekoniecznie rozumianego wyłącznie klasowo), więc wrócisz do tego, co państwo komendantostwo starali się swymi postępkami osiągnąć, to jest – do wygody; za nią wszak biegasz, póki się nie zmęczysz.

Jest wiec ten finał zupełnie inny niż finał powieści bądź co bądź historycznej – w którym Golo Thomsen spotyka niegdysiejszą panią komendantową i teatralnie, jako Bürger i Bürgerin, odgrywają oni scenę pożegnania raczej, niźli faktycznie się żegnają; wycieczek do współczesności u Amisa nie ma. U Glazera to ta wycieczka stanowi o sile efektu na koniec „Strefy…”, za jej bowiem sprawą powiada widzowi: tyle razy słyszałeś o tym, że Auschwitz to nie historia, ale wieczna groźba, tyle razy widziałeś te straszne obrazy, że ci spowszedniały. W historię się przemieniły. W muzeum.

Więc czmychaj.

PS. Filmy są mądrzejsze od reżyserów (podobnie jak powieści są mądrzejsze od pisarzy itd.) i należy to uszanować. Z tego względu nie ma w tym tekście ani słowa o przemówieniu wygłoszonym przez Jonathana Glazera na gali rozdania Oscarów.

Ikona wpisu i ilustracje: materiały prasowe dystrybutora Gutek Film.