Stosunki izraelsko-irańskie obfitują w zaskakujące zwroty. Oba państwa, od niepodległości Izraela do upadku reżimu szacha w 1979 roku, wspólnie zagrożone przez arabskie nacjonalizmy i islamski fundamentalizm, blisko ze sobą współpracowały. Rewolucja islamska ajatollaha Chomeiniego dokonała zwrotu sojuszy: zerwała stosunki z Jerozolimą i głosiła nieuchronny upadek „syjonistycznego tworu”. Ale arabskie nacjonalizmy pozostały głęboko antyperskie: Irak Saddama Husseina napadł na osłabione rewolucją państwo, zaś sunniccy islamiści ani myśleli połączyć siły z szyickimi odszczepieńcami. W rezultacie podczas wojny iracko-irańskiej (1980–1988) to z Izraela, który postrzegał Bagdad jako większe zagrożenie, Teheran otrzymywał broń, zaś nieudany nalot irański na Osirak ułatwił lotnictwu izraelskiemu likwidację irackiego reaktora atomowego.

Wymazać Izrael z mapy świata

Mimo to Iran, zawarłszy pokój z Irakiem (który następnie, dzięki obaleniu przez Stany Zjednoczone reżimu Husseina, w znacznym stopniu sobie podporządkował), skierował swą religijnie motywowaną nienawiść na Izrael. Jego „wymazanie z mapy świata” stało się deklarowanym celem polityki ajatollahów. Zamachy na ambasadę izraelską (1992 rok, 25 zabitych) i na siedzibę organizacji żydowskich (1994 roku, 85 zabitych) w Buenos Aires, zrealizowane – co potwierdził tydzień temu ponownie argentyński sąd – przez Hezbollah na zlecenie Iranu otworzyły nową, krwawą fazę konfliktu.

Iran próbował atakować ambasady izraelskie i wspierał pieniędzmi i bronią walczące z Izraelem Hamas i Hezbollah, twierdząc zarazem, że jego konflikt jest z syjonistami, nie z Żydami. Dowodem było zapewnienie, że po nieuchronnym zwycięstwie rewolucji islamskiej w Palestynie pozwoli się pozostać, pod władzą islamu, tym Żydom, których obecność w kraju nie ma nic wspólnego z „syjonistycznym tworem”, przykładem zaś takiej pokojowej koegzystencji miała być sytuacja zaszczutej społeczności żydowskiej w Iranie. Przyznać wszelako należy, że w żadnym kraju arabskim żadna społeczność żydowska, choćby zaszczuta, już nie istnieje.

Izrael odpowiadał, godząc w irański program atomowy, sabotując związane z nim obiekty i zabijając zatrudnionych w nim naukowców, oraz – odkąd Iran zaangażował się zbrojnie w wojnę domową w Syrii – w irańską infrastrukturę militarną w tym kraju. Powołując się na fatwę ajatollaha Chomeiniego, uznającą broń atomową za sprzeczną z islamem ze względu na jej charakter masowego rażenia, Teheran długo i wbrew faktom zaprzeczał, jakoby dążył do wyprodukowania bomby. Zaprzeczał też swej odpowiedzialności za ataki na cele izraelskie, których realizację zlecał podwykonawcom, najczęściej, jak w Argentynie, Hezbollahowi.

Dwustronna strategia „to nie ja”

Izrael z kolei z reguły nie potwierdzał (wykradzenie w 2018 roku archiwum irańskiego programu atomowego było spektakularnym wyjątkiem), że to on stoi za atakami w Iranie i w Syrii. Ta dwustronna strategia „to nie ja” pozwalała przeciwnikom zachować twarz i powstrzymać się od nieuchronnego w przeciwnym razie odwetu, mogącego spowodować eskalację, której żadna ze stron nie chciała.

Iran zainwestował w Syrii miliardy dolarów i tysiące zabitych, by utrzymać u władzy podległy mu reżim alawity Baszara al-Asada. Alawici są wprawdzie w oczach i sunnitów, i szyitów odszczepieńcami, ale Syria stanowi pomost lądowy łączący Iran poprzez w większości szyicki Irak z w większości szyickim Libanem. To zaś daje Iranowi strategiczną pozycję w podstawowej, szyicko-sunnickiej (a w istocie persko-arabskiej) bliskowschodniej konfrontacji geopolitycznej. Wobec niej konflikt z Izraelem jest tylko zjawiskiem ubocznym; wystarczy porównać liczbę zabitych w ciągu ostatnich 10 lat w Syrii czy Jemenie z liczbą wszystkich zabitych w ciągu stu lat konfliktu żydowsko-arabskiego.

W wypadku wojny Iran pozycję w Syrii niemal na pewno straci, choć będzie jej bronił. 150 tysięcy rakiet, w które wyposażył Hezbollah, jest skutecznym sposobem odstraszenia Izraela – ale ich użycie sprawi zarazem, że odstraszanie przestałoby działać. Iran jest graczem ideologicznym na poziomie strategii, lecz pragmatycznym na poziomie taktyki, i nie będzie chciał ryzykować utraty tej pozycji.

Zarazem jednak Teheran nie mógł zignorować precyzyjnego ataku na swój konsulat w Damaszku, w którym zginął dowódca Gwardii Rewolucyjnej w Syrii Mohammad Reza Zahedi i czworo jego najbliższych współpracowników. Izrael, jak zwykle, odmówił potwierdzenia, że to jego samolot odpalił rakietę, ale niewielu posiada takie możliwości, a nikt inny nie posiadał. Inaczej niż we wcześniejszych takich sytuacjach, Iran nie mógł odpowiedzieć jakimś atakiem na jakiś izraelski obiekt: zniszczenie konsulatu zostało odebrane jako eskalacja.

Nalot zmasowany i mało szkodliwy

Nie jest jasne, dlaczego Izraelczycy postanowili przeprowadzić ten atak. Były szef Mossadu Yossi Cohen, zapytany przez izraelskiego dziennikarza, czy jego śmierć usuwa jakieś poważne zagrożenie dla Izraela, odpowiedział: „Nie wiem… Mam nadzieję, że tak”.

Odrębną kwestią jest to, czy atakując konsulat, Izrael nie naruszył prawa międzynarodowego. Wydaje się, że nie: konwencja wiedeńska gwarantuje nienaruszalność budynków dyplomatycznych przez państwo, na terenie którego się znajdują, ale nie chroni tych budynków przed atakami państw trzecich. Rzecz jasna, cywile i tak muszą być chronieni – ale ambasada irańska potwierdziła, że wśród ofiar nie było cywili.

Odpowiedź, jaką Iran wybrał, była zarazem dramatyczna: bezpośredni atak 300 rakiet i dronów na różne cele w Izraelu – ale też stonowana. Izrael bowiem od lat przywykł do takich powietrznych ataków w wykonaniu Hezbollahu i Hamasu i było jasne, że obrona przeciwlotnicza zlikwiduje niemal wszystkie pociski. Tak też się stało: wszystkie drony i rakiety manewrujące zostały zestrzelone i jedynie kilka rakiet balistycznych uderzyło w okolice jednej z baz lotniczych, nie wyrządzając przy tym większych szkód. Tylko szrapnel z jednej z zestrzelonych rakiet ciężko ranił 7-letnią beduińską dziewczynkę, jedyną ofiarę nalotu.

Podobnie było po amerykańskim ataku, który zabił dowódcę Gwardii Rewolucyjnej, generała Qasema Soleimaniego: Iran odpalił kilkadziesiąt rakiet na dwie amerykańskie bazy w Iraku, raniąc kilkudziesięciu żołnierzy, lecz nikogo nie zabijając. Szef irańskiego MSZ, Hossein Amirabdollahian, twierdzi, że Teheran ostrzegł o ataku kraje w regionie oraz USA. Ajatollahowie mieli świadomość, że jeśli zginą Amerykanie, odwet będzie nieuchronny. Podobnie by było, gdyby w nalocie zginęli Izraelczycy, zwłaszcza cywile. Za to nalot zmasowany, lecz mało szkodliwy, pozwala Teheranowi otrąbić zwycięstwo i nie zmusza Izraela do zbrojnej odpowiedzi.

Izrael znów stał się sojusznikiem, którego należy bronić

Jerozolima może nadal wybrać taki wariant: według przecieków, premier Benjamin Netanjahu miał już wydać odpowiednie rozkazy i odwołał je dopiero po rozmowie z prezydentem Joe Bidenem, który poinformował go, że USA odwetu nie poprą. Szersza wojna na Bliskim Wschodzie byłaby dla Waszyngtonu katastrofą, szczególnie w roku wyborczym. Ale Izrael ma znacznie ważniejsze powody, by wyrzec się odwetu.

Izraelska obrona przeciwlotnicza zapewne sama poradziła by sobie z irańskim nalotem – ale w zestrzeliwaniu pocisków uczestniczyły też rozmieszczone na Morzu Czerwonym w ramach walki z jemeńskimi Huti lotnictwo i marynarka amerykańska, brytyjska i francuska. Izrael, który jeszcze wczoraj był obiektem coraz bardziej kategorycznej krytyki ze strony tych państw za sposób prowadzenia wojny w Gazie, nagle znów stał się sojusznikiem, którego należy bronić.

Co więcej, pociski zestrzeliwała też obrona przeciwlotnicza Jordanii, nad terytorium której przelatywała irańska nawała. Nigdy wcześniej siły zbrojne państwa muzułmańskiego nie atakowały pocisków odpalonych przez inne państwo muzułmańskie, by bronić państwa żydowskiego. To precedens o trudnych do przecenienia konsekwencjach. W końcu Jordania mogła się zachować tak, jak w 1981 roku, kiedy król Hussein sam zauważył izraelskie samoloty przelatujące nad Jordanią w drodze do zbombardowania irackiego reaktora atomowego Osirak – i rozkazał jedynie, by ostrzec Saddama Husseina.

Istnieje precedens dla pragmatycznego braku reakcji. W 10 lat po ataku na Osirak, podczas pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, Saddam odpalił na Izrael 42 rakiety balistyczne, zabijając dwóch cywili; większość pocisków zestrzeliły amerykańskie PATRIOT-y. Izrael nie odpowiedział zbrojnie, bo groziło by to rozłamem w antysaddamowskiej koalicji zmontowanej przez USA. Państwa arabskie nie mogłyby walczyć przeciw Irakowi, jeśli w tym samym czasie Irak byłby atakowany przez ich izraelskiego arcywroga, niezależnie od powodu. Za swą wstrzemięźliwość Jerozolima zyskała potem dużo od Amerykanów – i tak może stać się i obecnie.

Szansa na wyjście z międzynarodowej izolacji

Izrael żąda, całkiem rozsądnie, uznania przez społeczność międzynarodową irańskiej Gwardii Rewolucyjnej za organizację terrorystyczną, oraz obłożenia sankcjami irańskiego programu budowy rakiet i dronów. Dodatkowym argumentem jest masowe użycie przez Rosję irańskiego sprzętu w atakach na Ukrainę. Jeżeli te kroki zostaną podjęte, bezpieczeństwo Izraela będzie zapewnione w większym stopniu, niż gdyby zdecydował się na odwet. Netanjahu oczekuje również powstania międzynarodowej koalicji antyirańskiej, czyli jakiejś formalizacji tego, co się w odpowiedzi na irański atak już dokonało. To będzie trudniejsze, ale sukces dałby Jerozolimie nieporównanie więcej, niż – powiedzmy – zbombardowanie irańskiego ośrodka atomowego w Natanz.

Ale najważniejsze – odmowa zbrojnej odpowiedzi na irański nalot pozwoliłaby Izraelowi wyrwać się z międzynarodowej izolacji, w której się, w znacznym stopniu za własną przyczyną, znalazł. Za wojnę w Gazie, wywołaną, przypomnijmy, rzezią 1200 Izraelczyków przez oddziały Hamasu, Izrael jest oskarżany o ludobójstwo. Przyczyną jest odmowa zrozumienia przez zachodnią opinię publiczną, że wojna z przeciwnikiem, który traktuje własnych cywili jako żywe tarcze, nieuchronnie oznaczać musi śmierć tysięcy z nich – a odmowa zbrojnej odpowiedzi oznaczałaby nieuchronnie śmierć kolejnych Izraelczyków w kolejnych zbrodniach Hamasu. Ale Izrael kompletnie zlekceważył to, jak bardzo jest mu niezbędne poparcie tej opinii i, zamiast czynić wszystko, by liczbę cywilnych ofiar ograniczyć, najwyraźniej się nimi nie przejmował: atak na konwój WCK postawił tylko kropkę nad „i”. Teraz Izrael znów padł ofiarą agresji – ale brak zbrojnej odpowiedzi uniemożliwi ponowne potępianie go za to, że się broni.

Tym bardziej, że Iran – inaczej niż Hamas, który całkiem niesłusznie utożsamiano z całym społeczeństwem palestyńskim i jego walką o swoje prawa – naprawdę się na obiekt sympatii zachodniej opinii nie nadaje. Tu nie chodzi o sam nalot – wielu zapewne przyklasnęłoby bombardowaniu Tel Awiwu – ale o to, że teokratyczny reżim ajatollahów, mordujący kobiety za to, że nie dość starannie zakrywają włosy, wykonujący najwięcej po Chinach wyroków śmierci, brutalnie tłumiący wszystkie mniejszości etniczne, religijne czy seksualne, militarystyczny i nacjonalistyczny, jest po prostu antytezą wszystkich wartości, jakie wyznają uczestnicy antyizraelskich demonstracji. Zaś oś konfrontacji się zmienia: od dziś wrogość do Izraela musiałaby by być uzasadniana sympatią dla Iranu, nie tylko dla Hamasu.

Izrael dostał od swoich arcywrogów historyczną szansę, by wygrzebać się z dołu, w którym sam się zakopał. Ale by ten zwrot mógł być trwały, Jerozolima musi się zmierzyć z całą uzasadnioną krytyką i potępieniem: od lekceważenia bezpieczeństwa cywili w Gazie po pogromy Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu. Inaczej opinia światowa, zamiast dokonania koniecznej, lecz trudnej rewizji ocen, uznać wygodnie może, że Jerozolima i Teheran są siebie warte.

Już dziś Iran domaga się od Zachodu uznania, że w swej reakcji na atak na konsulat był „powściągliwy”, zaś Rada Bezpieczeństwa ONZ nie potrafi zająć w sprawie zmasowanego nalotu na terytorium innego państwa zdecydowanego stanowiska. Jeśli taka reakcja się upowszechni, istotnie nie pozostanie nic innego, jak strzelać. Dopóki starczy amunicji.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.