[…] żaden najdoskonalej grający z szachy albo tłumaczący teksty naukowe, albo informujący o chorobach, ba, stawiający ich rozpoznania wedle wyników badań komputer nie będzie próbował uniknięcia ciosu młotkiem czy kilofem, bowiem nie wykaże „instynktu samozachowawczego”[…]
Stanisław Lem, „Tajemnica chińskiego pokoju”, TAiWPN Universitas, 1996, s. 16
Wszyscy jesteśmy z Lema. Nie zdając sobie sprawy, w jakim stopniu, mimowolnie myślimy Lemem, a jego narracje stanowią kontekst, w jakim rozpatrujemy potencjalne scenariusze przyszłości. Eksperyment wyobraźni, na jakim wyrośliśmy, czytając „Bajki robotów”, „Opowieści o Pilocie Pirxie” czy „Cyberiadę”, przeszedł w powtarzane i niezauważane niemal doświadczenie – futurologia stała się teraźniejszością. Podobne wrażenie towarzyszy seansowi najnowszego filmu Jérémie Périna – „Mars Express” to nie „świat, który nadejdzie”, ale już tu jest i wydaje się retro – w dużej mierze dzięki zastosowanej estetyce, wyjętej z komiksów, mangi, anime lat osiemdziesiątych. Jak zanurzyć się w technologicznej fantazji z antropocentrycznym szkiełkiem na oku Périn wie doskonale, dlatego nasyca swoje sci-fi głęboko transhumanistyczną refleksją o tym, czego brak ludzkości, a czego wciąż upatruje się w maszynach.
Rozmowy robotów
„Ludzie już ze sobą nie rozmawiają” – to jedno z narzekań osób żyjących w wyobrażonym przez niego, różnorodnym społeczeństwie, złożonym z organicznych ludzi, hybryd robotyczno-ludzkich, androidów i zwykłych robotów. Czy do rozmowy – tej, jakże ludzkiej – wydawałoby się – czynności, nie zatrudnia się właśnie najwięcej botów? Cedując na system algorytmów obowiązek słownej komunikacji z człowiekiem, konstruktor zakłada, że nam (o ile ten tekst czytają jeszcze tylko homo sapiens) nie chce się więcej ze sobą rozmawiać. Mimo coraz bardziej zaawansowanych narzędzi, coraz słabiej potrafimy się porozumieć. A jeśli już porozmawiać trzeba, to czy wolimy to robić z botami, czy z ludźmi, pozostaje kwestią indywidualną.
Dlatego bohaterowie „Mars Express” najczęściej stanowią duety ludzi i maszyn – jak główni bohaterowie: Aline i Carlos. Ona – homo sapiens z różnymi wszczepami boryka się z uzależnieniem, ma aktywowany system chroniący ją przed piciem alkoholu. On – hybrydyczny android stworzony na bazie człowieka, który zginął na misji i jego ciała nie odnaleziono, ciągnie za sobą historię swego pierwowzoru i przyjmując jego tożsamość, bierze za jego czyny odpowiedzialność. Ważnym elementem historii mężczyzny stają się żona i córka – dawna rodzina, od której ma nakaz sądowy trzymania z daleka, bo jak sam przyznaje, „był przemocowcem”. Mimowolnie Carlos powtarza schemat zachowań w dawnym domu swego pierwowzoru i wciąż usiłuje odzyskać względy rodziny. Jakby naprawienie błędów człowieka, na którego bazie został stworzony, dało mu upgrade do bycia kimś więcej niż androidem. To, jak reżyser i scenarzysta konstruuje protagonistę, przypomina jego wcześniejszego „Lastmana” [2017–2020]. Serial powstał dzięki crowdfundingowi, bo wycofał się jeden ze sponsorów, a budżet wśród fanów zebrano dwukrotnie większy niż przewidywano. Opowiada o bokserze chroniącym osieroconą córkę swego trenera przed quasireligijną sektą superludzi, rządzących skorumpowanym miastem. Podobne wątki pojawiają się też w fabule „Mars Express”, który powstał w tym samym francuskim studiu Everybody on Deck. Tym razem jest to znacznie szerzej i ambitniej zakrojona produkcja, wyceniana na 8 milionów dolarów, łącząca 2 i 3D, której nie byłoby, gdyby nie sukces dwóch sezonów „Lastmana”.
Używając z niezwykłą elegancją kodów estetycznych anime, Périn próbuje zrozumieć toksyczną męskość, która używa siły fizycznej, by stłumić wrażliwość. Odkrycie własnej kruchości było najpierw tematem komiksu o tym tytule, który począwszy od 2013 roku w dziesięciu tomach opublikowali rysownik Bastien Vives oraz scenarzyści Balak i Michael Sanlaville. Zaadaptowany na serię animowanych historii, do ostatniej sceny unosi tajemnicę głównej intrygi, dążąc do nieuchronnego końca, który jest zarazem nowym początkiem, co też zbliża struktury „Lastmana” i „Mars Express”. Oba dzieła – serial i film – zostały też wspaniale zinstrumentalizowane przez duet kompozytorów: Freda Avrila i Philippe’a Monthaye’a, tworzących sentymentalną tkankę postmodernistycznych odniesień. Muzycznie z dużym smakiem posługują się oni elektronicznym brzmieniem z lat osiemdziesiątych i rockowym instrumentarium, które buduje nieco zgliczowaną, brzmiącą kolorowym plastikiem i migającymi światełkami tkankę dźwiękową „Mars Express”. Słychać w niej podobne echa co w „Lastmanie”, tyle że tym razem brodzimy jeszcze w bogactwie kulturowym krajów Maghrebu, niematerialnych, zawieszonych w powietrzu wokalizach oraz stylizacjach na Elvisa, którego niski tembr wydaje się wydostawać z grubaśnej szafy grającej.
Korona stworzenia
Struktura „Lastmana”, stworzonego dla France 4, przypomina „Leona Zawodowca” [1994] Luca Bessona – została ona jednak rozwinięta i zniuansowana w typowo japońskiej kresce z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, anime i mangi, które zalały wtedy francuski rynek, zbudowały wrażliwość estetyczną wychowanych na nich twórców. Zarówno styl, jak i poszczególne motywy zostały podjęte przez Jérémie Périna w jego pełnometrażowym filmie z niespotykanym wyrafinowaniem. Lekkość, płynność, a zarazem gwałtowność zmian, oddane w znakomitym, zaskakującym montażu, czynią z tej historii prawdziwie epicki obraz. Doceniam fakt, że materiału starczyłoby tu na cały sezon serialu, ale twórcy kondensują go w pełnometrażowy film. Obraz – tchnący zarówno nieskończoną przestrzenią, jak i bliską, kameralną skalą – skupia się na człowieku w obcym, nieprzyjaznym otoczeniu, które oswaja i dostosowuje do swoich potrzeb.
Aspekt ten wyraża już otwierająca scena, w której widzimy dziewczynę na łóżku w niewielkim pokoju, bawiącą się z kotem. Zabrudzenie widoczne na jej twarzy przenosi się na sierść zwierzątka, dlatego bohaterka przełamuje go, wyłącza – bo pupil okazuje się robotem – a zdjęte z niego futerko wrzuca do prania. Chwilę później do mieszkania wkracza napastnik i wywiązuje się strzelanina; stajemy wobec pytania, po co ktoś napada osobę w jej własnym mieszkaniu? Zdarzenie to staje się pars pro toto obrazem rzeczywistości, jaką zaraz poznajemy. Niedaleka przyszłość, Ziemia i jej otoczenie stanowią scenerię rozważań o miejscu, jakie zajmujemy w urządzonym przez nas globalnym domu. Schwytani w kapciach w pół zdania, przyłapani na jakiejś zwyczajnej intymności, jakiej przy udziale maszyn doświadczamy sami ze sobą, choćby scrollując w telefonie, dostrzegamy nagle, że człowiek nie jest wcale „miarą wszechrzeczy”, a świat nie musi być wcale urządzony podług jego interesów. Wyzbywając się gatunkowych ograniczeń i krzyżując z innymi bytami, poszerzając o nie swoją egzystencję, jesteśmy w stanie zrozumieć, że być może nie stanowimy korony stworzenia ani też wyznacznika największej znanej nam wrażliwości. Może twory z krzemu i litu potrafią być czulsze i bardziej obdarzone współczuciem niż te ze związków węgla i białka.
Relacje z technologią interesują Périna zwłaszcza w wymiarze intymnym. Przecież same rozmowy z niewidzialnym interlokutorem już toczą się szeptem, gdy ktoś ma w uchu słuchawkę. Twórca przenosi to odrobinę dalej – wystarczy przyczepić sobie naklejkę do skroni, żeby porozumiewać się na odległość bezpośrednio myślami. Odgadywanie pragnień drugiej osoby nie stanowi już żadnego wyzwania, odkąd są transmitowane bezpośrednio do zainteresowanych. Całkowita dostępność oznacza też całkowitą kontrolę i tu zaczynają się schody: czy jesteśmy w stanie poświęcić naszą osobność, żeby perfekcyjnie się dopasować?
W świecie „Mars Express” starodawny podryw nie ma racji bytu. Koledzy z pracy śmieją się z człowieka, który próbuje flirtować z nie-maszyną. Po co, chciałoby się zapytać, skoro roboty czynią najlepszych partnerów, podwładnych oraz pracowników seksualnych? A jednak ta staroświecka potrzeba nieprzewidywalnego, obarczonego ryzykiem kontaktu, staje się zachcianką ludzi znudzonych idealnością skrojonych na ich potrzeby robotów. Osoby takie widzimy w tle głównej akcji: złotą androidkę-jednorożca, leżącą i pachnącą w domu akademickiego wykładowcy, identyczne kobietokształtne twory tańczące w erotycznym klubie. Jak należy rozumieć próbę podrywu między robotami? Męskokształtny android proponuje drugiemu zbliżenie. Tamten odpowiada, że widząc, jak ludzie to robią, myślał, żeby spróbować, ale z kobietokształtną androidką. Tak konserwatywnie zostali widać zaprojektowani. Podobnie jak AI najbardziej odzwierciedla przekonania swoich inżynierów, tak samo tutejsze inteligencje dają świadectwo tym, którzy je skroili na swoją miarę.
Nostalgia za Ziemią
Bohaterowie mieszkają w sztucznych, luksusowych koloniach w regionie Noctis – prawdziwie istniejącym labiryncie uskoków sfotografowanych przez sondę Mars Express, należącą do Europejskiej Agencji Kosmicznej w 2006 roku. Osady nowego społeczeństwa mieszczą się na czerwonej planecie, która częściowo odciążyła Ziemię, ale nie rozwiązała problemu lokalowego – z wiadomości w telewizji dowiadujemy się, że wciąż szukane są nowe miejsca kolonizacji homo sapiens. Ziemia funkcjonuje jak „stary kraj”, otaczany nostalgią. Wyniesione z niego zwyczaje, by np. oglądać telewizję, hodować kwiaty w doniczkach czy mieć w domu kota, dają posmak swojskości jak lo-fi-hiphop radio.
Tytułowy Mars Express wozi pasażerów, podobny do TGV, choć nieco szybciej. Mijane obrazy kosmosu wyglądają jak te dobrze znane z okien pociągu. Urządzenie codzienności na kształt tego, co dobrze znamy, pozwala zadomowić się w kameralnym w gruncie rzeczy kawałku wszechświata. Brak w filmie zachłyśnięcia się nowinkami technologicznymi – nienaganna scenografia, kostiumy, rekwizyty mają odsyłać do cyberpunka i retrofuturyzmu – stąd echa „Raportu mniejszości”, „Akiry” czy „Łowcy androidów” widoczne w najmniejszych detalach. Périn nie napawa się jednak dizajnem statku kosmicznego czy organicznej słuchawki przysysającej się do ucha i policzka. Gadżety mijają w tle, raczej wzbudzając uśmiech i dając poczucie, że już z nich korzystamy. W końcu nic tak się nie starzeje jak technologiczna nowinka. Film skupia się na interakcjach między bytami o różnym stopniu wolności i zaprogramowania. Pytania, jakie zadaje, dotyczą w głównej wierze optymalizacji związków człowieka z maszyną i wchłonięcia cyberbytów we własne ciało. Bohaterowie „Mars Express” wiedzą, że zrobienie duplikatu własnej osoby jest dopuszczalne tylko w chwili śmierci (dlatego nagle staje się ona niczym specjalnym, ktoś umarł raz, inny kilka razy). Oczywiście, skoro to w ogóle możliwe, musi też bywać terenem nadużyć. Czy osoba, która chce studiować na prestiżowej uczelni, ale nie stać jej na wysokie czesne, nie ma prawa zarabiać swoim duplikatem? Zatrudnić swój mózg na farmie mózgów, bo przecież czymś trzeba zasilać systemy uczących się danych? Zatrudnić ciało w branży erotycznej, skoro wciąż jest na nie popyt? Eksploatować się za pomocą nowych, lepszych dragów, wzmacniających pamięć i wytrzymałość w stopniu dotąd niespotykanym?
Groza mimikry
Czy chcemy żyć z maszynami? Wydaje się, że jest to nieaktualne pytanie, ale czas zadać je nieco inaczej. Z jakiegoś powodu użytkownik oczekuje, że maszyna będzie go traktować „po ludzku”, czyli przy zachowaniu naszej godności oraz wyjątkowości. Na ile takie doświadczenia wynikają z realnej praktyki kontaktu z ludźmi, trudno rozstrzygnąć. Byłabym sceptyczna: chcemy, żeby maszyny były wyidealizowanym obrazem nas samych: skuteczne, szybkie, doskonałe. Lubimy, jeśli są tak zaprogramowane, jakby wyrażały emocje, ale wyłącznie pozytywne: radość, współczucie, chęć przyznania się do błędu. Poziom satysfakcji zależy od tego, na ile czujemy, że maszyna nas rozumie – czy zatem został osiągnięty poziom mimikry, pozwalający „czuć się swobodnie” w kontakcie z maszyną, w domyśle – lepszą wersją nas samych, lecz wyraźnie odrębną od człowieka. Naśladowanie gestów, mimiki, sposobu wysławiania się (te pozorowane pauzy „zastanawiania się” ChataGPT, które dobrze znamy) jest mile widziane, gdyż sprawia, że wzrasta poziom zaufania w interakcji z maszyną. Jednak zbyt bliskie podobieństwo grozi wejściem w „dolinę niesamowitości”, czyli niepokój rodem z horroru.
Do bezpiecznego kontaktu potrzebne jest ustalenie, z kim/czym się ma do czynienia, czy można traktować go jak człowieka oraz czy byt, z którym rozmawiamy, jest sprawczy i przestrzega narzuconych mu norm moralnych. Postaci zaludniające ekran w tym filmie, są całkowicie przystosowane, aby w mgnieniu oka potwierdzić, czy interakcja przebiega z człowiekiem, czy robotem. Co więcej, ufają w tej materii swojej intuicji, jak Aline, która w mig rozpoznaje, że jej rozmówca kłamie, z jego postawy na baczność – po prostu musi być wojskowym, odruchowo ustalając rangę. Dwa najważniejsze czynniki, według których ocenia się interlokutora, to możliwość jego cierpienia, a więc odczuwania emocji, oraz potencjał niezawisłego podejmowania decyzji, czyli wydania niezawisłego sądu i wzięcia odpowiedzialności za swoje działania. Czy dotyczy to autonomicznego samochodu czy robopsa albo odkurzacza Rumba, odpowiedź zależy od użytkownika. To, czy nadajemy przedmiotom zdolność czucia, zależy głównie od światopoglądu, co szeroko opisuje Paweł Fortuna w książce „Optimum 2.0. Idea cyberpsychologii pozytywnej” [1], podając czytelnikowi trzy pytania testowe: „Czy seksbot Harmony może być ofiarą gwałtu? Czy robotowi społecznemu Pepperowi można zadać ból? Czy robot Digit powinien być karany za błędy w pracy?”. Od tego, jak na nie odpowiemy, zależy nasze postrzeganie technologii w relacji z człowiekiem. Optymista będzie widział szansę w upodmiotowieniu high techu, pesymista zagrożenie dla własnej sprawczości.
Fantomowa intuicja
Jérémie Périn uważa, że istnieje sztuczna (czyli fantomowa) intuicja. To, jak działa AI i w jaki sposób selekcjonuje dane, przypomina bardziej zbiory skojarzeń, porządkowane wedle prawdopodobieństwa – czyli bliżej jej do przewidywania niż przenikliwości zwanej potocznie inteligencją. Dlatego film oddaje cyberbytom ich prawo odczuwania. Są bardziej ludzcy niż ludzie – tak ich zaprogramowano.
Nadzwyczaj ruchoma jak na animację, płynąca dokoła bohaterów kamera daje wrażenie bezkresu – otoczenia, które wręcz upomina się o wolność dla swoich mieszkańców. Walka o równe prawa robotów, gnębionych jak kolejna mniejszość, doprowadza do rebelii. Zanim ona jednak nastąpi, śledzimy intrygę thrillera, w którym zniknięcie programistki, uruchamia domino, opowiadane w konwencji noir (najbliższym odniesieniem jest tutaj „Chinatown”).
Wiele scenariuszy przyszłości zakłada, że nasze twory zbuntują się przeciwko nam i że my, ich pomysłodawcy i konstruktorzy, padniemy ofiarą własnego wynalazku, który przejmie nad nami kontrolę. A co jeśli będzie inaczej? Jeśli Lem się mylił i w komputerach obudzi się instynkt samozachowawczy? Na wskutek prześladowań i otwartych ataków ze strony ludzi roboty postanowią odejść od nas i zostawić nas samymi sobie. Wyruszą na podbój nieznanych nam dotąd miejsc czy przepadną – wszystko jedno, grunt, że wzgardzą naszą opieką. Czy będziemy za nimi tęsknić? A może bez nich pozabijamy siebie nawzajem? Albo wynajdziemy na ich miejsce kolejną rzecz, tym razem na pewno bezpieczną, bo bezgranicznie lojalną? Następną generację maszynowych sobowtórów – nasze idealne odbicie.
Paradoksalny happyend „Mars Express” ilustruje piosenka śpiewana boskim, niemal robotycznym głosem przez Alice Lewis:
Łzy wyschły, ziemia spalona, wszystko się zmieniło.
Czytam znaki nowego świata, płyną w moich żyłach.
Z serca zniknął strach.
Milion mil stąd, milion mil stąd.
The tears have dried, the land has burned, and everything’s changed.
Reading signs of brand-new world is running through my veins
and in my heart the fear has gone away.
A milion miles away, a million miles away.
To hymn nowej, nieznanej grupy – trans- czy postludzi – dokładnie nie wiadomo, ale film z całych sił im kibicuje.
Przypis:
[1] Wydanie drugie, PWN Warszawa 2024 – z książki tej zaczerpnęłam również motto niniejszego tekstu.