Niespełna dwa tygodnie temu perspektywy amerykańskiej demokracji wydawały się bardziej mroczne niż kiedykolwiek od czasu wygranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w 2016 roku. Dwukrotnie poddany impeachmentowi były prezydent i skazany przestępca – Trump, który zaledwie kilka dni wcześniej przeżył próbę zamachu, napawał się swoim „męczeństwem” i całkowitym panowaniem nad pełną czołobitności i egzaltacji konwencją Partii Republikańskiej, która żywiołowo przysięgała mu wierność. Z kolei prezydent Joe Biden – wciąż jeszcze nie mogąc otrząsnąć się po katastrofalnym występie w debacie prezydenckiej – tracił poparcie, a jego kampania była w rozsypce z powodu uporczywej odmowy stawienia czoła faktom: jego wyniki w sondażach były wyjątkowo słabe, obawy o jego podeszły wiek rosły z dnia na dzień, a jego kandydatura wydawała się skazana na porażkę.

Wyglądało na to, że Biden nie ustąpi, a Partia Demokratyczna, niezdolna do wprowadzenia zmian, skazuje się na klęskę. Wyglądało na to, że Trump i całkowicie podporządkowana mu Partia Republikańska są na najlepszej drodze do miażdżącego zwycięstwa w listopadzie. A już z pewnością wierzyli w ten scenariusz, zresztą tak samo jak ci z nas, którzy są im przeciwni. A potem wszystko się odwróciło.

Po tygodniach sprzeciwu, w obliczu nasilających się wezwań do ustąpienia, Biden ogłosił w niedzielę, 21 lipca, że rezygnuje z kandydowania i „przekaże pałeczkę” swojej wiceprezydent, Kamali Harris. W przeciągu zaledwie kilku dni Harris zdołała zapewnić sobie nominację. Zdobyła poparcie Bidena, Nancy Pelosi, Baracka i Michelle Obamów, Billa i Hillary Clintonów oraz praktycznie wszystkich demokratów z Senatu oraz Izby Reprezentantów. Zebrała ponad 200 milionów dolarów w rekordowym czasie, z czego większość pochodziła z niewielkich darowizn, i zarejestrowała ponad 170 tysięcy nowych wolontariuszy w kampanii. Wywołała również ogromny entuzjazm na kampanijnej trasie. Przyjęła bardzo stanowczy ton zgoła prokuratorskiego „oskarżenia” wobec kandydatury Trumpa i Vance’a. 

Nadejście Harris zmieniło wszystko, jeśli chodzi o listopadowe wybory i perspektywę zabezpieczenia, a być może nawet wzmocnienia osłabionego i kruchego systemu demokratycznego w Ameryce. A biorąc pod uwagę oczywiste pokrewieństwo Trumpa z Putinem, Orbánem, Modim, Le Pen i Netanjahu, nie jest przesadą stwierdzenie, że energia, jaką Harris wniosła do Partii Demokratycznej, jest znakiem nadziei dla zwolenników praw człowieka i liberalnej demokracji na całym świecie. 

Dziedzictwo Bidena

Prezydentura Bidena od zawsze była w najlepszym razie „pomostem do przyszłości”, jak sam wielokrotnie powtarzał podczas swojej kampanii w latach 2019–2020 (nawet jeśli później wycofał się z tej deklaracji, co niewątpliwie było ogromnym błędem w ocenie sytuacji). Jego kampania miała wiele słabości, takich jak utrzymująca się nostalgia za minioną epoką „dwupartyjności”, co nie pozostawało bez związku z wiekiem Bidena (jego z dumą ogłaszana przyjaźń ze Stromem Thurmondem, najważniejszym południowym segregacjonistą w Senacie po drugiej wojnie światowej, była szczególnie rażącym przykładem). Wielu, w tym ja, nie cieszyło się z jego startu w wyścigu prezydenckim w 2020 roku, gdzie było wielu znakomitych kandydatów, w tym progresywni Elizabeth Warren i Bernie Sanders. 

A jednak Biden był w stanie zdobyć nominację – w dużej mierze dzięki wysiłkom reprezentanta Jima Clyburna na rzecz mobilizacji czarnoskórych wyborców w prawyborach w Karolinie Południowej – a w listopadzie 2020 roku również prezydenturę. Jego zwycięstwo było prawdziwym triumfem. Uzyskał najwyższą w historii USA liczbę 81 milionów głosów, o 7 milionów więcej niż Trump, i zdobył 306 z 538 głosów elektorskich. Z powodzeniem jednocząc partię wokół szeroko pojętego progresywnego programu, a następnie stawiając czoła wysiłkom Trumpa zmierzającym do obalenia wyniku wyborów, Biden doskonale przeprowadził proces zmiany władzy w momencie prawdziwego kryzysu demokratycznego, a następnie wykonał dobrą, choć nie świetną pracę na urzędzie.

W 2022 roku w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” przekonywałem, że Biden nie powinien ubiegać się o reelekcję. Rzecz jasna, nie postąpił zgodnie z zaleceniami. I chociaż jego decyzja o ubieganiu się o ponowny wybór wywołała wielkie kontrowersje, to było praktycznie niemożliwe, aby jakikolwiek poważny demokrata zakwestionował jego nominację. Jego sztab wyborczy pracował w pocie czoła, aby jego ograniczenia, zarówno te związane z wiekiem, jak i polityczne, pozostały niezauważone, a on sam z łatwością wygrał wszystkie prawybory. A jednak stawało się coraz bardziej jasne, że tylko jego odejście z wyścigu może zapobiec spektakularnemu zwycięstwu Trumpa w listopadzie.

Gdy jednak wreszcie zrezygnował, uczynił to z klasą, która przysporzyła mu wielu pochwał. W krótkim przemówieniu do narodu w Gabinecie Owalnym wyjaśnił, że demokracja jest ważniejsza niż ambicje polityczne i „przekazuje pałeczkę” „nowemu pokoleniu” właśnie ze względu na silne przywiązanie do demokracji. Nawet były wiceprezydent Trumpa, Mike Pence, pochwalił decyzję Bidena, stwierdzając na X [dawniej Twitter]: „prezydent Joe Biden podjął właściwą decyzję dla naszego kraju i dziękuję mu za przedłożenie interesów naszego narodu nad własne”. Nie trzeba dodawać, że Pence, i tak już znienawidzony przez entuzjastów MAGA, został za to wściekle potępiony. 

David Frum w artykule w „The Atlantic” podkreślił obywatelską cnotę przyświecającą decyzji Bidena, zauważając, że „w przemówieniu wyjaśniającym, dlaczego zrzeka się władzy, prezydent ukazał siebie jako nowoczesnego Cincinnatusa, a jego republikańskiego konkurenta jako nowego Katylinę”. Jak wyjaśnia Frum: „Ojcowie założyciele przeciwstawiali jasne dziedzictwo Cincinnatusa złowrogiemu charakterowi Katyliny: człowieka o zdeprawowanych żądzach seksualnych, który prawie osiągnął szczyty władzy i wykorzystywał populistyczne namiętności, by obalić konstytucję, zdobyć bogactwo i spłacić swoje rozpaczliwie naglące długi”.

Mark Leibovich w tym samym magazynie przedstawił bardziej wyważoną perspektywę:

„«Chodzi o was», oświadczył prezydent w swoim wczorajszym przemówieniu. Ale przez długi czas chodziło o niego. […] Obecnie Biden zostawił jedynie niewiele czasu na późną i pośpieszną walkę. I niewiele przestrzeni na zaleczenie podziałów, które powstały w wyniku tej kłopotliwej sprawy. Jeśli Harris przegra z Trumpem, na Bidena spadnie spora część winy. Nie mam zamiaru uderzać w prezydenta, gdy jest w odwrocie. Bidenowi należy dać miejsce na przeżycie tej trudnej próby, opłakanie końca jego długiej kariery i cieszenie się z przesadnych hołdów (nawet tych od knujących zdrajców z jego własnej partii). Powinien mieć mnóstwo czasu na pożegnania. Będą one zasłużone. Ale pełna historia spuścizny Bidena i jego wyników będzie w tym rozdziale niekompletna, dopóki nie zostanie rozwiązany zasadniczy problem – czyli do listopada”.

Obietnica Harris

O ile Biden stał się źródłem niesnasek w Partii Demokratycznej, Kamala Harris niemal natychmiast stała się źródłem jedności. W tygodniach następujących po fatalnym występie Bidena w debacie 27 czerwca stawało się coraz bardziej jasne, że chociaż Biden „wygrał” prawybory demokratów na początku roku, stracił poparcie kluczowych polityków Partii Demokratycznej, którzy obawiali się, że jego kandydatura spowoduje poważne straty w Kongresie i na szczeblu stanowym; utracił również dużą bazę darczyńców, która okazywała się coraz bardziej niezbędna w kampaniach demokratów; oraz prawie cały liberalny i postępowy komentariat, który od ponad ośmiu lat bije na alarm o autorytaryzmie MAGA na łamach „New York Timesa”, „Washington Post”, „The New Republic”, „The Atlantic”, „The Nation”, „The American Prospect”, „New Yorkera” i wielu innych czasopism. 

W odpowiedzi Biden próbował grać populistyczną kartą, niemal jak Trump, przedstawiając te grupy jako „elity” pozbawione kontaktu z „wyborcami”, którzy poparli go kilka miesięcy wcześniej w prawyborach. I jest prawdą, że utrzymywał silne poparcie wśród innych ważnych elementów koalicji demokratów, zwłaszcza kongresowego Black Caucus, jak również postępowych ikon, takich jak Bernie Sanders i Alexandria Ocasio-Cortez, oraz głównych związków zawodowych AFL-CIO. Z czasem jednak całe to poparcie zaczęło słabnąć, w dużej mierze z powodu bardzo nieudolnej reakcji Bidena na rozwijającą się sytuację.

Ostatecznie jego ustąpienie było powiązane z decyzją o poparciu kandydatury Harris. Z pewnością preferencje Bidena odegrały tu pewną rolę. Jednak faktem jest, że jako urzędująca wiceprezydent, która była również współkandydatką Bidena, a także jako pierwsza kolorowa kobieta, która kiedykolwiek pełniła funkcję wiceprezydenta, Harris była oczywistą pretendentką do nominacji partyjnej. I choć niektórzy mieli zastrzeżenia co do jej kandydatury, a inni uważali, że ze względów proceduralnych powinny odbyć się „mini-prawybory”, wszyscy potencjalni konkurenci szybko ustawili się w szeregu, aby ją poprzeć – w dużej mierze dlatego, że jakikolwiek wysiłek zmierzający do zakwestionowania jej nominacji z pewnością wywołałby ogromne oburzenie ze strony mających kluczowe znaczenie afroamerykańskich wyborców. 

Do tego kryzys w partii był na tyle poważny, że decyzja Bidena stała się źródłem tak wielkiej ulgi i prawdziwego entuzjazmu dla kandydatury Harris, że być może przewyższa to cokolwiek, co mogłyby wytworzyć wszelkie prawybory. Obecnie mamy więc do czynienia z niezwykłym poziomem jedności i mobilizacji na rzecz kandydatury Harris. Przejście od układu Biden–Harris do Harris–TBA [to be announced – przyp. red.] było płynne, a podczas całego tego procesu Harris stanęła na wysokości zadania, najpierw pozostając lojalnym wiceprezydentem Bidena, a teraz ruszając w teren jako nowa liderka Partii Demokratycznej w obecnym cyklu wyborczym.

Harris jako kandydatka ma duże zalety. Jill Filipovic prawdopodobnie ma rację, gdy twierdzi w artykule w „The Atlantic”, że „największą zaletą Kamali Harris” jest jej zdolność do prowadzenia energicznej kampanii na rzecz praw aborcyjnych, wolności reprodukcyjnej i ogólnie opieki zdrowotnej dla kobiet – i że może to być kwestia, od której zależą listopadowe wybory. Jako pełna energii i stosunkowo młoda czarnoskóra kobieta już wzbudziła ona nadzwyczajny entuzjazm wśród Afroamerykanów i młodych wyborców, co może odegrać istotną rolę w kluczowych stanach. Chociaż jej osiągnięcia jako prokuratora były niejednoznaczne, Harris ma na swoim koncie skuteczne ściganie oszustw konsumenckich, bankowych i nadużyć korporacyjnych, a jej oczywiste mocne strony jako prawniczki procesowej, najlepiej widoczne podczas przenikliwych przesłuchań republikańskich kandydatów i świadków w senackiej Komisji Sądownictwa, będą ogromnymi atutami na kampanijnym szlaku i we wszelkich debatach z Trumpem – którego z pewnością zniszczy w każdej poważnej dyskusji. Również wśród czołowych postępowców, takich jak Pramila Jayapal i Alexandria Ocasio-Cortez, panuje dla niej prawdziwy entuzjazm. 

Nadchodzące wyzwanie

Jednocześnie wynik wyścigu prezydenckiego wciąż oscyluje w granicach błędu, a Harris stoi przed prawdziwymi wyzwaniami, zwłaszcza jeśli chodzi o zdolność do dorównania sile Bidena wśród starszych białych wyborców z klasy robotniczej i wyborców niezdecydowanych. 

James Carville – wieloletni strateg demokratów, odpowiadający za udane kampanie Billa Clintona – który zdecydowanie wzywał Bidena do ustąpienia, odnotował realną obietnicę kandydatury Harris i zmianę nastrojów, jaką ona wywołała. Ale ostrzegł również, że „musimy być trochę ostrożni… [Jest] o 10 procent za dużo triumfalizmu […] Wynik będzie bardzo bliski i chociaż rozumiem, że ludzie czują się teraz o wiele lepiej i są podekscytowani, to ekscytacja musi być miarkowana realizmem, a realizm polega na tym, że czeka ją trudna kampania”. Wypowiadając się w programie MSNBC „Morning Joe”, Carville podkreślił, że Harris stoi w obliczu „ugruntowanego przeciwnika, który ma za sobą dużą część kraju” i zwrócił uwagę, że kampania Trumpa zastosuje wszelkiego rodzaju rynsztokowe taktyki, aby zaatakować Harris, a także podsycać strach i złość w stosunku do jej kampanii.

Takie ataki już się rozpoczęły. Harris jest potępiana jako „DEI hire”, czyli osoba zatrudniona wyłącznie ze względu na rasę i płeć, która do tego uosabia wrogość woke wobec „amerykańskich wartości”. Niedawno Trump w mediach społecznościowych nazwał Harris „głupią jak kamień”. Podobnie jak w poprzednich latach, nadal kpiąco błędnie wymawia jej imię. Adam Serwer z „The Atlantic” zwięźle podsumował te ataki, zauważając, że owa „ofensywa jest wyrazem wartości Partii Republikańskiej i jej programu politycznego […] w całej swojej brzydocie”. Znana teoretyczka intersekcjonalności, Kimberlé Crenshaw, przedstawiła podobne spostrzeżenia na X: „W ciągu najbliższych kilku miesięcy zobaczymy wzrost rasistowskiego, mizoginistycznego języka. Dlaczego? Ponieważ publiczne atakowanie czarnoskórych kobiet jest wprost taktyką napędzającą program prawicy”.

Podczas gdy kandydatura Harris niesie ze sobą prawdziwą nadzieję dla Partii Demokratycznej i obrony demokracji liberalnej, z pewnością ujawni również niektóre z najbardziej szkodliwych i niebezpiecznych cech trumpizmu, ideologii cieszącej się bardzo realnym poparciem wśród wielu milionów amerykańskich wyborców. Kampania Harris i Partia Demokratyczna będą musiały bardzo ciężko pracować, aby odeprzeć zaciekłe ataki, które nadejdą, i zmobilizować wyborców potrzebnych do zdecydowanego pokonania Trumpa w listopadowych wyborach. Nawet taka porażka wyborcza z pewnością będzie kwestionowana i blokowana przez liderów, działaczy i prawników Partii Republikańskiej; jak donosi w artykule „New York Times”, „niezrażeni zarzutami w sprawie 6 stycznia, republikanie opracowują plany podważenia porażki Trumpa”. Niezależnie jednak od tego, jak niepewne może okazać się zwycięstwo wyborcze, porażka wyborcza byłaby niczym innym jak katastrofą. Kilka tygodni temu katastrofa wydawała się nieuchronna. Ale dziś jest powód, by mieć nadzieję – i wykonać pracę niezbędną do utrzymania nadziei przy życiu.