Pod koniec stycznia „Financial Times” opublikował artykuł, w którym – powołując się na anonimowe źródła – dziennikarze poinformowali, że europejscy urzędnicy rozważają potencjalny „restart” sprzedaży rosyjskiego gazu w Europie. Oferta wznowienia importu miałoby stanowić część szerszego pakietu zachęcającego Moskwę do podjęcia negocjacji ze stroną ukraińską. Kto wpadł na taki wspaniałomyślny pomysł – zgadnąć nietrudno. Według autorów tekstu są to nasi usual suspects: Węgrzy i Niemcy.
Tekst jest znamienny. I to nie tylko dlatego, że sam pomysł jest absurdalny – szczególnie w momencie, w którym Rosjanie nie sygnalizują chęci do rozmów z Europą. To ukazanie sposobu myślenia sporej części elit rządzących Starym Kontynentem.
Fetyszyzacja surowca
W oczach wielu polityków europejskich surowiec z Rosji stanowi swego rodzaju rękojmię dobrobytu. Wystarczy tylko wznowić przesył, aby wszystko wróciło do normy. Ceny energii poszybują w dół, przemysł znów będzie konkurencyjny, a konsumenci odetchną z ulgą i w podzięce zagłosują na tych, którzy do tego doprowadzili. Wystarczy więc odblokować rury dla Gazpromu, aby surowiec popłynął szerokim strumieniem. Rosjanom też na tym zależy. To dlaczego by się nie dogadać?
To wybiórcza argumentacja, z którą związany jest szereg problemów. Fetyszyzacja „taniego” gazu z Rosji, którego rzekomo Europa pozbawiła się na własne życzenie, jest – toczka w toczkę – powtórzeniem rosyjskich narracji, które pośrednio wpływają na umysły europejskich decydentów i opinię publiczną. Jest to także manipulacja, bo przerzuca odpowiedzialność za kryzys energetyczny z rzeczywistego winowajcy – Rosji – na Unię Europejską i kraje członkowskie.
Wreszcie, forsowanie koncepcji wznowienia dostaw z Rosji jest kompromitujące nie tylko ze względu na etyczną wątpliwość – wzięcia tego pod uwagę akurat trudno oczekiwać. Chodzi tu przede wszystkim o to nieznajomość faktów lub po prostu ignorancję.
Przymusowy odwyk
Paradoksalnie, to Europa została zmuszona do zmniejszenia importu gazu z Rosji przez Kreml – nie na odwrót. Przy czym, faktycznie, zmniejszenie zależności UE od dostaw z tego kierunku nastąpiło w tempie skokowym od 2022 roku. Udział rosyjskiego surowca w całej strukturze unijnego importu zmalał – z 40 procent w 2021 roku do zaledwie 8 procent dwa lata później.
Stało się to jednak nie dlatego, że na gaz wprowadzono – wzorem restrykcji wobec części rosyjskiej ropy – unijne embargo. Rosjanie jednostronnie redukowali przesył surowca, co wpisuje się w strategię obliczoną na intensyfikację kryzysu energetycznego, aby zmiękczyć proukraińską postawę Zachodu. Moskwa zaczęła to robić jeszcze przed rozpoczęciem inwazji, w 2021 roku.
Przez cały 2022 rok Rosjanie celowo piętrzyli trudności przed Europejczykami, chcąc niejako testować naszą ustępliwość. W marcu zażądali uiszczania płatności za surowiec w rublach, co stanowiło jednostronne naruszenie zapisów kontraktowych. W efekcie gaz przestał płynąć do tych krajów, które nie zgodziły się na takie dictum (chociażby do Polski).
Jeszcze więcej zabawy Rosjanie mieli z Niemcami, których pokłady cierpliwości testowane były w równie ordynarny sposób. W czerwcu 2022 roku Gazprom ograniczył eksport gazu za pośrednictwem niesławnego Nord Streamu 1. Jak argumentował koncern, redukcja wynikała z niemożności otrzymania z Kanady turbin gazowych, które zostały tam odesłane na okresowe prace remontowe. Reżim sankcyjny miałby rzekomo blokować ich wysyłkę. Po namowach Berlina Kanadyjczycy zezwolili na odesłanie sprzętu. To jednak na niewiele się zdało – z początkiem września Rosjanie wyzerowali przesył Nord Streamem pod pozorem prac konserwacyjnych. Eksportu już nigdy nie wznowiono. Nie minął miesiąc, a gazociąg eksplodował w niewyjaśnionych okolicznościach. Ostała się jedynie ostatnia z nitek nieeksploatowanego wcześniej Nord Streamu 2.
Gaz z Rosji? Proszę bardzo!
Przesyłając gaz do Europy, Rosjanie tak naprawdę są w większym stopniu ograniczeni infrastrukturą aniżeli blokadą polityczną. O swobodzie Gazpromu w tym obszarze świadczy chociażby to, że w 2024 roku wzrost importu rosyjskiego surowca do UE wzrósł względem poprzedniego roku, z 8 do 11 procent. I to pomimo wojny oraz rosyjskich dywersji w Europie.
Moskwie wystarczy, że zainteresowany gazem odbiorca jest gotów przyjąć rosyjskie warunki oraz to, że fizycznie możliwe jest przesłanie takiego surowca. Oba te warunki spełniają Węgrzy, którzy obecnie przepuszczają przez swój kraj rekordową ilość surowca, aby potem eksportować go na inne rynki. Cynizm po raz kolejny opłacił się Viktorowi Orbánowi.
Ze wszystkich czterech szlaków, którymi Gazprom eksportował w przeszłości gaz do Europy, polityczną blokadę nałożono tylko na jeden z nich – przebiegający przez Polskę Jamał-Europa. Nord Stream 1 jest uszkodzony, a tranzyt przez Ukrainę wygasł wraz z końcem zeszłego roku. Kijów podjął suwerenną decyzję o nieprzedłużeniu kontraktu z Gazpromem, czemu nietrudno się dziwić. Ostał się tylko biegnący po dnie Morza Czarnego TurkStream, który łączy się z UE na granicy bułgarsko-tureckiej – i to z niego korzystają Węgrzy.
W rzeczywistości, od 2022 roku po stronie unijnej nie uchwalono żadnej całościowej restrykcji wobec importu rosyjskiego gazu – z wyjątkiem niewiele znaczącego zakazu reeksportu gazu skroplonego (LNG) w unijnych terminalach. Można założyć, że gdyby istniała techniczna możliwość, to wzrost zakupów gazu z Rosji byłby większy. Potwierdza to zresztą trend sprzedaży rosyjskiego LNG – w 2024 roku europejskie firmy kupiły rekordowy wolumen tego paliwa, który trafia na kontynent przez terminale na Zachodzie.
Powtórka z rozrywki
Zezwalać na „wznowienie” przesyłu rosyjskiego gazu do Europy zatem nie trzeba, bowiem tak naprawdę UE niewiele zrobiła, aby go realnie zakazać. W latach 2021–2023 to Rosjanie celowo redukowali eksport, łamiąc przy tym zobowiązania kontraktowe i uzależniając relacje handlowe od kremlowskiego widzimisię. Inaczej niż niepamięcią bądź niewiedzą nie można przecież wytłumaczyć tego, że ktoś realnie forsuje powrót do biznesowej relacji z podmiotem, który w każdej chwili może wyrzucić zawartą wcześniej umowę do kosza.
Ponowne nawiązanie długoterminowych kontraktów z Gazpromem – będącym w istocie rzeczy przede wszystkim politycznym narzędziem – to jawne proszenie się o kłopoty. Obecne problemy UE z dostępem do energii nie wynikają z antyrosyjskich restrykcji. Błędem Europy, za który przyszło nam słono zapłacić, było przede wszystkim uzależnienie się od dostaw z Moskwy.
Projekcja „racjonalności” na Rosjan też nie ma większego sensu. Przed Gazpromem rysują się chude lata, a koncern nie jest w stanie zastąpić utraty europejskiego rynku nowymi odbiorcami w Azji. Dlatego można byłoby założyć, że Rosjanie byliby zainteresowani częściowym odzyskaniem zysków na zachodnim kierunku. Niemniej, Kreml jest w stanie poświęcić nawet jedną ze swoich najbardziej dochodowych firm, jeśli tylko ma nadzieję, że w ten sposób ugra coś politycznie. Wskaźniki EBIDTA, wyniki finansowe – wszystko to schodzi na drugi plan.
Rosyjskie kuszenie
Natomiast samo sygnalizowanie gotowości do pertraktacji z Kremlem stanowi dla niego pozytywny znak. Rosjanom niewiele trzeba, aby podchwycać tego rodzaju sygnały i za ich pomocą podsycać europejskie konflikty, kusząc „tanim” gazem, który można zacząć przesyłać jakoby od zaraz. Retoryka ta trafiła na podatny grunt chociażby w obliczu wygaśnięcia tranzytu przez Ukrainę. Rosyjscy oficjele do tej pory zapewniają o swoich dobrych zamiarach, zestawiając je z zawistnym Kijowem. Perorują, jak to pełni są dobrej woli i chęci do współpracy. Problemem są tylko Ukraińcy, którzy przez swoją niezgodę jednostronnie pozbawiają europejskich odbiorców dostępu do taniego surowca.
Podchwycenie rosyjskiego przekazu przez europejskich polityków to zaś spełnienie kremlowskich życzeń. Dyplomacja Rosji uwielbia bowiem rozgrywać sprawy międzynarodowe w konkretny sposób: Moskwa sama tworzy problem, aby potem – z troski o stabilność międzynarodową – „zaprosić” zainteresowane strony do wypracowania „wspólnego” rozwiązania. Proces ten dłuży się, często ze względu na absurdalne żądania Rosjan. Strony są jednak na tyle wciągnięte w negocjacje, że w pewnym momencie przystają na rosyjską propozycję – wtedy, kiedy Moskwa wreszcie schodzi z tonu ku bardziej rzeczywistym założeniom. Wszyscy rozchodzą się w zadowoleniu, zapomniawszy o tym, że to Rosja stanowi przykrą konieczność, przez którą trzeba było się spotkać.
I jeśli Europejczycy znowu się nabiorą na ten numer, to nie można wykluczyć, że Rosjanie będą licytować wysoko. Domagając się chociażby ignorowania miliardowych kar, jakie Gazprom powinien zapłacić za łamanie zobowiązań kontraktowych. Rosjanie nie poczuwają się przecież do odpowiedzialności za grę wbrew zasadom fair play, dlaczego więc mieliby być za to wszystko karani? Niech Europa za to płaci. Tak jak dawniej.