Wiele było w ostatnich tygodniach mowy o politycznych programach, wiele o skandalach, wiele o nowych technologiach i ich wpływie na dyskusję polityczną. Rzadziej zadawano pytania o wartości, jakie reprezentowali poszczególni kandydaci.
Te mogą być bardzo różnorodne. W kampanii wyborczej Emmanuela Macrona z 2017 roku były to hasła europejskości, otwartości i liberalnej demokracji, choć nie zapominano też o francuskim patriotyzmie. W Niemczech w 2021 roku Zieloni mówili o ekologii, sprawiedliwości pokoleniowej, solidarności. Barack Obama w 2008 i 2012 roku stawiał na nadzieję na dobrą zmianę, inkluzywność i wspólnotowość. Donald Tusk mówił w 2007 roku o „polityce miłości”, kampania jego partii za każdym razem mieści się gdzieś w macronowsko-obamowskim spektrum.
Jednak politycy, którzy powszechnie nazywani są w debacie publicznej populistami, również artykułują w swoich kampaniach wyborczych wartości. Co więcej, robią to często bardzo skutecznie, co widać po zwycięstwach Donalda Trumpa, Jarosława Kaczyńskiego czy Marine Le Pen. Wiele mówią o patriotyzmie, suwerenności, konserwatyzmie, bezpieczeństwie.
Rzecz jasna, czym innym jest o wartościach mówić, a czym innym jest zgodnie z nimi postępować. I pod tym względem ta kampania wypadła dość ponuro – z trzech powodów.
Po pierwsze, obrzydzić przeciwnika
Dwa sztaby przewodzących stawce – Rafała Trzaskowskiego i Karola Nawrockiego – robiły wszystko, aby obrzydzić adwersarza jak największej liczbie niezdecydowanych wyborców.
Najgorzej wypadł tutaj Nawrocki – polityk najwyraźniej źle sprawdzony przez swój własny sztab. Co więcej, sądząc na podstawie historii z mieszkaniem Jerzego Ż., to dokładnie ktoś, kogo można uznać, tak jak zrobił to profesor Antoni Dudek w podcaście „Kultury Liberalnej”, za „osobę niebezpieczną”. Był to moment, w którym mogliśmy zajrzeć pod okrywającą Karola Nawrockiego pozłotkę sprawowania istotnych funkcji i noszenia lodówek „zwykłym Polakom”. W zupełnie innym świetle prezentują się teraz jego zdjęcia z szemranymi przedstawicielami świata przestępczego.
Ataki sztabu na Trzaskowskiego odbywały się, jak zawsze w przypadku PiS-u, na zasadzie mechanizmu projekcji. Polega on na atakowaniu przeciwnika za wady, które sami mamy. Przykład: skoro Nawrocki miał problem z mieszkaniem, atakowano Trzaskowskiego za politykę mieszkaniową. Nie ma symetrii między manipulacją prowadzącą do przejęcia czyjegoś mieszkania a błędami w polityce mieszkaniowej. Pierwsze działanie to zwykłe drapieżnictwo, drugie – błędy obecne w polityce każdej władzy. Wzajemne obrzydzanie kandydatów wpłynęło na to, że wiele osób przesunęło swoje głosy na polityków lewicowych. Nie ma gwarancji, że spora część tych wyborców w drugiej turze w ogóle wyjdzie z domów.
Po drugie, sałatka społeczna
Dotychczasowa kampania obfitowała w debaty telewizyjne. Pierwsze z nich zgromadziły przed urządzeniami rekordową liczbę widzów, organizowano więc kolejne, aż ostatecznie zamieniono je w wyrafinowaną torturę nudy.
Jakie było właściwie źródło tej nudy? Sztaby wyborcze pozbawiły kandydatów – szczególnie dwóch pierwszych w stawce – możliwości mówienia czegokolwiek w sposób spontaniczny. Zamiast tego, zdecydowano się na fragmentację społeczeństwa, jego pokrojenie jak warzywa na sałatkę, podzielenie go na grupy elektoratu, zainteresowane tym czy innym kandydatem, a następnie definiowano dla tych grup „przekazy dnia”.
To dlatego wypowiedzi polityków robiły często wrażenie sklejonych z wielu niewiele mających ze sobą wspólnego wątków. Przodował w tym zwłaszcza Nawrocki, który a to mówił, że „ludzie dzielą się na takich, którzy posiadają łaskę wiary, i takich, którzy jej nie posiadają”, a to stwierdzał coś na temat „afer mieszkaniowych PO”. Sałatka społeczna skutecznie zapobiegała realnemu pojawieniu się w debacie wartości, ponieważ niewiele było mówione po to, aby wzmocnić lub obronić to, w co naprawdę się wierzy. Wszystko zgodnie z dyktandem „wewnętrznych sondaży”.
Pod wpływem tej drugiej dynamiki powiększały się zasięgi i poparcie dla kandydatów znajdujących się dalej od dwóch najważniejszych partii. Szymon Hołownia, Magdalena Biejat, Adrian Zandberg – wszystko to kandydaci, którzy mieli „przekazy dnia” nieco mniej sformatowane, a dzięki temu mogli sobie pozwolić na spontaniczność. Dlatego byli bardziej autentyczni w obronie wartości niż kandydaci PO i PiS-u.
Po trzecie, atak dużych i małych Braunów
Już teraz można z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że była to najbardziej nienawistna kampania prezydencka w III RP. Wkrótce specjaliści od komunikacji politycznej, którzy policzą wszystkie antysemickie, antymuzułmańskie, antyukraińskie i po prostu rasistowskie wypowiedzi, ukażą nam skalę zjawiska. Połączenie rosnącej roli mediów społecznościowych z licznymi debatami wideo, w których wszyscy kandydaci mieli równe prawa, a dziennikarze nie odgrywali roli strażników bram, stało się toksyczne. W efekcie nienawistne wypowiedzi Grzegorza Brauna oraz innych prawicowych radykałów de facto się znormalizowały.
Można było odnieść wrażenie, że wśród kandydatów występował jeden duży Braun – ten oryginalny, najradykalniejszy – oraz wielu małych Braunów, którzy jak echo powtarzali jego retorykę. Do tych ostatnich zaliczał się również pozujący na centroprawicowego Karol Nawrocki. Dla wyborców Trzaskowskiego natomiast powinno być niepokojące, że i w jego retoryce pojawiły się zupełnie nieuprawnione utyskiwania na mniejszość ukraińską. Te przykłady nihilizmu oraz cynizmu politycznego zostaną z nami na długo.
Rafałowi Trzaskowskiemu trzeba oddać, że w trakcie debat bronił wartości tolerancji i różnorodności, atakowanych w sposób zupełnie perfidny przez Grzegorza Brauna, Sławomira Mentzena i innych. Wielu odbiorców mogło mieć jednak uzasadnione wrażenie, że swoich poglądów nie wyrażał wystarczająco zdecydowanie. W dobie populistycznych ataków na demokrację warto zastanowić się, czy nie lepiej zaryzykować procesem w trybie wyborczym niż nie postawić tamy politycznemu nihilizmowi. Natomiast osoby ze społeczności LGBT nie zapomną szybko tego, że prezydent Warszawy, który otwierał parady równości, wolał schować tęczową flagę podczas debaty.
Po czwarte, dziennikarskie śledztwa
Podobno gdy z puszki Pandory wyszły już wszystkie obrzydliwe stworzenia, na samym końcu wyszła z niej jeszcze jedna istota: nadzieja. Jeśli kampania wyborcza przed pierwszą turą wyborów prezydenckich jest taką puszką, a wszystkie przykłady nihilizmu, cynizmu i doniesienia o przestępstwach są tymi stworami, to jakimś powodem do nadziei była postawa dziennikarzy.
Chodzi o te osoby, które nie ustawały w ujawnianiu skandali związanych z politykami, na czele z kawalerką Karola Nawrockiego. To oni w dość ponurym krajobrazie ostatnich tygodni przywracali nieco nadziei na to, że na scenie publicznej w naszym kraju są jeszcze osoby wierne wartościom. Dodaje to nieco otuchy w sprawie tego, co może nas czekać w kolejnych dwóch tygodniach.