To było w erze starych polskich złotych, pierwszej miłości i pierwszego żalu. Podwarszawskie okolice, klocek podstawówki „tysiąclatki” wśród szarych bloków. Jak wszędzie między Bugiem a Odrą w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia.
To właśnie tam i wtedy poznałem Szymona.
Ile jest gorzkiego absurdu w pozornie nagich cyfrach, gdy trzeba dopisać do roku urodzenia tę drugą datę. Że chodzi o Szymona Żuchowskiego (1983–2025).
Szymon mawiał, że to już czterdziestka mija, że niedługo będziemy zakładać wytarte marynarki i z kombatancką miną opowiadać młodzieży, „jak to kiedyś było”. Że kiedyś, w połowie XXI wieku, usiądziemy i powspominamy. I cóż, nie usiądziemy. A rok 2050 dla Szymona pozostanie już na zawsze metaforą.
Nie będę tu pisał o jego książkach, wierszach, tłumaczeniach. O tym piszą ci, którzy się na tym znają. Gdy się z kimś dzieliło wspólne lata szkolne, to trudno pisać z innej perspektywy. Przecież to do końca siedzi w człowieku, pamięć dzieciństwa, ten raj utracony w różowej mgle.
Lata szkolne, lata najdawniejsze. Lata przed-światu, w którym nic jeszcze nie jest określone, a wszystko jest jeszcze możliwe.
Wszystko zdawało się możliwe, szczególnie właśnie dla Szymona. On już w podstawówce kolosalnie imponował — lekturami, wiedzą, zainteresowaniami. Piszę to bez kucia pomnika i bez ironii. Jego znajomość literatury, muzyki i języków była zawsze z kompletnie innego poziomu. I w dorosłym życiu i wtedy, gdy byliśmy dzieciakami, nastolatkami, i to ledwie wczesnymi.
Pamiętam, że na lekcji rosyjskiego (był kiedyś taki przedmiot) Szymon ni stąd ni zowąd napisał na ławce, że stolko raz ty cziełowiek, skolko jazykow ty znajesz. Trzydzieści lat mi to siedziało w głowie, dopiero teraz dopytałem AI i uświadomiłem sobie, że to cytat przypisywany Goethemu.
Pamiętam, jak Szymon ni stąd ni zowąd zaczął opowiadać na przerwie o Kartaginie. Ja nie wiedziałem nawet do końca, co to właściwie jest. I wydawało mi się, że to wszystko był — jak to się wtedy mówiło — lans.
Dopiero później zrozumiałem, że nie.
Pamiętam też pokazy przezroczy na lekcjach geografii u pani B. (solidarnie znienawidzonej), takie Google Street View tamtych czasów. Zaciągano zasłony i pani B. wyświetlała fotografie innych krajów i kontynentów.
To było jak pokazywanie nam wielkiego świata, w który już niedługo mieliśmy wskoczyć. Na główkę i bez zahamowań. Trochę się baliśmy. Ale nie mogliśmy się doczekać.
Dzisiaj nas, roczniki lat osiemdziesiątych, roczniki ówczesnego wyżu, przyjęło się nazywać „millenialsami”. Bo w tych latach millenijnych, to my byliśmy „ci młodzi”. To myśmy się formowali. I czekało na nas nie tylko życie, ale i nowe stulecie. Cała nowa epoka była przed nami.
Staliśmy się pierwszym polskim pokoleniem, które nie pamięta już w zasadzie PRL, za to ostatnim, które pamięta świat sprzed komputerów i internetu. I ostatnim urodzonym bez smartfona w dłoni.
A dzisiaj tego smartfona już mamy i on pinga nas nagle, bo dzieje się to, co będzie się zdarzać tylko częściej i częściej. Oto ożywa na Whatsappie półmartwy czat „Nasza klasa”, ktoś niespodziewanie dzwoni — i wtedy już wiadomo, że ktoś.
Nie przeszliśmy z Szymonem przez gimnazjum, bo za naszych czasów ich jeszcze nie było. Dzisiaj ich znowu nie ma. Idą lata, idą dekady, idą kolejne reformy. Ale strofka Kazimierza Wierzyńskiego, wspominającego własne lata szkolne, pozostanie niezmiennie prosta a prawdziwa.
„Gimnazjum przeszło, prześniło się dawno,
Dziś nikt nie cieszy się z końca godziny,
Wojny punickie są bajką zabawną
I już na zawsze nie ma Kartaginy”.