Dla wykształconego amerykańskiego wyborcy wszystkie wybory na świecie w 2025 roku wydają się dotyczyć tylko jednej rzeczy: Trumpa. Zamknięci w narcystycznej bańce, wyobrażamy sobie, że każdy naród przejmuje się głównie nami i chce nam pokazać kciuk w górę albo w dół. Niezależnie od tego, czy wybory odbywają się w Kanadzie, Watykanie, Australii czy Rumunii, interpretujemy ich wyniki przez pryzmat Trumpa.

Kto uratuje Amerykę?

Oczywiście w pewnym sensie to prawda, że działania podejmowane przez Stany Zjednoczone w ostatnich miesiącach – cła, wycofywanie się z globalnych zobowiązań, niechęć wobec nie-białych migrantów – wpływają na każdy kraj. Administracja Trumpa skutecznie podważyła cały globalny porządek gospodarczy, bezpieczeństwa i moralny, który przez wiele lat uznawaliśmy za oczywisty. Teraz, gdy amerykańscy wyborcy postawili na izolacjonizm, każdy kraj staje przed niespodziewanymi, nowymi wyborami i decyzjami.

Amerykańskie ramy interpretacyjne mówią jednak więcej o naszych zmartwieniach niż o reszcie świata. Każdy artykuł o Marku Carneyu, Rafale Trzaskowskim czy papieżu Leonie XIV w amerykańskiej prasie zawiera desperacką nadzieję, że ktoś – ktokolwiek – pokaże, że koszmar Trumpa może się skończyć. W kraju pokładamy nadzieję w sędziach federalnych, odwadze firm czy celebrytów albo w rynkach. Ktoś nas wyzwoli z Trumpa, bo sami nie potrafimy. Na arenie międzynarodowej jesteśmy jeszcze bardziej zdesperowani. Założę się, że niejeden liberalny Amerykanin trzyma kciuki, żeby Chiny „ustawiły” Trumpa i że Xi Jinping – o ironio – mógłby zostać naszym wybawcą.

Jak do tego doszło? W Stanach Zjednoczonych najważniejsze pytanie tej wiosny nie dotyczy tego, co zrobi Trump i jego rząd, ale jak mamy się mu sprzeciwiać? Siła amerykańskiej demokracji – jej instytucje, oparte na rządach prawa – nie pozostawiają miejsca na opór ludowy inny niż przy urnie wyborczej. Protesty pozostają formą ekspresji, ale nie narzędziem zmiany.

W pierwszych tygodniach administracji Trumpa największy entuzjazm w mediach społecznościowych wzbudzały bojkoty – jakby przestając robić zakupy w Walmarcie czy na Amazonie, moglibyśmy powalić oligarchów na kolana. Trudno dostrzec, w jaki sposób udział w demonstracji mógłby coś zmienić. A do następnych wyborów jeszcze daleko.

Polska nie jest taka jak USA

Dlatego pokładamy nadzieje w wyborach w innych krajach. Jeśli tak już musi być, wyciągnijmy z tego dwie lekcje – jedną w każdą stronę. Ekspertki od Europy Wschodniej, takie jak Janine Wedel i Masha Gessen, ostatnio wskazywały lekcje płynące z autorytaryzmu komunistycznego i postkomunistycznego; ja chciałbym spojrzeć w przyszłość, z nadzieją.

Po pierwsze: wynik w Polsce jest tak samo wyrównany jak wybory prezydenckie i parlamentarne w USA. Donald Trump i jego republikańscy sojusznicy pokazali, jak szybko i skutecznie można zignorować tak wyrównany rezultat. Tam, gdzie inni prezydenci od razu pokazywali chęć współpracy z politykami z drugiej strony sceny, Trump zachowywał się tak, jakby demokraci nie istnieli – w najlepszym razie jako głupcy, w najgorszym – zdrajcy. Po prostu ich ignoruje i działa. Seria rozporządzeń wykonawczych – nawet jeśli są wstrzymywane przez sądy – tworzy aurę sprawczości, co cieszy zwolenników i frustruje przeciwników. Wielu wskazuje na kontrast z ostrożnymi początkami administracji Bidena czy Obamy.

Podobnie można by powiedzieć o pierwszym roku rządu Donalda Tuska. W przypadku zwycięstwa Trzaskowskiego oczekiwania wobec sprawności i produktywności rządu byłyby znacznie wyższe. Skoro Trzaskowski przegrał, koalicja rządząca i tak będzie musiała znaleźć sposób na skuteczne działanie, bo wyborcy nie kupią żadnych wymówek.

Po drugie: gdybym miał wskazać jeden powód, dla którego kultura polityczna w Polsce (i wielu innych krajach) różni się od tej amerykańskiej, byłby to mniejszy stopień dziaderstwa. Polskim odpowiednikiem amerykańskich wyborów 2024 byłoby starcie Lecha Wałęsy z Januszem Korwin-Mikkem. Zarówno amerykańscy demokraci, jak i republikanie – z różnych, lecz równie krótkowzrocznych powodów – kurczowo trzymają się swoich wiekowych liderów. System dwupartyjny ogranicza też rotację. Efekt: niespójność, brak elastyczności, a przede wszystkim obojętność wobec przyszłości. Bez względu na zapewnienia, trudno oczekiwać, by starszy polityk poświęcał czas i energię na rozwiązania, które przyniosą efekty za dekady.

W Polsce, odwrotnie, jednym z długofalowych skutków 1989 roku jest to, że kadra polityczna jest po prostu młodsza – siedemdziesięcio- czy osiemdziesięciolatkowie (jak Jarosław Kaczyński) to jednak rzadkość. Wiek nie jest oczywiście wyznacznikiem poglądów politycznych, co pokazuje starcie dwóch diametralnie różnych kandydatów w Polsce. Można jednak mieć nadzieję, że młodsze pokolenie wywrze bardziej dynamiczny wpływ na przyszłość kraju.

Amerykańscy obserwatorzy teraz, po wyborach prezydenckich w Polsce, zapewne zrewidują swoje prognozy dotyczące przyszłości Donalda Trumpa. Jeśli chodzi o mnie – jestem bardziej optymistyczny co do przyszłości Polski niż co do bliskiej przyszłości Stanów Zjednoczonych.