Pamiętacie tę scenę z „Annie Hall” [1977], w której grani przez Woody’ego Allena i Diane Keaton bohaterowie rozmawiają sobie na tarasie niby o niczym ważnym, podczas gdy my, widzowie, możemy czytać na ekranie – tak jak napisy w filmie obcojęzycznym – to, co naprawdę im chodzi po głowie? Odczytywać ich obawy i ukryte pragnienia? Lata mijają, ale temat „międzypłciowych potyczek komunikacyjnych” i nadania wypowiadanym słowom ich „prawdziwego znaczenia” wciąż ma się dobrze, co udowadnia najnowszy film Paola Genovesego, „Follemente. W tym szaleństwie jest metoda” [2025].
Spirala niezręczności
On (Edoardo Leo) i Ona (Pilar Fogliati) spotykają się u niej na pierwszej poważnej, „wieczornej randce”. Takiej randce, co do której nie wiadomo, czy zakończy się po dwóch godzinach, o drugiej nad ranem, a może będzie jeszcze trwała w najlepsze wczesnym popołudniem, w porze obiadowej. Każde z nich jest szczerze podekscytowane tą sytuacją – nie wie, co na siebie włożyć, podać, przynieść, a co najważniejsze – powiedzieć. Łatwo się domyślić, że nie jest to ich pierwsza miłosna schadzka w życiu, ale i tak spirala niezręczności z każdą minutą coraz bardziej się rozkręca.
Piero ma pięćdziesiąt lat i jest rozwodnikiem, Lara zaś trzydzieści pięć i dopiero co wyszła z relacji, w której przez pewien czas pokładała poważne nadzieje (ta „peselowa arytmetyka” jest o tyle znamienna, że znowu mamy tutaj do czynienia z częściej powielanym przez filmową popkulturę modelem „on starszy, ona młodsza”). O tym, jak bardzo są niepewni siebie samych i oceny zaistniałej sytuacji, dowiadujemy się z… ich głów. Dosłownie. Akcja „Follemente. W tym szaleństwie jest metoda” przenosi nas dynamicznie z przestrzeni zewnętrznej (kolacja w mieszkaniu), do tej wewnętrznej, introspekcyjnej („mieszkania umysłowe” postaci). Co ciekawe, potok myśli dwójki protagonistów zostaje spersonifikowany, a jako widzowie mamy bezpośredni wgląd w to, jakie typy osobowościowe napędzają i – często złośliwie – komentują ich poczynania w świecie rzeczywistym. Czy znajdziemy tam więcej romantyzmu czy rozwagi? Ludzi naładowanych radością czy bardziej zgorzkniałych? Erotycznie pobudzonych czy nieśmiałych? W głowach Lary i Piera panuje niezły bałagan, ale też parytet: zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie mamy do czynienia z czterema dominującymi głosami (odpowiednio kobiecymi i męskimi), które w dużej mierze stanowią swoje odbicia i uzupełnienia (na przykład grane przez Vittorię Puccini i Maurizia Lastrico „osobowości romantyczne” nie bez powodu noszą imiona na cześć Romea i Julii).
Co pomieści głowa?
Czy możliwość zobaczenia tego, co emocjonalnie tarmosi nasz umysł, brzmi znajomo? Oczywiście, że tak. Nie sposób nie skojarzyć fabuły najnowszego filmu Genovesego z opisem oscarowej animacji studia Pixar, „W głowie się nie mieści” [Inside Out, 2015]. Tam życiem Riley kierowało pięć dominujących emocji: Radość, Strach, Gniew, Odraza i Smutek. W zależności od sytuacji życiowej, w jakiej znalazła się dojrzewająca na naszych oczach malutka bohaterka, któryś z sentymentów próbował przejąć nad nią kontrolę, a za samozwańczą kapitankę okręgu miała się Radość.
Włoch jest świadomy tych porównań i zapytany o to, powiedział mi wprost: „Na samym początku swojej kariery, jakieś 25 lat temu, zrealizowałem cykl spotów dla włoskiej telewizji publicznej Rai. I tam właśnie mieliśmy szansę wejść do wewnętrznego świata naszego bohatera, w którym walczyły różne osobowości – fana sportu, kina akcji, a może programów rozrywkowych czy przyrodniczych. Główne założenie promocyjne było następujące: abonament telewizyjny ma tak bogatą ofertę, że każda z tych osobowości ma szansę zostać w pełni zadowolona. Reklamy te zostały dobrze wówczas przyjęte, a koncept ten gdzieś się we mnie zapisał i kiełkował. Przełomowym momentem okazał się jednak pomysł, aby ograniczyć czasoprzestrzeń właśnie do mitycznej «pierwszej randki». Od wielu lat pracuję zresztą ze swoim stałym zespołem scenarzystów i scenarzystek, nie rozwijam teksów i dialogów sam, bo zależy mi na tym, aby opowiadane przeze mnie historie były w stanie pomieścić jak najwięcej różnych punktów widzenia, różnych perspektyw. Nasz proces twórczy, przerzucanie się pomysłami i refleksjami, przypomina w dużej mierze to, co ostatecznie widzicie w głowach filmowych postaci”.
Filmowi Paolo
Od premiery kultowego już „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” [Perfetti sconosciuti, 2016] minęła prawie dekada. Za sprawą tego globalnego hitu Paolo Genovese wpisał się już na stałe w panoramę najpopularniejszych twórców współczesnej włoskiej kinematografii, a film ten wciąż dzierży zaszczytny rekord Guinnessa w zakresie liczby narodowych remake’ów. We włoskiej branży filmowej żartuje się wręcz, że najlepszymi ambasadorami produkcji z Półwyspu Apenińskiego stali się reżyserzy o imieniu Paolo (obok bohatera niniejszego tekstu mowa tu oczywiście o Sorrentino, autorze oscarowego „Wielkiego piękna” i „Bogini Partenope”).
Warto zauważyć, że przez ostatnie dziesięć lat Genovese był aktywny zawodowo, choć wyraźnie odszedł od formuły gatunkowej, która go rozsławiła. Takie tytuły jak „The Place” [2017] czy „Pierwszy dzień mojego życia” [Il primo giorno della mia vita, 2023] pozwoliły nam poznać kino Włocha z innej strony – bardziej metafizycznej, poważnej czy wręcz posępnej. Filozoficzne zacięcie – a dla niektórych krytyków wręcz „zadęcie” – wzmiankowanych filmów budzi liczne skojarzenia z artystyczną działalnością naszego rodaka, Krzysztofa Kieślowskiego. Genovese zresztą nigdy nie krył się z tą fascynacją. W rozmowie wyznał mi: „W filmach Kieślowskiego zakochałem się już jako nastolatek. Niezwykle formującym doświadczeniem okazały się pokazy serii «Dekalog» i Trylogii «Trzech kolorów». Myślę, że to był pierwszy prawdziwy autor kina, z którym się zetknąłem. Ważne było to nie tylko, o czym opowiadał, ale jak zajmująco i po prostu wnikliwie to czynił. Te dzieła zapisały się we mnie na zawsze”.
Od kolacji do kolacji
„Follemente. W tym szaleństwie jest metoda” ma jednak dużo wspólnego właśnie z „Dobrze się kłamie…”. Nie chodzi tylko o charakterystyczne ograniczenie miejsca i czasu akcji, powrót do większej liczby bohaterów i bohaterek, czy przenikliwą refleksję o ewidentnych trudnościach porozumiewawczych w świecie obfitującym w nadmiar kanałów komunikacyjnych. Oba filmy – za sprawą swoich niebanalnych i naprawdę solidnych podstaw scenariuszowych – zapraszają nas do przeniesienia się ze świata rzeczywistego do świata fantazji. Fantazji, która daje nam możliwość zajrzenia – niczym za pomocą rentgenów – w najgłębsze zakamarki ludzkiej duszy. Warto jednak zwrócić uwagę na znamienną różnicę między oboma filmami. „Dobrze się kłamie…” obnażało w drapieżny sposób nasze „sekretne życia”, „wirtualne tożsamości”, które często ukrywamy na naszych smartfonach. Nie bez przyczyny film Genovesego reklamowano złotą myślą kolumbijskiego noblisty Gabriela Garcíi Márqueza: „Każdy z nas ma trzy życia: publiczne, prywatne i… sekretne”. Publiczność wychodziła z tego seansu w nastroju introspekcyjnym, bardziej „zamknięta w sobie” niż natychmiastowo otwarta na rozmowę. Chęć dialogu pojawiała się zazwyczaj później, po oswojeniu się z socjologicznym eksperymentem, który mieliśmy szansę przeżyć wraz z bohaterami na ekranie. Jak skwitował sam Genovese: „Niech pierwszy kamieniem rzuci ten, kto po seansie «Dobrze się kłamie…», nie przejrzał swoich wiadomości, nie zastanawiał się nad wykasowaniem jakichś zdjęć czy treści, a co jeszcze ważniejsze – nie miał ochoty przejrzeć zawartości telefonu swojego partnera lub partnerki”.
Tymczasem „Follemente…” jest filmem zachęcającym do tego, aby jednak (i mimo wszystko) otworzyć się na drugiego człowieka „od razu” – dać mu się poznać z różnych, często sprzecznych i paradoksalnych stron. Dać sobie i tej drugiej osobie szansę. Siła najnowszego filmu włoskiego reżysera kryje się właśnie w tej próbie akceptacji i – na ile jest to możliwe – „pokojowej kohabitacji” tych wszystkich osobowości, które budują nasze „Ja”: wrażliwca z macho, mądrali ze śmieszkiem czy romantyczki z feministką. Jak długo może jednak potrwać tak harmonijna randka? Jak mawia klasyk: „Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego…”.
