Zaczęło się od tego, że w poście na Facebooku Filip Springer odniósł się do rozmowy w moim podcaście „Ziemia zbyt obiecana” z pułkownikiem Raedem Abo Hamdanem, attaché wojskowym ambasady Izraela, stwierdzając, że „pozwalam mu przez 44 minuty nagrania kłamać”. Oceny tej już nie wyjaśnił, lecz podał też, że przestaje wspierać „Kulturę Liberalną”, bowiem „nie ma ochoty dopłacać do pracy ludzi, którzy aktywnie popierają ludobójstwo w Gazie”. Równocześnie zaś Andrzej Koraszewski w dłuższym eseju, uznał mnie za świadomego kłamcę, który „gotów jest zawsze poświadczyć, że Żydzi porywają palestyńskie dzieci i przerabiają je na macę”.
Jego z kolei oburzenie wywołał mój komentarz w „KL”, w którym twierdziłem, że premier Izraela przedłuża wojnę w Gazie dla własnego interesu politycznego. Próbując wyjaśnić tak ewidentne polemiczne zaślepienie obu skądinąd rozsądnych autorów, uznałem w komentarzu w „KL”, że na obrazy przemocy z bliskowschodniego konfliktu reagują oni nienawiścią wobec strony, którą uznają za winną. A następnie przenoszą tę nienawiść także na tych, którzy stronie tej skłonni są przypisać jakieś racje.
Problem z dowodami
Na to z kolei odpowiedział Filip Springer tekstem w Instytucie Reportażu, w którym zapewnił, że mnie nie nienawidzi, ale stwierdził też, że to, iż uważa pułkownika Hamdana za kłamcę z tej racji jedynie, że jest izraelskim oficerem, „to właściwie prawda”, bowiem armia izraelska „wielokrotnie mijała się z prawdą”.
Przytacza na to trzy konkretne dowody: sprawę ostrzelania palestyńskich karetek, o której pisałem, oraz dwa doniesienia o rzekomych okrucieństwach popełnionych przez Hamas 7 października 2023 roku, które okazały się nieprawdziwe. O sprawie karetek rozmawiałem z Hamdanem: nazwał ją „tragiczną pomyłką” i wyraził żal. Fałszywe doniesienia o 40 zdekapitowanych niemowlętach zostały przez władze izraelskie zdementowane, wbrew temu, co pisze Springer, już 10 października; o rzekomym wyrwaniu płodu mówiło nie wojsko, lecz woluntariusz z organizacji ratowniczej. Nie rozumiem, jaki to ma mieć związek z wypowiedziami Hamdana i jak miałoby Springerowi dawać prawo do oskarżania pułkownika, że „przez 44 minuty nagrania kłamie”.
„Nie zakładam z góry – stwierdza Springer, sam sobie zaprzeczając – że pułkownik Raed Abo Hamdan kłamie dlatego, że jest izraelskim wojskowym. Jednak robi to w podcaście Geberta, a Gebert nie konfrontuje go z faktami. Hamdan podkreśla, że to Hamas, jako organizacja terrorystyczna, dopuścił się ataku na Izrael, a Izrael jedynie się broni i nie rozpoczął tej wojny. Nie dodaje – nie robi też tego prowadzący – że to Izrael od czerwca 2007 roku prowadzi blokadę Strefy Gazy”. Ale to Springer nie podaje, że już w 2005 roku Izrael całkowicie się ze strefy Gazy wycofał, a blokada, wprowadzana stopniowo od 2007 roku, była spowodowana systematycznymi atakami rakietowymi z Gazy na Izrael, które Human Rights Watch w 2009 roku określiła mianem „zbrodni wojennej”. Celem blokady było utrudnienie rządzącemu w Gazie od 2006 roku Hamasowi produkcji broni do jej popełniania.
Następnie Springer wylicza, bez podawania źródła, liczne oskarżenia pod adresem Izraela, formułowane przez międzynarodowe media, organizacje praw człowieka, a także ONZ. Mają dowodzić, że „nie jest prawdą” stwierdzenie Hamdana, iż „Izrael nie walczy z Palestyńczykami i nie chce zabijać cywilów, a jego przeciwnikiem jest organizacja terrorystyczna”. Niektóre istotnie są dowodem zbrodni wojennych, a być może także zbrodni przeciwko ludzkości, o innych nie sposób rozmawiać bez zbadania źródeł. Na przykład Hamas podaje, że zginęło w Gazie prawie 60 tysięcy ludzi, Springer – że 70 do 200 tysięcy, a jak jest naprawdę – nie wiadomo. Pomijając już rozbieżność liczb, w żadnym z tych szacunków nie rozróżnia się ofiar cywilnych i wojskowych.
Problem ze sprawiedliwością
Oznacza to, że zdaniem osób, które się na nie powołują, w Gazie nie ma zabitych, są wyłącznie ofiary. Nikt nie ginie w walce, wszyscy są bezprawnie zabijani. To przeświadczenie, że „w Gazie nie ma winnych”, stanowi lustrzane odbicie tezy izraelskich ekstremistów, że „nie ma tam niewinnych”. Tu zresztą leży sedno problemu: ja uważam, że można uważać wojnę w Gazie za uzasadnioną, a zarazem twierdzić, że Izrael popełnia podczas niej zbrodnie wojenne. Obaj moi polemiści są zdania, że albo-albo.
Springer krytykuje mnie za to, że nie podejmuję polemiki z tezą Hamdana, iż armia izraelska bada każdy wypadek „tragicznej pomyłki” i wyciąga z nich wnioski. W świetle tego, że do takich „pomyłek” dochodzi systematycznie, krytyka ta jest istotnie uprawniona. O tym, że izraelska prokuratura wojskowa zdaje sobie sprawę z zagrożenia, świadczy fakt, że podjęła ona około stu dochodzeń o możliwe zbrodnie wojenne. To, że jak dotąd tylko jedno – o tortury w więzieniu Sde Teiman – zakończyło się postawieniem zarzutów, a żadne – procesem, a co dopiero skazaniem, dowodzi zaś, że dochodzenie sprawiedliwości jest bardzo trudne. Prawdę powiedziawszy, nie wierzę, by było to możliwe, póki trwają działania wojenne: sprzeciw części opinii publicznej przeciwko „ciąganiu bohaterskich obrońców po sądach” byłby gwałtowny i zapewne nie do opanowania. Przypomnijmy sobie, co się działo w Polsce podczas sprawy Nanghar Khel – a Polska nie toczyła wówczas wojny ze śmiertelnym zagrożeniem. Oczywiście z prawnego punktu widzenia nie stanowi to żadnej obrony.
Można domniemywać, że także po wojnie niewielu sprawców zbrodni wojennych, i po izraelskiej, i po palestyńskiej stronie, stanie przed sądem. Ale nawet jeśli tak, to trudno o to obwiniać pułkownika Hamdana.
Nie wydaje mi się natomiast, by miało sens atakowanie za ten stan rzeczy mojego rozmówcy. Swoboda wypowiedzi oficera służby czynnej, do tego dyplomaty, podlega w każdym kraju ścisłym ograniczeniom, które są oczywiste już w momencie umówienia się na rozmowę. Hamdan nie mógłby odpowiedzieć twierdząco na pytanie, czy powtarzalność „pomyłek” nie świadczy o tolerancji szczebla dowódczego na ich popełnianie, a brak procesów – o uleganiu presji nacjonalistycznej opinii publicznej, bo odpowiedź taka oznaczałaby naruszenie dyscypliny, czego nie mam prawa odeń oczekiwać. Zaś odpowiedź przecząca oznaczałaby jedynie podporządkowanie się dyscyplinie, niezależnie od tego, co mój rozmówca naprawdę uważa – chyba że wcześniej ustaliliśmy, że takie pytania padną, Springer jako widz podcastu ma prawo czuć się zawiedziony; czy wręcz uważać, że skoro te pytania nie padną, to rozmowy w ogóle nie należało przeprowadzać. Ale gdyby padły, to Hamdan zasadnie by uznał, że zastawiłem na niego pułapkę – a każdy następny gość, którego usiłowałbym zaprosić, mógłby się też takiej pułapki obawiać.
Wychodzi na to, że Hamdan, wbrew Springerowi, nie skłamał. W normalnym świecie powinien móc oczekiwać przeprosin. Ale w normalnym świecie nie byłoby w ogóle potrzeby, bym pisał ten tekst.
Springer ma jednak rację, że zaproszenie podczas wojny jedynie izraelskiego attaché było jednostronne. W ciągu ostatnich dwóch lat wielokrotnie usiłowałem zaprosić do podcastu palestyńskiego ambasadora Mahmuda Khalifę, jak dotąd bezskutecznie. I to nie do „Ziemi zbyt obiecanej” – w pełni rozumiem, że palestyński dyplomata mógłby nie chcieć wystąpić w podcaście o Izraelu – ale do podcastu w „KL”, w którym obaj bylibyśmy gośćmi. Jednostronność jest tu efektem konieczności, a nie wyboru.
Problem z bezstronnością i kompetencjami
Na koniec mój krytyk wyjaśnił, dlaczego uznaje, że Izrael popełnia w Gazie ludobójstwo. Nie ujawnił wprawdzie, skąd pomysł, że redakcja „Kultury Liberalnej” i ja owo rzekome ludobójstwo „aktywnie popieramy”, ale dobre i to. „Dowody na to, że Izrael dokonuje ludobójstwa w Gazie – pisze – zebrało Amnesty International w opublikowanym w grudniu raporcie na ten temat. O udokumentowanym ludobójstwie w Gazie mówiła Francesca Albanese, specjalna sprawozdawczyni ONZ ds. okupowanych terytoriów palestyńskich, takie zarzuty stawia też Izraelowi Lemkin Institute for Genocide Prevention”. Brzmi to poważnie – ale Lemkin Institute niedawno oznajmił również, że w decyzji rządu brytyjskiego, by uznawać istnienie jedynie dwóch płci, widzi dowód „ludobójczej intencji” wobec osób transpłciowych. Wcześniej Instytut potępiał premiera Armenii za rzekome zaprzeczanie ludobójstwu Ormian, zaś Instytut z dumą stwierdza, że „przestrzegał przed izraelskim ludobójstwem w Gazie już od 13 października 2023 roku”, czyli zaledwie w sześć dni po popełnionej przez Hamas rzezi. Trudno uważać ten instytut za rzetelne i bezstronne źródło informacji.
Albanese z kolei – która, jak przypomina wysoki komisarz ONZ ds. praw człowieka, nie jest zatrudniona przez ONZ i nie mówi w imieniu organizacji, ma za sobą długa już historię zaskakujących twierdzeń. Głosiła, że „Ameryka jest podporządkowana lobby żydowskiemu”, uznała rzeź 7 października za „reakcję na ucisk Izraela” oraz poparła porównanie Netanjahu do Hitlera. Ma oczywiście prawo do swoich poglądów, podobnie zresztą jak Instytut Lemkina, ale sprawiają one, że do kompetencji, a także bezstronności obojga można mieć zastrzeżenia.
Inaczej rzecz się ma z Amnesty. Jest to szanowana międzynarodowa organizacja praw człowieka i tego szacunku nie podważyło ani to, że odmówiła w 2015 roku sporządzenia raportu o antysemityzmie w Wielkiej Brytanii, mimo że liczba incydentów wzrosła tam dwukrotnie; ani to, że prezes Agnes Callamard fałszywie podała, że izraelski prezydent Szimon Peres przyznał, jakoby Izrael otruł Jassera Arafata; ani to, że szef organizacji w USA stwierdził: „jesteśmy przeciwni temu, by Izrael istniał jako państwo narodu żydowskiego”.
W raporcie, na który Springer się powołuje, Amnesty istotnie stawia Izraelowi zarzut ludobójstwa w Gazie. Mój krytyk słusznie przytacza prawną definicję ludobójstwa zawartą w stosownej Konwencji ONZ, która wylicza czyny uznawane za ludobójstwo, a następnie stwierdza, choć nie udowadnia, że „Izrael oraz jego politycy i wojskowi dostarczają aż nadto dowodów na dokonywanie przynajmniej czterech z powyżej wymienionych czynów”. Zauważa przy tym zasadnie, że „zbrodnię wojenną od ludobójstwa różni intencja – wyartykułowana chęć zniszczenia grupy jako takiej” – i chęć tę egzemplifikuje czterema cytatami, z ponad stu zamieszczonych w raporcie Amnesty.
„Z takimi ludzkimi bestiami będziemy postępować odpowiednio. Izrael nałożył całkowitą blokadę na Gazę. Nie będzie elektryczności ani wody, tylko zniszczenie. Chcieliście piekła, dostaniecie piekło” – miał powiedzieć na X „Ghassan Alian, Minister Obrony Izraela 10 października 2023”. Pomijam już to, że generał Alian jest szefem wojskowego biura koordynacji działań humanitarnych na terenach palestyńskich, a nie ministrem obrony. Jest jeszcze niestety mało prawdopodobne, by Arab, choćby i generał, objął w Izraelu tę funkcję. Ważniejsze, że jak wynika z całego postu, Alian słowa o „ludzkich bestiach” skierował pod adresem Hamasu, a nie Palestyńczyków w ogóle. Trudno je więc uważać, za dowód ludobójczej intencji wobec tych ostatnich.
„Wiemy również, że jeśli dojdzie do upadku, plag, chorób, skażenia wód gruntowych itp., to zakończy to walkę… Nie widzimy sprzeczności między wysiłkiem wojennym… a wysiłkiem humanitarnym, który towarzyszy wojnie i jest jej główną częścią” – to akurat trafny cytat z konferencji prasowej Netanjahu. Pochodzi z jego wypowiedzi, w której uzasadniał przywrócenie, acz na minimalnym poziomie, pomocy humanitarnej – w odpowiedzi na pytanie, czy jej przywrócenie nie osłabi presji na Hamas. Raczej więc nie dowód ludobójczych intencji, tylko wręcz przeciwnie.
Pozostałe dwa cytaty – z wypowiedzi podpułkownika Orena (nie Orela), o tym, że „w żadnym domu w Gazie nie ma niewinności”, i ministra Ittamara Ben Gvira, że wszyscy, którzy wspierają Hamas, „są terrorystami. I należy ich wyeliminować!”, są niestety jak najbardziej trafne. Amnesty ma rację, że takie słowa są niedopuszczalne, bo usprawiedliwiają ślepą przemoc.
Jak pisałem wcześniej, tak w społeczeństwie izraelskim, jak i palestyńskim rozpacz powoduje, że ludzie odrzucają rzeczywistość i uciekają w urojony świat – taki, w którym Palestyńczycy zostali wypędzeni, lub taki, w którym nie popełniają oni własnych zbrodni.
Problem z retoryką
Izraelski sędzia Aharon Barak, który uczestniczył w rozpatrywaniu przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości wniosku RPA przeciw Izraelowi o ludobójstwo, poparł pierwszy punkt tego wniosku – o ściganie przedstawicieli władz za podburzająca mowę. I nie jest usprawiedliwieniem, że Ben Gvir mówił, co mówił, zaledwie miesiąc po hamasowskiej rzezi, a podpułkownik Oren dwa miesiące później, gdy w dziesiątkach zdobytych w Gazie domów znaleziono składy broni, zamaskowane w dziecięcych pokoikach, meczetach, szkołach. To, że wszystkich należy eliminować, było właśnie hasłem terrorystów. A ponure znaleziska tym bardziej winny podkreślać to, że w innych domach, gdzie ich nie odkryto, była niewinność właśnie.
Ale taki język nie jest dowodem na ludobójstwo. W kwietniu wspierani przez Pakistan terroryści zamordowali w Pahalgamie w okupowanym przez Indie Kaszmirze 26 hinduskich turystów. Na okupowanych terytoriach Indie utrzymują półmilionową armię okupacyjną. Kolejne powstania utopiły w krwi; tylko w ciągu 20 lat na przełomie wieków zginęły 44 tysiące ludzi. Po ataku terrorystycznym w kraju zawrzało. 7 maja Indie odpowiedziały atakami rakietowymi na Pakistan. „Nasi dzielni żołnierze mogą wymazać Pakistan z mapy świata, jeśli zechcą”, zapewnił premier stanu Telangana Revanth Reddy. „Pakistan zostanie wymazany z mapy świata w 48 godzin, jeśli Indie zaczną pełną wojnę”, potwierdził wicepremier stanu Bihar, Samrat Chaudhary. Inni czołowi politycy podchwycili to hasło. Zaś premier Narenda Modi zagroził Pakistanowi wymazaniem z mapy już wcześniej, podczas poprzedniej konfrontacji w 2019 roku, ale i tak w tym roku to powtórzył. Słowem – jeżeli uderzymy, to przestaniecie istnieć.
Nie była to jedynie czcza retoryka. Wymazania Pakistanu żądały popularne w sieci piosenki, domagając się też „pakistańskiej krwi” i „wypędzenia Pakistańczyków”. Pakistańczyków w Indiach nie ma – chodziło o indyjskich muzułmanów. Jednego wyznawcę islamu zamordowano – „z zemsty”, jak stwierdził sprawca. Doszło do setek innych incydentów przemocy. Nikt jednak, i słusznie, nie oskarżył władz Indii o ludobójczą retorykę – bo nie było cienia dowodu, że chcą „wymordować w całości lub w części” Pakistańczyków. Takie zaś kryterium zawarte w konwencji ONZ musi być spełnione, by wyliczone w niej czyny, same już stanowiące zbrodnie, spełniały kryterium ludobójstwa. By można było tę zbrodnię orzec, trzeba móc stwierdzić, że żadne inne racjonalne wyjaśnienie postępowania sprawcy nie jest możliwe.
Podobnie jak w Indiach, w Izraelu też nie sposób takiego dowodu przeprowadzić. Mówiąc wprost – gdyby Izraelczycy chcieli wymordować mieszkańców Gazy, to by to zrobili. Ofiary nie miałyby gdzie uciekać: Egipt wszak zamknął granicę. Liczba ofiar cywilnych wojny w Gazie jest bardzo wysoka, zbrodnie wojenne zostały popełnione, ale w kwestii ludobójstwa nie ma dowodów.
Problem z definicją
Amnesty jest świadoma tej trudności, więc stwierdza [5.5.2]: „Orzeczenia [MTS w kwestii ludobójczej intencji] można odczytać w sposób niezwykle zawężający, który potencjalnie uniemożliwiłby uznanie, że państwo ma zamiar ludobójczy obok jednego lub więcej dodatkowych motywów lub celów związanych z prowadzeniem jego operacji militarnych. Amnesty International uważa to rozumienie międzynarodowego orzecznictwa za zbyt ograniczające”. Dopiero bowiem wyzwolenie z ograniczeń wynikających z dotychczasowego rozumienia prawa umożliwia postawienie Izraelowi zarzutu ludobójstwa. Bez tej zasadniczej zmiany pozostaje prawdą, że w wojnie, którą Izrael toczy, giną cywile, często bez żadnego wojskowego uzasadnienia. Ale czyny, które to powodują, choć spełniają kryteria zbrodni wojennych, a może nawet zbrodni przeciw ludzkości, ludobójstwem nie są.
Co w niczym, rzecz jasna, nie umniejsza tragedii, jakiej doświadczają mieszkańcy Gazy. Tragedia ta w sposób oczywisty budzi naszą empatię i oburzenie na jej sprawców, i byłoby bardzo źle, gdyby było inaczej. Ale dokładnie w ten sam sposób tragedia bombardowanych podczas drugiej wojny światowej niemieckich czy japońskich miast winna budzić naszą empatię i nasze oburzenie wobec jej alianckich sprawców. To oburzenie zaś powinno być jednak nie punktem dojścia naszej refleksji, lecz jej punktem wyjścia: z całą pewnością i kampanię przeciwko państwom Osi, i kampanię w Gazie, można było, i należało, prowadzić inaczej.
Definicje prawne można zmieniać. Zmieniła się na przykład radykalnie definicja gwałtu, z korzyścią dla ofiar przestępstw i dla praworządności. Można więc z definicji ludobójstwa usunąć wymóg zamiaru wyniszczenia jako jedynego wyobrażalnego motywu inkryminowanego postępowania. Wówczas sam fakt znacznej liczby ofiar cywilnych, niezależnie od tego, jak dokładnie zdefiniowalibyśmy tę „znaczność”, byłby wystarczający dla orzeczenia tej zbrodni. Tyle że wówczas drugą wojnę światową należałoby uznać za obustronnie ludobójczą.
W alianckich nalotach na miasta japońskie i niemieckie zginęło ponad milion ludzi. Ich śmierć nie była „tragiczną pomyłką”, lecz pożądanym celem nalotów. Miała w zamyśle sprawców zmusić tak atakowane państwa do kapitulacji. Strategia była błędna: Niemcy złamał dopiero fizyczny podbój, Japonię – bomba atomowa. Ale alianci nie zamierzali wymordować Niemców i Japończyków „jako takich”. W świetle zmienionej definicji byłoby to jednak bez znaczenia. Liczyłaby się liczba ofiar, nie zamiar sprawcy.
Tak zresztą już się dzieje. Widzieliśmy to w elukubracjach Instytutu Lemkina w kwestii osób trans czy ponurych oskarżeniach o ludobójstwo białych farmerów, jakie wizytującemu go prezydentowi RPA Cyrilowi Ramaphosie postawił Donald Trump. Zarazem jednak taka demokratyzacja ludobójstwa miałaby też niewątpliwe psychologiczne zalety. Nie tylko Izraelowi dany zostałby słuszny odpór, lecz także różni Ormianie i inni Tutsi przestaliby się obnosić ze swoim jakoby wyjątkowym cierpieniem. A Ukraińcy w ogóle zrezygnowaliby pewnie ze starań o uznanie Hołodomoru, bo przecież to już nie byłoby nic szczególnego. Najbardziej, rzecz jasna, cieszyliby się ludobójcy, których czyny, w obliczu powszechności ludobójstwa, nie spotykałyby się już z jakimś szczególnym opprobrium.
Problem z demokratyzacją ludobójstwa
W tym nowym rozumieniu historii państwem ludobójczym byłaby też Polska. Polskie lotnictwo uczestniczyło w nalocie na Drezno 13 lutego 1945 roku: 25 tysięcy ludzi spłonęło żywcem. A następnie Polska uczestniczyła w wypędzaniu Niemców z ich ziem przekazanych Polsce: wszystko właściwie, co wówczas popełniono, łącznie z dziesiątkami tysięcy ofiar, też by się kwalifikowało jako ludobójstwo. Między Dreznem i wypędzeniem a Auschwitz czy warszawskim gettem byłaby jedynie różnica techniki, lecz nie istoty zbrodni. Taki byłby nieuchronny koszt proponowanej przez Amnesty rewizji definicji. Taki jest nieuchronny koszt orzekania nawet bez tej zmiany, że Izrael popełnia ludobójstwo.
Krytycy Izraela są tego świadomi. Human Rights Watch, podobnie jak Amnesty niesłynąca z bezstronności wobec Izraela, woli mówić o „aktach ludobójstwa” w Gazie – pojedynczych zbrodniach, których celem było wymordowanie wszystkich lub części członków grupy. Jeśli liczba ofiar jakiegoś nalotu była wystarczająco duża, można spróbować tę kategorię – sformułowaną, by osądzić zbrodnię w Srebrenicy – zastosować. Drezno pozostawałoby wówczas aktem ludobójstwa, ale cała wojna z Niemcami już nie. A Międzynarodowy Trybunał Karny, który nie zawahał się wystosować dla premiera Netanjahu i byłego ministra obrony Joawa Gallanta nakazów aresztowania (trwa postępowanie odwoławcze w sprawie legalności tej decyzji), zarzucił im wprawdzie zbrodnie wojenne i przeciw ludzkości, ale nie ludobójstwo. A przecież Trybunału o jakąś szczególna sympatię dla izraelskiego rządu też raczej podejrzewać nie można.
Springer kończy swój tekst stwierdzeniem: „Zachodzę w głowę, jakie jeszcze okrucieństwa musiałoby izraelskie państwo popełnić, by Konstanty Gebert uznał je w końcu za ludobójstwo. Ale boję się zgadywać”. Odpowiadam: państwo to musiałoby popełnić ludobójstwo. Nie popełniło.
Ale skoro tak, to dlaczego tyle ludzi je o to oskarża – nawet za cenę konieczności uznania, że tę samą zbrodnię popełniło też ich państwo? „Nie żywię też nienawiści do żadnego narodu, co zdaje się, choć nie wprost, insynuować Gebert” – zapewnia Springer. Pozostaje mi więc zachodzić w głowę, dlaczego uznał za konieczne złożyć zapewnienie, że nie nienawidzi żadnego narodu. Choć sam stwierdza, że zdawało się jedynie, że coś takiego insynuowałem. Ale boję się zgadywać.