
Graeme Macrae Burnet – szkocki pisarz, autor pięciu powieści, w tym wydanych po polsku: „Studium przypadku” [Wydawnictwo Czarne, 2025] i „Jego krwawe zamiary” [Wydawnictwo Stara Szkoła, 2018] gościł w Polsce na czerwcowym Big Book Festivalu. Udało nam się porozmawiać o najnowszej książce pisarza, w której poznajemy losy pewnej pacjentki i kontrowersyjnego terapeuty Arthura Collinsa Braithwaite’a.
Sylwia Góra: W twojej najnowszej książce, „Studium przypadku”, która została niedawno wydana w Polsce, akcja rozgrywa się w latach sześćdziesiątych XX wieku, ale wydaje się ona bardzo współczesna – dotyczy bowiem w dużej mierze relacji terapeuta–pacjentka. Zdrowie psychiczne to jeden z najważniejszych i najbardziej bieżących tematów na świecie, także w Polsce. Czy możesz powiedzieć, że to właśnie był punkt wyjścia do napisania tej powieści?
Graeme Macrae Burnet: Nie do końca, ponieważ nie napisałem tej książki z powodu popularnego tematu. Napisałem ją, ponieważ odkąd byłem studentem, interesowały mnie studia przypadków psychologicznych i psychiatrycznych. Zawsze uważałem za fascynujące to, że terapeuta lub psychiatra pisze sprawozdanie z terapii, więc gdy sam zacząłem pisać, czytałem te zapiski lekarskie, jakby były minipowieściami. Terapeutę i pacjenta widziałem jako dwie postacie spotykające się i wchodzące w interakcję, ale zwykle mamy tylko jeden punkt widzenia, czyli punkt widzenia terapeuty. Zacząłem się więc zastanawiać, jak te spotkania wyglądają z tej drugiej strony, z punktu widzenia pacjenta. To był właśnie powód, dla którego chciałem napisać tę książkę. Ale oczywiście porusza ona kwestie zdrowia psychicznego.
Szczególnie w tym okresie, czyli na początku i w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku, stare idee diagnozowania, na przykład schizofrenii poprzez zamykanie chorych w zakładzie psychiatrycznym lub podawanie im silnych leków, zostały podważone. Nastąpił zwrot w kierunku bardziej terapeutycznego sposobu radzenia sobie z tego typu problemami. Cieszę się więc, że książka ma jakiś współczesny wydźwięk, ale nie miałem takiego zamiaru, to po prostu szczęśliwy zbieg okoliczności.
Mamy pewną zmianę w leczeniu, ale jednocześnie choroby psychiczne wciąż były tematem tabu. Nadal istniał szpital psychiatryczny, gdzie leczono ludzi elektrowstrząsami, a z drugiej strony – powojenna rzeczywistość to także rozwój psychoterapii.
Tak, a brytyjskie rodziny są wówczas bardzo powściągliwe, nie rozmawiają o swoich uczuciach ani nie komunikują się ze sobą. Myślę, że do pewnego stopnia nadal tak jest. Przychodzą lata sześćdziesiąte XX wieku i ludzie są zachęcani do większej wolności, do większej swobody, na przykład w wyrażaniu swojej seksualności.
Idea, że rozmawia się z kimś i się go słucha, zamiast stawiać diagnozę, jest, jak sądzę, początkiem tego, co dziś w Wielkiej Brytanii nazwalibyśmy poradnictwem lub terapią, a nie rodzajem leczenia psychiatrycznego. Leczenie psychiatryczne sugeruje, że z pacjentem jest coś nie tak, podczas gdy w innych rodzajach terapii nie chodzi o to, że coś jest z tobą nie tak, tylko o to, że musisz po prostu omówić pewne rzeczy i dojść do ich zrozumienia. Myślę, że to zaczęło się mniej więcej właśnie wtedy.
„Studium przypadku” zaczyna się od opowieści o dziwnej przesyłce. Mamy tu pułapkę zastawioną na czytelniczkę i czytelnika, który nie wie, czy może zaufać narratorowi.
Czytelnicy w ogóle nie powinni ufać narratorowi. A jeśli to taki narrator, któremu można totalnie zaufać, to myślę, że taka książka może nie być zbyt interesująca. W tej paczce, o której wspomniałaś, postać bardzo podobna do mnie, otrzymuje pięć zeszytów, które najwyraźniej zostały zapisane przez młodą kobietę i są opowieścią o jej pięciu sesjach terapeutycznych z bardzo znanym charyzmatycznym terapeutą – Collinsem Braithwaitem. Jako czytelnicy zaczynamy wątpić, ile z tych notatek jest prawdą, czy też ile rzeczy zostało w nich pominiętych.
Myślisz, że każdy, kto przeczytał książkę, wpisuje do wyszukiwarki internetowej nazwisko: Collins Braithwaite?
Kiedy pisałem książkę, pomyślałem: „tak, wszyscy będą wyszukiwać Collinsa Braithwaite’a”. I myślę, że większość osób tak robi. A ty go googlowałaś?
Oczywiście!
Myślę, że powodem jest to, że używam stylu biografii literackiej i piszę o nim tak, jakby był prawdziwą osobą. Poza tym Braithwaite wchodzi w interakcje z innymi ludźmi, takimi jak Dirk Bogarde i R.D. Laing, którzy są rzeczywistymi osobami. Do tego umieszczam go w prawdziwych sytuacjach i to sprawia, że wydaje się bardzo prawdziwy, wydaje się istnieć w historycznej sytuacji. Lubię, gdy ludzie googlują moje postaci. To naprawdę interesujące. Ale „Studium przypadku” to również, jak powiedziałaś, historia relacji między pacjentem a terapeutą.
Ale w tym przypadku terapeuta jest niczym guru, trochę jak w sekcie.
Collins Braithwaite nie jest dobrym człowiekiem i nie ma żadnych kwalifikacji. Słowo „guru” jest dobre, ponieważ sugeruje kogoś, kto ma aurę, prawie religijną, a ludzie przychodzą do niego, bo ma tę wielką charyzmę. Wydaje mi się, że szczególnie w psychoanalizie bardzo dużo zależy od charyzmy i zdolności interpretacyjnych terapeuty. Porównałbym to do sytuacji, gdy ludzie idą do księdza, który pełni dla nich rolę tłumacza rzeczywistości, jest postacią wręcz ojcowską.
Bardzo często w psychiatrii terapeutą jest mężczyzna. Myślę więc, że istnieje podobny proces, w którym szukasz rady eksperta, guru. I ta dynamika siły jest mocno obecna w takich sytuacjach, zwłaszcza w bardziej staromodnych metodach prowadzenia terapii. Obecnie, gdy idziesz do terapeuty, to mówi on jak najmniej, raczej zachęca do tego pacjenta, sam słucha i stara się zrozumieć, zamiast mówić ci, co masz myśleć. Myślę więc, że to się zmieniło, ale nie w przypadku mojego bohatera.

Te zmiany dotyczą również Polski, można powiedzieć, że cała Polska jest teraz na terapii. To ta druga strona medalu – pop-psychologia, która jest coraz częściej widoczna w krajach rozwiniętych.
W Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza wśród młodych ludzi, jest podobnie. Czasami bardzo szybko diagnozuje się jakąś chorobę, a co tydzień pojawia się nowa. Ostatnio czytałem w gazecie o dzieciach z selektywnymi zaburzeniami odżywiania. Kiedy dorastałem, mówiło się po prostu: „nie lubię bananów”. Ale teraz, zamiast traktować takie rzeczy jako normalny proces dorastania i niechęci do pewnych potraw, używamy słowa „zaburzenie”. I to sugeruje, że coś z tobą jest nie tak. To coś negatywnego. To ciągłe nazywanie nowych zaburzeń wydaje mi się trochę niepokojące. Ale myślę też, że może właśnie o to chodzi – ludzie chcą iść na terapię i faktycznie chcą diagnozy, bo kiedy już widzą, że mają jakąś konkretną chorobę, to daje im to wymówkę, żeby zachowywać się w określony sposób, zamiast próbować zmienić swoje zachowanie. Oczywiście nie chcę bagatelizować problemów ludzi, ale myślę, że faktycznie istnieje naddiagnozowanie i wymyślanie chorób, co jest jednak niepokojące.
„Studium przypadku” to jednak książka będąca także – w mojej opinii – satyrą na klasę średnią, a także artystyczną bohemę.
Moja bohaterka, bezimienna narratorka, pochodzi z angielskiej rodziny z wyższej klasy średniej. Chodziła do prywatnej szkoły, gdzie płaci się czesne, jej ojciec był kolonialistą i mieszkał w Indiach. I rzeczywiście jej postawa ma sporo wspólnego z satyrą. Ma do powiedzenia całkiem zabawne rzeczy o ludziach, których obserwuje, ale jest też snobką. Myślę, że to jest również źródłem niektórych jej problemów. Nie potrafi się wyrazić. Jest zafascynowana seksem, ale jednocześnie to ją przeraża i dopiero stając się tą drugą osobą – Rebeccą Smith – odkrywa, że istnieje jakaś druga strona jej osobowości, bardziej wyzwolona.
Dla mnie najciekawszym tematem powieści jest właśnie emancypacja kobiet.
No tak, mamy lata sześćdziesiąte XX wieku w Londynie, ale nasze wyobrażenia o tym czasie trochę odbiegają od rzeczywistości. Myślimy o Londynie jako o miejscu wielkiego wyzwolenia, ale wyzwolenie dotyczyło bardzo nielicznej grupy ludzi. Większość nadal żyła z represyjnymi postawami z okresu powojennego, a nawet XIX wieku. Na przykład, w Anglii homoseksualizm został zdekryminalizowany w 1967 roku. I to było niezwykle postępowe. Większość Brytyjczyków nie uważała tego za słuszne posunięcie, nadal byli temu przeciwni. Parlament wyprzedzał więc opinię publiczną. A słowa „feminizm” i „wyzwolenie kobiet” nie istniały aż do końca lat sześćdziesiątych. Nawet moja bohaterka jest antyfeministką, ponieważ boi się wolności. Boi się wolności, bo wolność oznacza, że będzie musiała robić rzeczy, z którymi nie czuje się komfortowo. Myślę jednak, że w książce w pewnym sensie jest świadomość, że rola kobiet się zmienia – zmienia się sposób, w jaki mogą zachowywać się w społeczeństwie, a także wyrażać swoją seksualność. To oddaje ducha tamtych czasów.
Kiedy zbierałem materiały do książki, najważniejszą rzeczą, jaką zrobiłem, było przeczytanie mnóstwa kobiecych magazynów z początku lat sześćdziesiątych XX wieku. Są one fascynujące, ponieważ nie były to tak naprawdę magazyny feministyczne, bo nadal skupiały się głównie na tym, jak znaleźć mężczyznę, jak być atrakcyjną, ale nie dla siebie samej – lecz dla mężczyzn. Co ciekawe, w magazynach dla kobiet było mnóstwo reklam samochodów. To mnie zaskoczyło, bo samochody wydawały się wówczas dość męskie. Ale tak naprawdę posiadanie prawa jazdy i własnego samochodu było postrzegane jako prawdziwy symbol wyzwolenia. W tamtym okresie pewne rzeczy posuwały się do przodu, a niektóre, jak relacje między kobietami a mężczyznami, pozostawały niezmienne. Z drugiej strony, kobiety mogły funkcjonować w społeczeństwie niezależnie. A słowo „niezależna” było wówczas bardzo ważne w odniesieniu do kobiet. I dlatego ten okres jest tak interesujący, bo to był czas zmian, ale nie wszystko rozwijało się w sposób liniowy.
Książka maluje też obraz Londynu lat sześćdziesiątych XX wieku, zwłaszcza kultury. Kogo i co czytałeś, żeby ożywić tamten czas?
O tym okresie napisano już naprawdę wiele. To był czas Beatlesów, Rolling Stonesów i Micka Jaggera, którego uwielbiam. Mick Jagger był niesamowitą postacią, bo był dość kobiecy w sposobie poruszania się i prezentowania. Był naprawdę seksowny, o wiele bardziej niż Beatlesi, którzy po prostu stali w garniturach. I myślę, że to jest właśnie początek zacierania się granic między męskością a kobiecością. Tak więc słuchałem muzyki, ale czytałem też dużo o historii społecznej. I to właśnie tam można zrozumieć, że szalone lata sześćdziesiąte XX wieku były zarezerwowane tylko dla mniejszości. Większość ludzi, zwłaszcza poza Londynem, nadal żyła w konwencjonalny sposób, z przestarzałymi meblami, pracami i przestarzałymi postawami społecznymi.
Czytałem też trochę literatury z tamtych czasów. Wówczas popularną książką była powieść „Kochanek Lady Chatterley” D.H. Lawrence’a, która została zakazana w Wielkiej Brytanii, ponieważ była zbyt erotyczna. W 1961 roku odbył się proces, w którym sędzia to orzekł. Oczywiście z tego powodu wszyscy chcieli ją przeczytać i w księgarniach ustawiały się po nią kolejki. Nigdy wcześniej jej nie czytałem i byłem zaskoczony, że faktycznie jest pełna erotyki. Ale to właśnie stamtąd moja bohaterka czerpie wiele wyobrażeń na temat seksu, ponieważ nigdzie nie było żadnych informacji na ten temat. Właśnie dlatego lubię robić research.
Thriller, łamigłówka literacka, dramat psychologiczny – jak określiłbyś „Studium przypadku” dla tych, którzy jeszcze twojej książki nie czytali?
Podoba mi się termin „dramat psychologiczny”, ponieważ to właśnie jest dla mnie najważniejsze w każdej z moich książek – postacie. Chcę, żeby wydawały się psychologicznie złożone. Nie chodzi o to, żebyśmy je rozumieli już od pierwszej strony i żeby się nie zmieniały. Mogą na przykład zachowywać się w dziwny sposób, ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje. To właśnie mnie najbardziej interesuje, więc tak: dramat psychologiczny – tak teraz będę odpowiadał.
W tej książce bardzo mocno angażujesz czytelniczkę i czytelnika. Na końcu zostaje się z pytaniem: czy wszystko ze mną w porządku? Czy ja jestem zdrowa/zdrowy?
Chciałbym, żeby każdy czytelnik został po lekturze z jakimś pytaniem. Myślę, że pytania są o wiele ciekawsze niż odpowiedzi. A poza tym, jeśli zostawisz czytelnika z pytaniem, to będzie nadal myślał o książce. Jeśli wszystko w książce jest idealnie powiązane i rozwiązane, to myślę, że kiedy czytelnik zamknie książkę, zapomina o niej. I dlatego we wszystkich moich powieściach jest pewna otwartość. Chcę, żeby ludzie skończyli czytać i pomyśleli o tym, że może powinni zacząć od nowa, zwłaszcza jeśli czegoś nie rozumieją lub ich rozumienie tego, co właśnie przeczytali, całkowicie się zmieniło. Lubię pozostawiać otwarte pytania dla czytelnika, a może – jak mówisz – to faktycznie sprawia, że kwestionuje on coś na temat wiedzy o sobie samym. To jeszcze lepiej.
Książka:
Graeme Macrae Burnet, „Studium przypadku”, tłum. Łukasz Witczak, wyd. Czarne, Wołowiec 2025.
