
Ukazał się przekład jednej z ostatnich nietłumaczonych dotąd w całości na język polski powieści niedawno zmarłego Johna Bartha. Jest to „Chimera”, opublikowana pierwotnie w roku 1972 (przeszło pół wieku temu! – postmodernizm to już jednak stara baśń) trzyczęściowa meta- i autofikcjonalna narracja o narracji, baśń o baśniach, lektura o lekturze.
Przełożono ją pysznie. Jedyne, do czego można się przyczepić, to wzmianka tłumacza w posłowiu, że „podczas pracy nad «Chimerą» Barth wchodził w czwartą dekadę życia” [s. 386 polskiego wydania]. Tak naprawdę właśnie z niej przeszedł do dekady piątej. Tak, kochani – kończąc czterdzieści lat, zaczynamy piątą dekadę naszych niełatwych żywotów i nawet najzdolniejszy literacki prestidigitator nie może tego zmienić. Może natomiast – jak to się udało Barthowi – dożyć aż do dziesiątej dekady.
Triada
Ale do rzeczy. Tak jak mitologiczna Chimera była stworem złożonym z trzech heterogenicznych segmentów (miała ciało lwa, głowę kozła – lub na odwrót – oraz ogon węża), tak i powieść Bartha zatytułowana jej imieniem składa się z trzech części, z których każda wyłania się z innej opowieści, a są to: Dunjazadiada, Perseida i Bellerofoniada. Niewątpliwie same tytuły wystarczą, by przerazić większość patrzących. Pochodzą od imion osób, wokół których koncentruje się narracja – Dunjazady, mało znanej siostry sławnej Szeherezady z „Księgi tysiąca i jednej nocy”, oraz dwóch herosów z mitologii greckiej, również sławnego Perseusza i mniej sławnego Bellerofonta. Niestety, nawet pobieżne zrelacjonowanie tego, co Barth robi z tymi postaciami i co każe im robić na czterystu stronach „Chimery”, wymagałoby napisania obszernego i nużącego studium literaturoznawczego z pokaźnym wsadem teoretycznym. W ramach lekkostrawnego felietonu można powiedzieć tylko tyle, że poddaje je licznym i wyrafinowanym zabiegom, w wyniku których, pozostając wierne swoim historycznym i literackim źródłom, stają się też zarazem parodystyczne, problematyczne, ironiczne i autotematyczne. Nie bez racji na salonach intelektualnych krążyło w swoim czasie złośliwe powiedzonko, że John Barth ma na biurku figurkę profesora uniwersytetu z zawieszoną na szyi tabliczką o treści: „Nawet ja nie mogę tego zrozumieć”.
Eros
Sztuka pisarska tego autora sprawia jednak, że nawet przy niezbyt pogłębionej lekturze „Chimery” w oczy czytającego rzuca się wiele scen łóżkowych. Dwie pierwsze części właściwie w całości rozgrywają się w łóżkach i nie są to bynajmniej zimne łóżka samotnych erudytów z zapasem książek do czytania czekających przy nocnej lampce. Przemieszanie w tej książce skomplikowanych gier literackich z mocno swawolnymi grami erotycznymi uprawianymi przez jej bohaterów na pierwszy rzut oka wygląda jak kompulsywna czynność zastępcza niewyżytego pisarzyny. Lecz chodzi tu o coś więcej. Przede wszystkim seksu jest dużo, a niekiedy bardzo dużo, zarówno w prawdziwej „Księdze tysiąca i jednej nocy” (nie tej ze skrótów dla dzieci), jak i w prawdziwych mitach greckich (nie tych ze szkolnych czytanek). Nawiązując w swoich postmodernistycznych przeróbkach właśnie do tego faktu, Barth pokazuje jednocześnie ścisły splot wyobraźni intelektualnej i zmysłowej oraz jednakowo duże oddalenie obu tych jej rodzajów od realnej, pozatekstowej, przeżywanej egzystencjalnie rzeczywistości. Efekt ten ma niewiele wspólnego ze spotykanymi u mniej wybitnych publicystów deklaracjami na temat „pisania krwią i spermą”. Barth dobrze wiedział, że słowo nigdy nie jest tym, o czym mówi (chyba że mówi o sobie samym), a pisanie „szczere do bólu”, jeśli autor nie nazywa się Rousseau, prowadzi na ogół do niezamierzonego komizmu lub autokompromitacji.
Papież amerykańskiego postmodernizmu
Między innymi dlatego twórca „Chimery” we własnej twórczości obrał kierunek na samozapętlenie. Decyzja ta przyniosła mu za życia sławę papieża amerykańskiego postmodernizmu, ale żył dość długo, by oglądać jej zmierzch. A kiedy odszedł, wiosną zeszłego roku, mało kto, poza kręgami zawodowych krytyków i czytelników nienajnowszej literatury, pamiętał jego nazwisko. Dziś niewielu ludzi ma zrozumienie dla wymyślnych literackich gier z narracją, z fabułą, ze znaczeniami i strukturami, z komunikacją na linii autor–czytelnik. Odbiorcy tekstów pragną prawdy, chcą czytać o autentycznym życiu, o tym, co rzeczywiście się wydarzyło i wydarza różnym ludziom w różnych miejscach. Nie przeszkadza im nierealność tego pragnienia, trochę tak, jak małym dzieciom nie przeszkadza nierealność opowiadanych im bajek.
Tak się składa, że stosunkowo niedawno wydano polski przekład jednej z najważniejszych powieści fantastycznych XX wieku – „Ostatnich i pierwszych ludzi” Olafa Stapledona z 1930 roku. Poza fandomem science fiction przeszedł on bez echa. Nie jest niestety tak dobry, jak tłumaczenie „Chimery” (jest w nim wiele szkolnych błędów gramatycznych wynikających chyba z niedbałej redakcji), ale też proza tego pisarza nie jest tak zniuansowana stylistycznie jak twórczość Bartha. Stapledon, który miał spore ambicje intelektualne i chyba rywalizował z Wellsem, dał w tej powieści oszałamiający rozmachem obraz dziejów człowieka na przestrzeni dwóch miliardów lat. Oglądana z dzisiejszej perspektywy literatura zeszłego wieku robi wrażenie swoimi bezinteresownymi osiągnięciami, mającymi na celu przekraczanie doraźności, wychodzenie poza aktualność. Stapledon stworzył wizję bezmiernej otchłani przyszłego czasu. Barth koncentrował się na rozwarstwianiu wypowiedzi literackiej na nieskończenie cienkie warstwy – żaden z nich raczej nie liczył na wysokie wskaźniki sprzedaży. Wielu innych, choćby Lem albo Calvino, wymyślało fascynujące światy alternatywne. Zapomnianym dziś pisarzem polskim, który im dorównywał, choć w skrajnie nieprzejrzysty czytelniczo sposób, był Teodor Parnicki, który, gdyby pisał po angielsku, stanąłby w podręcznikach historii literatury drugiej połowy XX wieku w jednym rzędzie z najważniejszymi twórcami.
Teraz nie ma co marzyć o ich następcach. Gdyby nawet ktoś zaproponował podobne w zamyśle i wykonaniu utwory, każdy wydawca powiedziałby takiemu śmiałkowi: „Panie, kto takie coś przeczyta? Kto to będzie chciał kupić? Sam pan sobie wydaj. Albo przynieś pan kasę, to panu wydrukujemy ze dwieście egzemplarzy”. Może kiedyś jakiś model językowy (nazwijmy go roboczo „Elektrybałt”), zamiast bełkotem z mediów społecznościowych zostanie nakarmiony pełnym korpusem literatury XX wieku. Będzie można mu wtedy powiedzieć „Hej, Elektrybałt, opowiedz jakąś ciekawą historię!”, a on wygeneruje udaną syntezę Bartha, Lema i Calvino i jeszcze doprawi Putramentem dla uciechy.
Póki co jednak, nerwicowo pragnąc prawdy, tracimy z nią wszelki kontakt, a łagodne obrazy fikcji nie zadowalają nas. Zostaje więc głównie Grok, model językowy zaszczepiony na X (dawnym Twitterze). Każdy może go zapytać odnośnie każdej informacji (a coraz częściej „informacji”): „Grok, czy to prawda, że…”. Wtedy maszyna odpowiada pełnymi, ładnymi, uprzejmymi zdaniami, które wielu ludziom muszą się wydawać dziwnie niedzisiejsze na tle ordynarnego, prymitywnego slangu, który dominuje coraz mocniej w mediach cyfrowych – z tym że, jak się coraz częściej okazuje, Grok potrafi być także tak samo niegrzeczny, jak jego interlokutorzy, ponieważ projektanci nie wbudowali w maszynę zabezpieczeń chroniących przed zarażeniem się ludzką złością. Ale to nic, że mówi tylko to, co wie, a wie tylko to, co włożyli w niego ludzie i co sam z ich wypowiedzi „doczytał”. Daje on złudzenie, że prawda wciąż jeszcze istnieje. Nie pytamy o nią już ani Boga, ani mędrców, ani bliźnich – pytamy maszynę, która odpowiada bez świadomości i bez związku z materialnym światem, do którego nie ma dostępu. Stanisław Lem chichocze złośliwie w cyberzaświatach.
Książka:
John Barth, „Chimera”, przekład i posłowie Krzysztof Majer, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2025.
