„Trzewia” – debiutancka książka Aleksandry Paduch – serwuje nam wszystko, co kojarzyć się może ze stereotypowo polską, trudną współczesną mikropowieścią: kalejdoskop mikrotraum, rodzinę w rozpadzie, niełatwą relację z ciałem, awans społeczny oraz międzypokoleniową traumę z doświadczeniem przesiedlenia w tle. 

Wydana nakładem Wydawnictwa Czarne powieść „Trzewia” to – jak informuje blurb – „precyzyjny, fizjologiczny opis lęków i pragnień, zagnieżdżonych w brzuchu i głowie. W trzewiach”. Akcja powieści osadzona jest w realiach lat dziewięćdziesiątych XX wieku i stanowi – czytamy dalej w opisie wydawcy – narrację o „polskich rodzinach, w których cielesność i bliskość były zarazem naturalne i wstydliwe, konkretne i niewypowiedziane”. Przynajmniej wiemy, czego się spodziewać. Dodałabym jeszcze, że jeśli ktoś gustuje w narracjach krótkich i trudnych, to „Trzewia” są wystarczająco ciężkostrawne, by taki lekturowy głód zaspokoić.

Autofikcyjne rozdrapywanie ran

Obecne w tytule skojarzenie z idiomem „pisanie z trzewi” to zabieg spójny pod kątem powieściowej metaforyki. Autorka odwołuje się do idei pisania jako przeżycia instynktownego, emocjonalnego, pisania niepowodowanego kalkulacją, lecz autentycznością. Tym samym dołącza do reprezentacji polskich twórców i twórczyń powieści współczesnych, którzy w podobnej konwencji „wyznania-nie-wyznania” traktują o wszelkich niedolach: nieobecnych matkach, przemocowych ojcach, międzypokoleniowych traumach, wyniszczających nałogach, przemocy domowej, problemie postrzegania ciała itd. Narracje takie rozpanoszyły się na polskim rynku książki jak gołębie na tym krakowskim. 

Od razu zastrzegę, że nie ironizuję tu na temat prozy Paduch – to uwaga o nadprodukcji podobnych tematycznie narracji i szerszym problemie redukcjonizmu. Ten rozprzestrzenia się szybko, szczególnie gdy świat przedstawiony nie wychodzi poza ramy świata przeżywanego przez pierwszoosobowego narratora czy narratorkę. Autofikcyjne opowieści o traumie od razu włączają mi recenzencki red flag. Zachowawczo zaczynam się zastanawiać: „o czyich trzewiach mowa?”. Fakt, że odpowiedź na to pytanie miałaby determinować moją ocenę, męczy mnie i irytuje.

Nie tylko mnie zresztą. O problemie tym napisała na łamach „Dwutygodnika” Antonina Tosiek – autorka świeżo wydanej książki „Przepraszam za brzydkie pismo”. Podobnie do moich intuicji, zasugerowała, że splot biografii i fikcji może być metodą kontroli. „Sądy nad doświadczeniem to parszywa stawka” – zauważyła Tosiek, puentując, że recenzencki taniec i tak „skończy się podobnie: tekstem w charakterze zwiędłego dyplomu za sam udział w dyskusji”. Dobrze, gdyby kryterium oceny debiutu mogła być jakość prozy, a nie presja współczucia, nagminna w podgatunku polskiej powieści, którą można roboczo nazwać „powieścią rozdrapywania ran”. Wielokrotnie teksty te podejmują problemy, które uchodziły za tematy tabu, domagając się od narratora czy narratorki werbalizacji/przerobienia. Konstrukcja taka odwołuje się do czytelniczej empatii i wiąże nas z osobą autorską niepisanym paktem zaufania. Krytyka utrzymanej w tym nurcie powieści nierozerwalnie odwołuje się więc do pytania: komu wolno w przestrzeni publicznej mówić o sobie i zostanie to uznane za uniwersalne doświadczenie, a czyj głos jest marginalizowany czy uciszany?

Najeść się na wypadek braku

W „Trzewiach” granica między narracyjnym dystansem a emocjami ewokowanymi poprzez wpuszczenie nas do świata traumatycznych przeżyć zdaje się zacierać. Warto więc zapytać: o czym – poza tym, że o ekscytacji samym procesem opowiadania – jest debiutancka powieść Paduch? Zacznę może od tytułu. Słowo „trzewia” funkcjonuje w powieści jako klamra, która spina odwołujący się do autofikcji element meta – z pojawiającymi się bebechami, wyrostkami żółciowymi, jelitami. Sztafaż rodem z układu trawiennego służy autorce do metaforyzowania systemu polskiej rodziny lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

Są więc różne dolegliwości układu pokarmowego, ale czytamy też o tym, że matka robi rosół na korpusie kury, ojciec wysysa białkowe włókna rosołowych kości, a narratorka zajada tłuste flipsy z królikiem na opakowaniu. Zatem lejtmotywem w książce Paduch jest jedzenie. Potrawy pojawiają się w każdej konsystencji i fazie trawienia: są pochłaniane, zżerane, połykane, wymiotowane. Repertuar przaśnych dań imponuje. Roi się tu od kotletów mielonych, schabowych i plastrów karkówki, sałatek warzywnych z majonezem, surówek i sosów śmietanowych, kanapek z pasztetem, tłustej kiełbasy uwielbianej przez dziadka z Boratyna/Reblina/Słupca, karkówki z gruszką, bułek drożdżowych i czystej wódki. 

„Rodzinny wyjazd na przysięgę wojskową mojego brata ciotecznego wyglądał jak wyprawa jadłodajni na kółkach” – czytamy na początku powieści. Jedzeniowy lejtmotyw służy autorce do ukazania realiów rodziny, w której jedzenie, obojętnie w jakiej formie, nie nasyci emocjonalnej potrzeby bliskości. Głód nie tylko metaforyzuje psychoanalityczny brak, ale łączy się z tematem klasy społecznej oraz traumą biedy i przesiedlenia. Najeść należy się – jak czytamy w innym fragmencie – „na zapas, na wypadek braku i zgodnie z nauką: jak dają, bierz. Jak jest, to jedz”. 

Nauka ta wybrzmiewa szczególnie w zarysowanych przez autorkę relacjach z dziadkami, którzy wiernie wspierają bohaterkę w ilości pochłanianego przez nią jedzenia. I tak na przykład w jednym z fragmentów książki czytamy: „Babcia robiła najsłodsze i najbardziej truskawkowe kompoty i dżemy. Kiedyś, czekając na ziemniaki z kotletem i surówką, opiłam się tym kompotem i babcia się pogniewała. Tyle stania w kuchni, a ja nie chciałam jeść. Babcia potrafiła, siedząc na zydelku, naskrobać młodych ziemniaków dla całej rodziny. Nawet takich wielkości winogron”. 

W cieniu przeszłości, bez przyszłości

Akcja powieści – jak sugeruje kilka obecnych w „Trzewiach” popkulturowych wzmianek o flipsach, „Bravo Girl” czy „Popcornie” – rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Może ciekawie byłoby więc rozwinąć wątek jedzenia i nie traktować go tylko jako metafory emocjonalnego braku, ale nadmiaru pokazanego w relacji do konsumpcjonizmu doby wczesnego kapitalizmu? Pomysł ten nie wydaje się jednak możliwy do realizacji, głównie dlatego, że bohaterka nie żyje swoim życiem, lecz egzystuje w cieniu enigmatycznej rodzinnej przeszłości. Brak rozwoju świata wewnętrznego narratorki nie jest żadną nowością. Na myśl przychodzi mi debata sprzed dwóch lat przy okazji opublikowanego, na początku anonimowo, artykułu Adama Wrotza, „Czy bohater polskiej powieści kupił już sobie komputer”. Otóż w tym przypadku jeszcze nie. Nie wierzę, by debiutująca autorka nie była świadoma tych uproszczeń. A skoro tak, to budowaną przez nią postać można czytać jako zręczną realizację konwencji. W tej formule życie bohaterki sprowadzone jest do somatycznego uwikłania w przeżywanie przeszłości.

Obsesja jedzenia oraz zmaganie z otyłością nie znika ani w Krakowie (do którego matka bohaterki wysyła w słoikach karkówkę z gruszką oraz komentarzem „ty to jesteś odkurzacz, istna czarna dziura, przez ciebie pójdę z torbami”), ani we wspomnianym pokrótce Londynie. Narratorka podsumuje swoją uczelnianą emigrację zdaniem: „Londyn smakował głównie niedoprawionym żarciem w stołówce na uczelni albo w jadłodajni dla pracowników Harrodsa”. Wątek ten, podobnie jak inne, ani nie zostaje rozwinięty, ani zdaje się nie mieć za bardzo znaczenia dla całości.

Konsekwentnie poprowadzonym wątkiem jest za to temat przesiedlenia i związany z tym konflikt tożsamości. Bohaterowie „Trzewi” to „ludzie objuczeni, ludzie po przejściach – granic, rzek, progów nie swoich domów”, którzy nigdy nie będą „stąd”. W książce dziadek nie jest po prostu dziadkiem, lecz „dziadkiem z Boratyna/Reblina/Słupska”, podobnie babcia „z Wołynia/Reblina/Słupska”. Gdy drugi dziadek z „Chodzieży/domów dziecka/Gdańska” leży w szpitalu, druga babcia „z Łodzi/Gdyni/Gdańska” podnosi się na duchu, czytając „Wysiedlenie i poniewierkę 1939–1945. Wspomnienia Polaków wysiedlonych przez okupanta hitlerowskiego z ziem polskich «wcielonych» do Rzeszy”.

„Trzewia” zapewniają nam dokładnie to, co obiecywał wydawniczy blurb. Autorka łączy motyw traumy, jedzenia i przesiedleńczej historii rodziny, realizując interesującą ją konwencję. Tematycznie i formalnie książka ta daleka jest od moich zainteresowań, mimo to debiut Paduch – pokłosie warsztatów kreatywnego pisania u Mikołaja Grynberga – ma pewien potencjał. Eliza Kącka twierdzi, na przykład, że powieść to studium relacji z sobą i rzeczywistością, w której „[j]edzenie staje się […] budulcem świata i opresją, nagrodą i karą, pułapką, która – raz nastawiona w dzieciństwie – idzie za nami, zawsze gotowa, by dorwać nas w kryzysowym momencie”. Na uwagę zasługuje zwięzłość i precyzja opisów nieoszczędzających czytelników oraz ironiczne puenty, które albo uwypuklają przemocowość rzeczywistości, albo obnażają jej absurd. Wybór lapidarnej, konstruowanej jako seria mikroprzebłysków, formy pozwala autorce zręcznie, choć nie bez klisz, budować emocjonalne napięcie. W najlepszych momentach fragmenty powieści brzmią podobnie do wyimków z Olgi Hund, Barbary Klickiej, Magdaleny Tulli czy Miry Marcinów. 

Jeśli uznanie (czy może miłość) czytelników zyskuje się przez przysłowiowy „żołądek do serca”, zdecydowanie nie jest to droga, którą obrała debiutująca autorka. Dopinguję, by potencjał, który dostrzec można w „Trzewiach”, rozwinął się i nie zabrnął w kozi róg z etykietą: polska proza rozdrapywania ran. Oczywiście może, bo w końcu wszystko jest kwestią smaku. Tylko nie wiem, czy warto. Osobiście na ten specyficzny gatunek nie mam już apetytu. 

Książka: 

Aleksandra Paduch, „Trzewia”, wyd. Czarne, Wołowiec, 2025.