
Sánchez Piñol miał na swoją powieść pomysł lekko karkołomny: posłanie na Wyspę Świętej Heleny dwojga celebrytów epoki napoleońskiej: Delfiny de Sabran – markizy de Custine i pisarza François-René Chateaubrianda, których na pewnym etapie życia łączyły romantyczne relacje. W powieści, by użyć słów Boya, „jemu już wychłódło”, więc markiza dla ponownego wzniecenia ognia namiętności wymyśla podróż na drugi koniec świata, w odwiedziny do najsłynniejszego więźnia tegoż świata. W planie jest uwiedzenie Napoleona, co ma wywołać zazdrość kochanka – intryga mocno naciągana, ale gdyby napisać ją z przymrużeniem oka, lekko i zabawnie jako pastisz libertyńskich obyczajów epoki, mogłaby się sprawdzić.
Fakty i mity
Niestety, nie sprawdziła się i to dość katastrofalnie, ponieważ autor ewidentnie nie odrobił lekcji, to znaczy nie dowiedział się właściwie niczego, poza ogólnikami, o swoich bohaterach. Nie doczytał więc, że Delfina de Sabran nie była ani nuworyszką, która na każdym kroku własnego dziennika – narracja jest prowadzona z takiej perspektywy – musi podkreślać swoją pozycję społeczną, ani też wcieleniem stereotypu pensjonarki, co ma miejsce przez większość powieści. Zdaje się, że nie wiedział także, iż Chateaubriand czuł do Napoleona autentyczną hassliebe. I że w tym uczuciu dominowała fascynacja, której w „Pamiętnikach zza grobu” pisarz nawet nie ukrywał. Nie przeczytał wspomnień znacznie mniej znanego człowieka, którego uczynił jednym z protagonistów – podpułkownika Basila Jacksona, którego w powieści „zdegradował” do starszego sierżanta i napisał jako całkowicie odmienną osobowość niż ukazują pamiętniki. A przede wszystkim nie doczytał, że wśród rozlicznych pozytywnych i negatywnych cech charakteru Napoleona nie było brutalności i nieokrzesania (powieściowe zachowanie wobec markizy) oraz mściwej małostkowości (powieściowe zachowanie wobec pisarza), o czym zaświadczają między innymi wspomnienia Jacksona ze Świętej Heleny, zaskakująco wręcz przychylne więźniowi i jego otoczeniu. Takich cech nie przypisywali mu nawet starający się zachować obiektywizm wrogowie. Ten wizerunek to efekt karykatury brytyjskiej, z której garściami czerpał też najwyraźniej Ridley Scott.
Aspekt historyczno-realistyczny powieści jest zatem niewiarygodny i dla osoby choć trochę znającej epokę w zasadzie ją kompromituje. Niemniej jest tu również wątek fantastyczny, który mógłby usprawiedliwić wszelkie odejścia od realiów, gdyby były one wewnętrznie – fabularnie czy światotwórczo – uzasadnione, lecz niestety tego nie czyni. Momentami wypada jeszcze bardziej żałośnie, zwłaszcza dla czytelnika, który na fantastyce zjadł zęby.
Światy fantastyczne
Elementów fantastycznych, na różnych poziomach, jest tu kilka. Mamy w powieści fikcyjną byłą czarnoskórą kochankę Napoleona, której tajemnicza postać i funkcjonowanie na Świętej Helenie miałyby szanse być jednym z ciekawszych wątków powieści, gdyby nie dopisanie Umbé przeszłości pozbawionej realnego fabularnego znaczenia. Jest też wątek główny, w założeniu stricte fantastyczny: potwór z głębin zwany Bigcripi.
Bohaterowie są przed nim ostrzegani od chwili przybycia na wyspę. Pojawiają się sugestie, że motyw szaleństwa, którym są ogarnięci w zasadzie wszyscy mieszkańcy Świętej Heleny, od gubernatora po otoczenie więźnia, jest z tym powiązany. I wydaje się przez chwilę, że to będzie motyw przewodni, spoiwo fabuły i jej najważniejszy element. Scena, w której bohaterowie spotykają gubernatora sir Hudsona Lowe’a, a ten zachowuje się jak obłąkany, jest najlepszą w całej powieści i zapowiada interesujący rozwój wydarzeń, zwłaszcza że niedługo potem widzimy podobnie dziwaczne zachowanie towarzyszy Napoleona.
Wiedza o depresjogennym klimacie Świętej Heleny, a także o stosunkach panujących tam w latach 1815–1821 między Brytyjczykami a Francuzami, pozwalała mieć nadzieję, że Sánchez Piñol postanowił opowiedzieć o „wyspie, która czyni szalonym”, a wątki zarówno realistyczne, jak i fantastyczne będą temu podporządkowane. Byłabym skłonna uznać taki pomysł za znakomity, bo dziwaczne wiatry i wulkaniczne ukształtowanie wyspy, a także wojna podjazdowa prowadzona przez Napoleona z sir Hudsonem idealnie na taką fabułę – przesiąkniętą paranoją i autentycznym lękiem – się nadają. W taki model wpisywałaby się nawet postać wspomnianej Umbé – lekko niesamowitej ni to wiedźmy, ni to po prostu bardzo starej, głuchej kobiety, która żyje w urojonym świecie własnych fantazji. Umieszczenie jej romansu z Napoleonem wśród takich rojeń też pomogłoby fabule, bo poza wszystkim, jej postać jest przedstawiona w taki sposób, że sprawia wrażenie starszej od Bonapartego o kilka dekad. To powoduje, że ta opowieść o romansie – ani przez chwilę niepodważana ani przez narratorkę, ani autora – staje pod znakiem zapytania, nawet wziąwszy pod uwagę, że Józefina była od męża starsza o sześć lat.
Nawet po żenującej skądinąd scenie gwałtu na głównej bohaterce i narratorce, dokonanego przez Cesarza, miałam nadzieję na rozwiązanie zawieszone między realnością a ułudą. Ta scena mogłaby mieć fabularny sens jako objaw panujących na wyspie ogólnego szaleństwa, paranoi i przenikającego wszystko lęku. Do źródeł tych zachowań i emocji można by dopisać strach przed potworem, o którym opowiadają miejscowi. Potencjał obrony tej koncepcji istnieje, lecz niestety realizacja wątku Bigcripi go pogrąża.
Tajemniczy potwór
Kim lub czym okazuje się zatem Bigcripi? Zacznijmy od tego, że w ramach typowego narrative device, czyli rozwiązania fabularnego ułatwiającego autorowi życie, potwór pojawia się na losowej południowoatlantyckiej wyspie raz na dziewiętnaście lat. Trudno jednak powiedzieć, skąd powszechne przeczucie – które na dodatek oczywiście się spełni – że tym razem wypłynie w okolicy Świętej Heleny. Potwór okazuje się ogromną rybą wyposażoną w łapy do chodzenia, pochłaniającą wszystko, co napotka na swej drodze, a na ląd wychodzi po to, aby wydać na świat potomstwo. I to liczone w tysiącach sztuk (zagadką pozostaje, dlaczego przy takim schemacie rozmnażania Bigcripi jawi się jako potwór jednostkowy, wychodzący na losową wyspę co dziewiętnaście lat).
Nietrudno się domyślić, że Bigcripi i jego niezliczone potomstwo sieją spustoszenie na wyspie, wystawiając jej mieszkańców i przypadkowych gości na próbę. Oczywiście brytyjski garnizon nie radzi sobie z inwazją, mimo że – kolejne narrative device – młode potwory są w stanie dotrzeć tylko na pewną odległość od brzegu, dzięki czemu główni protagoniści mogą schronić się w wyżej położonych partiach wyspy i tam bez przeszkód snuć plany wojenne. W takiej sytuacji wydawać by się mogło, że jeśli mamy na wyspie jednego z najwybitniejszych strategów wszech czasów, to dowództwo zostanie oddane w jego ręce – i tak się dzieje. Jednak myliłby się ten, kto spodziewa się jakiegoś rodzaju rehabilitacji człowieka, którego narratorka nie nazywa już inaczej niż „Gwałcicielem”. Fabułę mogłoby wciąż uratować wyjaśnienie nieszczęsnego, nieleżącego w żaden sposób w charakterze historycznego Napoleona zajścia szaleństwem, które ustępuje – lub nie – w obliczu realnego zagrożenia.
Schematy i role
Niestety, role w tej powieści są od początku rozdane, żadna z postaci nie przechodzi przemiany, nie staje przed dylematem, nie rewiduje wcześniejszych poglądów, a nawet – mimo znalezienia się w sytuacji kreowanej na graniczną – nie dokonuje autorefleksji. Wydarzenia biegną według logiki narzuconej im przez autora, nie zaś przez realizm historyczny, psychologiczny czy jakikolwiek inny. Co więcej, okazuje się, że logika ta ma również wymiar publicystyczny.
Sánchez Piñol jest bowiem antropologiem zajmującym się afrykańskimi dyktaturami i najwyraźniej przenosi te doświadczenia na pisanie o zupełnie innej epoce, innym modelu władzy – choćby i autorytarnej – i innych historycznych okolicznościach. A przede wszystkim usiłuje w tym (a)historycznym sztafażu ukazać zjawisko socjologiczne, niewątpliwie ważne: zetknięcia się z obcością. I właśnie temu podporządkowuje wszystko, włącznie z literackością powieści, co – niestety – banalizuje przekaz. Narratorka ostatecznie po prostu rozumie, że Bigcripi nie zabija dziesiątków ludzi ze złej woli, ale robi tylko to, co leży w jego naturze, a przede wszystkim robi to w obronie własnego potomstwa, jak każdy rodzic.
Problem w tym, że również przesłanie, wielokrotnie eksploatowane w kulturze, wypada blado, bo przytłacza je zupełnie niepotrzebny w tej historii Napoleon i jego relacje z dwójką bohaterów, którzy całkowicie niepotrzebnie są panią de Custine i Chateaubriandem. Historyczność powieściowych postaci – a jest ich, o ile dobrze liczę, osiem – nie ma znaczenia dla fabuły i może dlatego byłoby dla niej lepiej, gdyby autor umieścił akcję wśród fikcyjnych bohaterów i na fikcyjnej wyspie. Mógłby na tym zyskać także wątek fantastyczny.
„Chłodny dotyk”
Co jednak najciekawsze, Albert Sánchez Piñol już taką powieść napisał, dokładnie dwadzieścia lat przed „Potworem ze Świętej Heleny”. Została nawet sfilmowana. „Chłodny dotyk” opowiada zasadniczo o tym samym, ale robi to nieco lepiej, zwłaszcza w wersji filmowej, która mocno zmienia wątki oraz – co istotniejsze – modyfikuje relacje między postaciami, dzięki czemu bohaterowie stają się mniej płascy niż w powieściowym oryginale, a ich motywacje mniej jednoznaczne.
Uderzające jest przede wszystkim podobieństwo aspektu „publicystycznego” obu powieści, a także scenerii, w której rozgrywa się akcja. W „Chłodnym dotyku” mamy nienazwaną wysepkę na końcu świata, którą atakują fantastyczne wodne istoty, stanowiące zagrożenie – tak się przynajmniej wydaje – dla ludzi. Tym razem ludzkich bohaterów mamy raptem dwóch: częściowo obłąkanego latarnika i nowo przybyłego obserwatora pogody. „Napastnicy” od początku sprawiają zaś wrażenie istot rozumnych i posiadających kulturę (a także motywację), choć bohaterowie bardzo starają się tego nie dostrzegać, więc z zapałem eksterminują „obcych”. Pojawia się tu także znacznie bardziej rozbudowany (i nieco lepiej uzasadniony oraz rozegrany fabularnie) wątek gwałtu, co tylko potęguje wrażenie wtórności „Potwora”.
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w recenzowanej powieści Sánchez Piñol wykorzystuje sukces wcześniejszej powieści, która, choć fabularnie i psychologicznie też pozostawia wiele do życzenia, znacznie lepiej sprawdza się jako metafora. Również wątek fantastyczny, jakkolwiek pretekstowy i służebny wobec „publicystycznego”, broni się w „Chłodnym dotyku” lepiej. A jeszcze lepiej w filmie, w którym główny bohater pozbawiony jest niepotrzebnego powieściowego balastu, czyli uwikłania w irlandzki ruch separatystyczny, nieodgrywający – podobnie jak historyczność postaci z „Potwora” – żadnej istotnej fabularnie roli, co potwierdza przypuszczenie, że i druga powieść mogłaby się obejść bez wykorzystania historycznego sztafażu.
Napoleon jako klucz do sukcesu?
O ile wcześniejszy „Chłodny dotyk” można uznać za cierpiący na nadmiar publicystyki oraz dość naiwnie i upraszczająco przetwarzający wątki „Jądra ciemności”, ale rokujący dobry początek kariery literackiej, o tyle „Potwór ze Świętej Heleny” jest w tym kontekście porażką. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autor po napoleońską historię sięgnął dlatego, iż pozwoliło to wyjść poza bardziej niszowe klimaty rodzinnej Katalonii („Victus. Upadek Barcelony 1714” z 2012 roku) czy Pirenejów („Fungus” z 2018 roku) w obszary związane z jedną z najsłynniejszych postaci światowej historii. Pułapką okazało się to, że jest to również postać, wokół której narosło tak wiele stereotypów, iż przy powierzchownym wykorzystaniu historii trudno się od nich uwolnić, a być może nawet zauważyć, że się je bezrefleksyjnie powiela.
O tym, że odejście od nich lub też ich twórcze wykorzystanie jest możliwe, świadczą dwa bardzo różne dzieła wykorzystujące fantastykę bliskiego zasięgu, a nawet traktujące tę drugą jako punkt wyjścia dla publicystycznej metafory. Alternatywną historię więźnia Świętej Heleny, opartą na błyskotliwie odczytanych przesłankach znajdujących się w źródłach oraz plotkach, rewelacyjnie przedstawia film „Monsieur N.” [reż. Antoine de Caunes, 2003]. Z kolei Romain Puértolas w „Niech od-żyje Cesarz!” [2015], powieści wykorzystującej motyw podobny do „On wrócił” Timura Vermesa [2012], choć fabularnie lepiej skonstruowany, znakomicie ogrywa zarówno historyczne cechy charakteru Cesarza Francuzów, jak i związane z nim stereotypy. Jest to wprawdzie rzecz niewątpliwie publicystyczna, napisana w odpowiedzi na zamach na redakcję „Charlie Hebdo” w styczniu 2015 roku, a Puértolas tworzy postacie niemalże komiksowe, niemniej w jego ujęciu czuje się ducha epoki znacznie lepiej niż w „Potworze ze Świętej Heleny”, którego akcja toczy się w roku 1819.
„Potwór ze Świętej Heleny” nie jest, niestety, powieścią dobrą ani w wymiarze fabularnym, ani psychologicznym, ani historycznym, ani fantastycznym, a dość łopatologicznie wpisane w prościutką akcję przesłanie nie służy też literackości. W „Chłodnym dotyku” najbardziej udane literacko jest zakończenie, aczkolwiek jego skrócona filmowa wersja jest zdecydowanie lepsza od przegadanej powieściowej, bo wywołuje większy dreszcz niż cały fantastyczno-horrorowy wątek. Zakończenie „Potwora” jest boleśnie banalne i na dodatek pozostawia kilka czechowowskich strzelb bez wystrzału. Ale za to rozwiązanie wątku „dwóch potworów” aż kusi, by dopisać do niego sequel. Myślę, że bardzo nie po myśli autora.
Książka:
Albert Sánchez Piñol, „Potwór ze Świętej Heleny”, tłum. Dorota Walasek-Elbanowska, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2025.
