„Studio” [2025, Apple TV+] Setha Rogena i Evana Goldberga to ukoronowanie długiej drogi tego kanadyjskiego duetu na hollywoodzki szczyt. Przyjaciele z dzieciństwa, a obecnie wzięci twórcy, scenarzyści i producenci (Rogen jest jeszcze bardziej znany z działalności po drugiej stronie kamery jako komediowy aktor), byli istotną częścią nowej fali amerykańskiej komedii pod przewodnictwem Judda Apatowa („40-letni prawiczek” [2005], „Wpadka” [2007]). Licealna komedia „Supersamiec” [2007, reż. Greg Mottola], w której Rogen i Goldberg zadebiutowali jako scenarzyści, jest obecnie uznawana za klasyk w swoim gatunku, słusznie celebrowany w tym roku przez American Film Festival.

Najnowsza produkcja Rogena i Goldberga, autoironiczny serial „Studio”, jest takim samym wyrazem bezgranicznej miłości do kina, jak ich pierwsze dzieła – z jedną drobną różnicą. Kiedyś byli nastoletnimi outsiderami (Rogen debiutował jako aktor w serialu „Freaks and Geeks” [19992000, NBC] już jako 17-latek) pragnącymi robić filmy, które sami chcieliby oglądać – reprezentujące ich poczucie humoru i wrażliwość. Teraz jest podobnie, jednak ich obecnym punktem odniesienia stało się środowisko filmowców w średnim wieku, starających się tworzyć wartościowe dzieła w chaosie korporacyjnego Hollywoodu. O ile dwadzieścia lat temu Rogen grał niedojrzałych stonerów, dzisiaj obsadził samego siebie w roli wciąż niezbyt dojrzałego producenta, stojącego na czele fikcyjnego studia filmowego Continental.

A Hollywood, jak to Hollywood, lubi oglądać swoje portrety na ekranie, a potem je nagradzać. Z rekordowych 23 nominacji do tegorocznych telewizyjnych nagród Emmy, „Studio” zakończyło galę aż z 13 statuetkami, w tym za najlepszy serial komediowy i najlepszego aktora komediowego dla Setha Rogena. 

W jednym ujęciu

Kiedy twórcy filmowi biorą się za historie dotyczące ich własnego środowiska i chcą przy okazji powiedzieć coś ważnego o kinie przez duże „K”, często decydują się na wymowne gesty. Wystarczy wspomnieć zszytego w jedno długie ujęcie „Birdmana” [2014, reż. Alejandro G. Iñárritu] , nienasycony formalnie „Babilon” [2022, reż. Damien Chazelle]  czy klasycznego już „Gracza” [1992, reż. Robert Altman]. To właśnie ośmiominutowe ujęcie otwierające ten ostatni film było ważnym drogowskazem dla autorów „Studia” (ponadto grany w serialu przez Bryana Cranstona Griffin Mill został nazwany na cześć głównego bohatera „Gracza”). Seth Rogen i Evan Goldberg uznali, że opowieść o kulisach Hollywood i powstawaniu filmów wymaga jakiegoś wyrafinowanego technicznie wyczynu, mającego potwierdzić ich biegłość w temacie. Jednocześnie, żeby nie wyjść na zbyt napuszonych, twórcy drwią z samych siebie i wyśmiewają dążenie do takich popisów.

Seth Rogen i Evan Goldberg wyreżyserowali wszystkie odcinki „Studia” i wraz z autorem zdjęć Adamem Newportem-Berrą przyjęli założenie, że podstawową jednostką dramaturgiczną serialu będzie nieprzerwane ujęcie, czyli tzw. oner . Konstruowanie odcinków wyłącznie z sekwencji bez cięć montażowych to spore wyzwanie, szczególnie dla komedii, w której wyczucie czasu jest tak kluczowe. Przede wszystkim twórcy pozbawiają się możliwości naprawienia czegoś w postprodukcji. Jeśli dana scena nie działa, trzeba ją powtórzyć w całości, a wszelkie korekty – scenariuszowe, choreograficzne, operatorskie, oświetleniowe – muszą zostać wykonane na planie zdjęciowym. Im bardziej skomplikowana sekwencja, tym wyższy poziom trudności. 

Materiały prasowe Apple TV+

Już w drugim odcinku serialu, zatytułowanym oczywiście „The Oner”, powyższa metoda twórcza staje się głównym tematem i jednocześnie materiałem do autoparodii: oto grany przez Rogena Matt Remick, szef Continental Studios, postanawia odwiedzić plan zdjęciowy, żeby na własne oczy zobaczyć, jak reżyserka Sarah Polley filmuje swojego „onera” w warunkach złotej godziny (przez co ekipa musi zdążyć z realizacją skomplikowanego ujęcia przed zachodem słońca), jednak zamiast być pomocnym i wspierającym producentem, zapatrzony w siebie Remick co rusz rujnuje kolejne podejścia, rozmawiając zbyt głośno na planie, udzielając zbędnych porad, rozpraszając główną aktorkę, Gretę Lee, wychodząc z toalety w niewłaściwym momencie, i wreszcie – blokując wyjazd swoim luksusowym kabrioletem. Wszystkie te perypetie sfilmowano także w jednym ujęciu, rozciągającym się na długość całego odcinka, co zamyka tę metafilmową pętlę formalną klamrą.

Trzymając się metody pojedynczego ujęcia, twórcy „Studia” pieką kilka pieczeni na jednym ogniu. Ich komedia wyróżnia się na tle innych seriali – jest wyrazista wizualnie, widowiskowa i w immersyjny sposób wciąga nas w perspektywę bohaterów, funkcjonujących w stanie permanentnej paniki. Ograniczenia techniczne przekładają się także na narracyjne skupienie – zazwyczaj dramaturgia sitcomów opiera się na przeskakiwaniu pomiędzy wątkiem A i B, splatając je pod koniec odcinka, a tutaj siłą rzeczy musimy podążać za jedną fabularną nitką. Jednocześnie twórcy mogą się popisać – długie ujęcia wymagają od operatora i aktorów niebywałej uważności, a żarty sfilmowane w ten sposób mają jakby większą wagę, kiedy puenty lądują na swoim miejscu bez pomocy montażowego cięcia. Trudno wyobrazić sobie lepszą formę dla komedii osadzonej w świecie filmu.

Pastisz pełen miłości

Matt Remick – jako świeżo upieczony szef studia – cały czas żyje w egzystencjalnym lęku. Z jednej strony: pracuje w Hollywood dlatego, że z całego serca kocha kino, z drugiej: obawia się, że jego praca jako producenta istnieje głównie po to, żeby je niszczyć, na przykład tworząc film oparty na marce popularnego napoju Kool-Aid. Z kolei jego mentorka Patty Leigh (Catherine O’Hara – w roli inspirowanej znaną producentką Amy Pascal) pociesza go, że w rzadkich, ale wciąż możliwych sytuacjach, w których wszystko idzie, jak trzeba, suma zaangażowanych talentów daje coś więcej i w rezultacie powstaje dobry film. A dobry film pozostaje dobry na zawsze. „Studio” plasuje się gdzieś pomiędzy tymi dwoma stanowiskami: pokazuje branżę filmową jako delikatny ekosystem będący często na skraju przepaści, który jednak od czasu do czasu, pomimo przeciwności, umożliwia stworzenie czegoś wyjątkowego.

Seth Rogen, jako twórca mający liczne doświadczenia w Hollywood, dobre i złe, jest doskonałym źródłem satyry. Jego wizja studia filmowego balansuje na cienkiej granicy – jest na tyle realistyczna i oparta na przeżytych sytuacjach, że wielu rozpozna w niej liczne ziarna prawdy, a jednocześnie na tyle absurdalna i slapstickowa, że działa po prostu jako komedia. Oprócz branżowych obserwacji nie brakuje tutaj także gonitw i upadków, niczym w kreskówce „Looney Tunes”. Główna obsada serialu tworzy zgrany komediowy zespół, w którego skład wchodzą, oprócz Matta: Sal Saperstein (Ike Barinholtz), napędzany kokainą cwaniaczek o gołębim sercu, Quinn Hackett (Chase Sui Wonders), ambitna młoda producentka z nieugaszonym jeszcze zamiłowaniem do niezależnego kina, oraz Maya Mason (Kathryn Hahn), nieustraszona specjalistka od marketingu, która sprzedałaby cokolwiek samemu Wilkowi z Wall Street. Z kolei nad tą zgrają czuwa prezes Continental Studios, Griffin Mill (Bryan Cranston), groteskowy medialny magnat z cygarem i symbolem dolara zamiast źrenic.

Materiały prasowe Apple TV+

Prawie każdy odcinek „Studia” to osobna, zamknięta w sobie historia, pokazująca inny aspekt pracy hollywoodzkich producentów. Już w pierwszej odsłonie obserwujemy, jak Matt Remick z trudem usiłuje nawigować pomiędzy wymaganiami ambitnego kina a komercyjnymi oczekiwaniami: stara się po swojemu rozegrać projekt oparty na maskotce napoju Kool-Aid, a w rezultacie udaje mu się tylko doprowadzić Martina Scorsesego do łez. W innym epizodzie główny bohater musi przekonać Rona Howarda (o którego komediowych umiejętnościach mogą zaświadczyć fani sitcomu „Arrested Development” [20032019, Fox/Netflix]), żeby usunął ze swojego filmu przekombinowane zakończenie. Na potrzeby odcinka ósmego twórcy serialu przygotowali rekonstrukcję ceremonii rozdania Złotych Globów, z całą plejadą znanych aktorów i celebrytów grających wersje samych siebie, tylko po to, żeby opowiedzieć o znaczeniu podziękowań w trakcie odbierania nagrody. Twórcy „Studia” świetnie poradzili sobie z castingiem osobowości z branży filmowej – nie tylko umiejętnie dobrali nazwiska do funkcji, które pełnią w serialu (Ice Cube jako kandydat do roli Kool-Aid Mana; Ramy Youssef jako prowadzący Złote Globy; Owen Kline jako niezależny reżyser u progu kariery), ale też wiele z tych niewielkich ról zapada w pamięć – Martin Scorsese został nawet nominowany do nagrody Emmy.

Satyra zawarta w serialu „Studio” nie jest może zbyt odkrywcza, ale jej formalna i komediowa wirtuozeria przykuwa uwagę, w przeciwieństwie choćby do zbliżonej tematycznie, ale nie tak udanej „Franczyzy” [2024, HBO Max] Armando Iannucciego i Sama Mendesa, skasowanej po pierwszym sezonie. To niewątpliwie dobry moment na opowieść tego rodzaju – widzowie są teraz niezwykle świadomi zakulisowych procesów produkcji filmowej, relacjonowanych w najdrobniejszych szczegółach na długo przed premierą danego tytułu. Dlatego twórcy „Studia” nie czują potrzeby nadmiernego tłumaczenia swoich żartów, zakładając, że wszyscy wiedzą, kim jest szef Netflixa Ted Sarandos czy prowadzący branżowy podcast „The Town” Matt Belloni. A jeśli nie wiedzą, to z łatwością sobie sprawdzą. Poza tym miłość do kina Setha Rogena i Evana Goldberga jest wysoce zaraźliwa – dzięki niej gładko przełkniemy drobne rozczarowanie faktem, że taki energiczny hołd dla Hollywood musiał zadowolić się małym ekranem.

Serial

„Studio”, twórcy: Seth Rogen, Evan Goldberg, Peter Huyck, Alex Gregory, Frida Perez, USA 2025.