0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Sen srebrny Hollywoodu,...

Sen srebrny Hollywoodu, wciąż nieprześniony. Recenzja filmu „Babilon” w reżyserii Damiena Chazelle’a

Paweł Majewski

Film Chazelle’a to dobitny przykład tego, że fabryka snów, oprócz powolnego przepracowywania amerykańskich traum historycznych, wciąż zajmuje się rozpamiętywaniem własnej przeszłości.

Najnowszy obraz wyreżyserowany przez Damiena Chazelle’a wywołał mieszane wrażenia u recenzentów i krytyków. Film trwa bite trzy godziny, a po pierwszych kilku minutach akcji można w nim zobaczyć, jak słoń oddaje ogromną ilość płynnego kału na stojącego za nim człowieka. Niedługo potem dostajemy scenę urolagnii (czyli siusiania na kogoś w celu wywołania w nim ekscytacji o naturze erotycznej), a później widzimy też radykalne obrzyganie postaci Williama Randolpha Hearsta (zupełnie dosłowne). Nic dziwnego, że niektórzy poczuli się zniesmaczeni. Obecność abiektalnych substancji w kadrze jest efektem szokującym, ale jednak dobrze przemyślanym – są to bowiem substancje, które w czasach akcji tego filmu oficjalnie nie istniały w sferze publicznej, lecz faktycznie były w niej obecne tak samo intensywnie jak zawsze w dziejach człowieka. Dodatkowo istotne jest również skontrastowanie gówna, szczyn i rzygów ze złotym blichtrem najwyższych sfer branży filmowej będących tematem tej skądinąd pysznej wizualnie produkcji. Kontrast, owszem, może narysowany nieco nazbyt grubą kreską, ale czy w dobie pięciominutowych skandali na socmediach i mającego się dobrze patostreamingu można się jeszcze przebić czymś delikatniejszym?

Przepoczwarzanie kina

„Babilon” opowiada o świecie hollywoodzkiej fabryki snów sprzed stu lat, z czasów, gdy kino nieme przepoczwarzało się w kino dźwiękowe. Warto go obejrzeć choćby dla kapitalnej sekwencji kręcenia siedmiokrotnego dubla jednego marginalnego ujęcia, które nie udaje się, ponieważ ekipa nie jest jeszcze przyzwyczajona do udźwiękowienia planu, a ówczesna technika nie zna postsynchronów. Chociaż wszystkie jego główne postacie są fikcyjne, film Chazelle’a jest wypełniony aluzjami do rzeczywistych wydarzeń. Na przykład pokazana tam śmierć młodej aktorki w trakcie uprawiania seksu z monstrualnie otyłym rozpustnikiem to wyraźne nawiązanie do sławnej afery Fatty Arbuckle’a z 1921 roku. W fabule „Babilon” dzięki temu wypadkowi główna bohaterka, Nellie LaRoy, wchodzi do branży filmowej jako doraźna dublerka zmarłej i robi tam natychmiastową karierę, między innymi dzięki umiejętności płakania na żądanie dowolną liczbą łez z każdego oka, co z kolei jest nawiązaniem do spotykanego u laików przeświadczenia, że na tym właśnie i tylko na tym polega talent aktorski. Z takich właśnie efektów, z ich wielkiej liczby, z wielkiego tempa ich serwowania, składa się „Babilon”.

Jest to zatem film autotematyczny o przechodzeniu kina od niemoty do udźwiękowienia – jego temat niejeden raz został już w późniejszym, dźwiękowym kinie ograny (nieprzypadkowo Chazelle przypomina nam po wielekroć o „Deszczowej piosence” Gene’a Kelly’ego i Stanleya Donena [1952]), a dla dzisiejszych młodych widzów jest realny mniej więcej tak samo jak walki krasnoludów z orkami w uniwersum Śródziemia. Lecz jest to również film o marginalizowanych i deprecjonowanych tożsamościach – temat znacznie bardziej na czasie – ponieważ wśród jego głównych postaci są: Meksykanin, czarny Amerykanin i azjatycka lesbijka, a wszyscy troje usiłują odnaleźć się w rzeczywistości Stanów Zjednoczonych w okresie między dwiema wojnami światowymi. 

„Babilon” to przede wszystkim opowieść o prawdziwych skutkach zderzania ludzkich marzeń z realnością, a bardziej konkretnie – marzeń młodych ludzi o wielkiej bajkowej karierze artystycznej z twardymi realiami show-biznesu.

Paweł Majewski

Główna postać filmu to Jack Conrad (w tej roli Brad Pitt), aktor który mierzy się ze zmierzchem swojej kariery i nie jest w stanie udźwignąć porażki. Główna bohaterka (grana przez Margot Robbie) ostatecznie gubi się w meandrach zarówno dźwięku na planie filmowym, jak i własnej osobowości, a przegrawszy wielką sumę pieniędzy w opanowanej przez gangsterów szulerni, wypada z gry, zarówno aktorskiej, jak i życiowej. 

Marzenia i rzeczywistość

Ani obecność dźwięku na planie, ani komplikacje tożsamościowe aktorów/ek nie stanowią zasady tego filmu. Jest to bowiem przede wszystkim opowieść o prawdziwych skutkach zderzania ludzkich marzeń z realnością, a bardziej konkretnie – marzeń młodych ludzi o wielkiej bajkowej karierze artystycznej z twardymi realiami show-biznesu. Może właśnie dlatego wzbudził sporo negatywnych reakcji, inaczej niż choćby „Wszystko wszędzie naraz” Daniela Kwana i Daniela Scheinerta, obraz nie mniej przeładowany wizualnie i utrzymany w równie szaleńczym tempie, ale przyjemnie dla odbiorców ufantastyczniony w manierze komiksów Marvela i wschodnich sztuk walki, dzięki czemu pojawiające się w nim rzeczywiste ludzkie kłopoty można bezpiecznie ominąć jako pretekst do feerii migoczących obrazków. Film ten otrzymał jedenaście nominacji do Oscarów (podczas gdy „Babilon” tylko trzy) i został już przez co silniej rozentuzjazmowanych krytyków uznany za jeden z największych filmów stulecia, chociaż nie upłynęła nawet pierwsza ćwiartka tego wieku.

Chaos tego filmu jest ściśle kontrolowany, a wstępna scena z defekującym słoniem to wyraźny, dobitny sygnał, a również jasny (mimo paskudnej materii) symbol głównego przesłania – nikt spośród ludzi, którzy wchodzą do branży filmowej, nie uniknie ubrudzenia.

Paweł Majewski

Podobną co do charakteru kontrowersji odbiorczych parą głośnych filmów były dwa lata temu Nomadland” Chloé Zhao i „Elegia dla bidoków” Rona Howarda. Nad pierwszym z nich krytycy rozpływali się z zachwytu, mimo że był kompletnie oderwaną od rzeczywistości, cukierkowato przesłodzoną wizją życia ludzi wykluczonych, których reżyserka pokazała jako romantycznych koczowników podróżujących wolno i swobodnie po bezkresnych przestrzeniach Ameryki. Drugi – przenikliwą i bezkompromisową diagnozę nieprzystosowania i prób przebicia się z dołów społecznych na górę hierarchii zawodowej – odsądzono od czci jako złośliwy, niesprawiedliwy i karykaturalny wizerunek tychże wykluczonych.

Brudna branża

Damien Chazelle – wbrew opiniom niektórych amerykańskich recenzentów, zarzucających mu chaotyczne poprowadzenie fabuły – doskonale wiedział, co i jak chce pokazać w „Babilonie”. Chaos tego filmu jest ściśle kontrolowany, a wstępna scena z defekującym słoniem to wyraźny, dobitny sygnał, a również jasny (mimo paskudnej materii) symbol głównego przesłania – nikt spośród ludzi, którzy wchodzą do branży filmowej, nie uniknie ubrudzenia.

Co zresztą jest prawdą także dla większości innych branż. Kto nie wytrzyma, może wyjść. Kto wytrzyma, powinien zaś oglądać ten trzygodzinny film z natężoną uwagą, ponieważ każdy detal jego przytłaczająco bogatej wystawy wizualnej i prowadzonej w obłąkańczym tempie fabuły jest celowy i znaczący. Chazelle wpisuje się „Babilonem” w bardzo stary wątek wizualnej tkaniny ruchomych obrazów – wątek kina o kinie, gdzie kino przegląda się w lustrze pokazującym niepiękne odbicie. Nie jest to zwiewna altanka z celuloidowych taśm, jaką w jednym ze swoich filmów zbudowała Agnes Varda. Już „Bulwar Zachodzącego Słońca” Billy’ego Wildera [1950] dotyczył przecież tego, co przemysł „fabryki snów” robi z ludźmi biorącymi w nim udział, opowiadał o tym, jak ten przemysł ich przemiela i wypluwa odpadki. Z nowszych obrazów bardzo podobny tematycznie był nagrodzony pięcioma Oscarami Artysta” Michela Hazanaviciusa [2011], opowiadający o aktorze, którego wielka kariera skończyła się z nadejściem kina dźwiękowego, ponieważ miał niedobry głos i dykcję – ten bohater także był fikcyjny, ale jego los odzwierciedlał los wielu prawdziwych gwiazd niemego kina. 

Publiczność (lub raczej publika – słowo, które, jako łatwiejsze do wymówienia, zastąpiło „publiczność” w polszczyźnie, chociaż jeszcze dwadzieścia lat temu oznaczało „publiczność gorszego sortu”) lubi oglądać mocne sceny, nie lubi jednak, kiedy ich moc zwraca się zbyt mocno przeciw jej dobremu samopoczuciu. Filmy, które dobitnie unaoczniają, jak niewielki odsetek ludzkiej gromady może liczyć na powodzenie w grze życia (a Hollywood był w ubiegłym wieku bodaj czy nie najdobitniejszym przykładem bezwzględności tej gry – jedna osoba na tysiąc, na wiele tysięcy, rozbijała tam bank, niemal wszystkie pozostałe rozbijały same siebie albo zostawały rozbite) – takie filmy nie zdobędą dziś szerokiego uznania. Może za jakiś czas.

Źródło ikony wpisu: „Hollywood” (CC BY-NC 2.0) by BAMCAT

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 737

(8/2023)
21 lutego 2023

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj