Anders Thomas Jensen jest jedną z najbardziej prominentnych postaci kina skandynawskiego, wybitnym i niezwykle płodnym autorem scenariuszy (ma ich na koncie 59!), a także bardzo dobrym reżyserem („Migające światła”, „Jabłka Adama”, „Mężczyźni i kurczaki”, „Jeźdźcy sprawiedliwości” i inne). Jak nieco kokieteryjnie powiedział z jednym z wywiadów, zaczął reżyserować swoje scenariusze, gdyż nikt inny nie chciał się tego podjąć (miał na myśli fabuły kinowe, gdyż krótkometrażówki kręcił od czasów licealnych). To już jednak odległa przeszłość – obecnie jest autorem wręcz rozchwytywanym, piszącym dla ścisłej czołówki duńskich filmowców. Między innymi dla Susanne Bier, która zrealizowała sześć jego projektów, w tym tak znane jak „Tuż po weselu” (nominacja do Oscara) i „W lepszym świecie” (Oscar). Sam Jensen również zdobył tę cenną statuetkę za krótkometrażówkę „Valgaften” o idealistycznym pracowniku pomocy humanitarnej, który śpiesząc się do lokalu wyborczego, musi wysłuchiwać rasistowskich komentarzy wiozących go kolejno taksówkarzy. Jak mówi dziś jej autor, reżyseruje, gdy sprzykrzy mu się nieodłączna od pisania samotność, a gdy już się nasyci obecnością innych ludzi podczas kręcenia filmu, wraca z ulgą do swojej samotni.
Naturalnym żywiołem Jensena jest komediodramat czy czarna komedia: lubi rozśmieszać i straszyć jednocześnie, łączyć absurdalny, a nawet purenonsensowny humor z mrocznym klimatem i dramatyczną, często kryminalną intrygą. W jednym z wywiadów wyznał: „Zawsze najbardziej śmiałem się na pogrzebach”, i wyraził zdziwienie, że ludzie bez poczucia humoru są w stanie przeżyć „coś tak g…ego jak życie”.
W swoich filmach nie cofa się przed ukazywaniem krwawej przemocy, chętnie też analizuje relacje między braćmi – choćby w filmie „Bracia” wspomnianej Susanne Bier czy „Mężczyźni i kurczaki” [2015] własnego autorstwa (gdzie braci, wprawdzie przyrodnich, jest aż pięciu). Jako reżyser lubi współpracować ze stałą ekipą aktorów: Madsem Mikkelsenem, Nikolajem Lie Kaasem, Nicolasem Bro. Cała trójka występuje też w jego ostatnim filmie, w którym odnajdziemy wszystkie wyżej wymienione elementy jego twórczości.
Ukryty łup
Tak jak „Ostatni kowboj” nie był westernem, tak „Ostatni wiking” nie jest widowiskiem historycznym, a dziełem na wskroś współczesnym. Zaczyna się jak typowy, realistycznie opowiadany film sensacyjny. Kryminalista Anker (Kaas) po napadzie na konwój bankowy umieszcza torbę z ponad czterdziestoma milionami koron w skrytce bagażowej. Gdy policja wpada na jego trop, prosi swojego młodszego brata Manfreda (Mikkelsen z ondulowanymi loczkami), aby ten wyjął łup z dworcowej szafki i zakopał na działce obok ich rodzinnego domu. Gdy po piętnastu latach Anker wychodzi z więzienia i chce odzyskać torbę z pieniędzmi, staje się to trudniejsze, niż można było oczekiwać.
Okazuje się bowiem, że Manfred, który już w pierwszej scenie robił wrażenie człowieka lekko odklejonego od rzeczywistości, cierpi na dysocjacyjne zaburzenie osobowości i uważa się teraz za Johna Lennona (to, że nie umie grać na gitarze i nie nosi nawet charakterystycznych dla lidera Beatlesów okularków, wcale mu nie przeszkadza). „John” nie ma dostępu do żadnych wspomnień Manfreda, więc nie pamięta miejsca, gdzie ukrył gotówkę. Skąd muzyk z Liverpoolu miałby wiedzieć takie rzeczy? Próby przywrócenia mu dawnej tożsamości są niezwykle ryzykowne: gdy ktoś nazwie go dawnym imieniem, podejmuje natychmiast próby samobójcze, wyskakując z pędzącego samochodu lub przez okno.
Mocno tym wszystkim wkurzony Anker zabiera go od opiekującej się nim siostry Freji (Bodil Jørgensen) i wiezie do dawnego rodzinnego domu, teraz należącego do małżeństwa Margrethe (Sofie Gråbøl) i Wernera (Søren Malling). Jednak nadzieje Ankera na to, że powrót w znajome okolice przywróci bratu pamięć, nie spełniają się. Wówczas psychiatra Lothar (Lars Brygmann) wpada na rewolucyjny pomysł: aby odblokować Manfreda, nie należy walczyć z jego urojeniami, a przeciwnie – zaakceptować je i dostosować do nich rzeczywistość. W praktyce oznacza to reaktywację zespołu The Beatles. Na szczęście okazuje się, że w Skandynawii żyją ludzie, którzy uważają siebie za pozostałych muzyków grupy: Anton (Peter Düring), niemowa, który uważa się za Ringo Starra, i Hamdan (Kardo Razzazi), przekonany, że jest zarówno Paulem McCartneyem, jak i George’em Harrisonem.
Usankcjonowane szaleństwo i braterska miłość
Pomysł ten, być może luźno zainspirowany powieścią „Beatlesi” Norwega Larsa Saabye Christensena, narusza nieco granice prawdopodobieństwa, nawet tak szeroko zakrojone jak w tej odlotowej komedii. Jak ludzie mający niewielkie pojęcie o graniu będą wykonywać nieśmiertelne covery czwórki z Liverpoolu? Ale to w sumie drobiazg: koncept okazuje się bardzo płodny komediowo, generując wiele zabawnych sytuacji i komicznych dialogów. Bohaterowie filmów Jensena często znajdowali się na granicy szaleństwa („Mężczyźni i kurczaki”, „Jeźdźcy sprawiedliwości”), nie ma tu zbyt wielu tak zwanych ludzi „normalnych” (w „Jeźdźcach…” właściwie jedyną taką osobą jest nastoletnia córka jednego z bohaterów). W „Ostatnim wikingu” reżyser idzie jednak krok, a właściwie dwa dalej. Nie tylko przekracza się tu granicę szaleństwa (wprawdzie łagodnego), ale też zostaje ono usankcjonowane. Ułudna wizja jest tu zrównana w prawach z rzeczywistością. Dzięki temu Jensen może prowadzić historię w bardzo nieoczekiwanych kierunkach. Fabuła filmu jest pełna niespodzianek, zupełnie nieprzewidywalna – tak jak nieprzewidywalne bywają pomysły czy zachowania osób psychicznie zaburzonych.
Oczywiście rodzi to pytanie: czy godzi się dziś robić, mówiąc kolokwialnie, „komedię o wariatach”? Wykorzystywać chorobę psychiczną jako główne źródło komizmu i najważniejszy motor akcji? Z pewnością „Ostatni wiking” igra z poprawnością polityczną i niektórzy widzowie mogą odczuwać podczas jego oglądania niejaki dyskomfort. Trzeba jednak powiedzieć, że Jensen nie traktuje choroby psychicznej po prostu jako tematu do żartów – pokazuje tylko, co się dzieje, gdy jej efekty uważane są za coś najzupełniej normalnego. Nie kpi ze swoich bohaterów, nie wyśmiewa ich, w jego stosunku do nich czuć autentyczną empatię.
Dotyczy to wszystkich występujących tu postaci, choć oczywiście przede wszystkim Manfreda. „Ostatni wiking” jest ryzykowną komedią, ale również sentymentalną opowieścią o braterskiej miłości. Akcja filmu przeplatana zostaje retrospekcjami z dzieciństwa obydwu braci. Jensen nie pierwszy raz stosuje ten chwyt – lubi takie wyprawy w dzieciństwo, zakładając, słusznie czy nie, że w tym właśnie okresie rozstrzyga się to, jakimi ludźmi staniemy się w przyszłości. Retrospekcje pojawiały się na przykład w debiutanckich „Migających światłach” [2000] i wynikało z nich, że czwórka bohaterów tego filmu, drobnych przestępców, miała bez wyjątku traumatyczne doświadczenia z brutalnymi, a w najlepszym razie nieczułymi ojcami. Podobnie jest w „Ostatnim wikingu”, gdzie ojciec Manfreda i Angera okazuje się alkoholikiem i przemocowcem. Ich dzieciństwo nie było więc łatwe. Manfred, słabszy z braci i bardziej kruchy psychicznie, próbował radzić sobie ze światem za pomocą fantazji. Wyobrażał sobie – a właściwie był o tym przekonany – że jest odważnym i potężnym wikingiem, co narażało go na szyderstwa i upokorzenia ze strony ojca, jak również prześladowania w szkole. Anker zaś próbował go bronić zarówno przed okrutnym rodzicem, jak i dręczącymi brata kolegami. Ich silna wówczas więź z latami osłabła, ale sytuacja, w jakiej się teraz znaleźli, być może pozwoli ją odbudować.
Polityka tożsamościowa a wikingowie
Trzeba też dodać, że „Ostatni wiking” nie jest lekką, bezproblemową farsą, służącą li tylko rozbawieniu publiczności. Śmiech nie jest tu wyłącznie dla śmiechu. To także polemika ze skrajnościami polityki tożsamościowej – choćby ze stwierdzeniami takimi jak wygłaszane przez psychiatrę Lothara: „Każdy ma prawo do swojej unikalnej osobowości”. Niezgoda Jensena nie wynika bynajmniej z obskurantyzmu czy dziaderskiego wstecznictwa – jest on przekonanym liberałem, człowiekiem światłym i bardzo tolerancyjnym. W „Ostatnim wikingu” demonstruje na przykład, że postrzeganie rzeczywistości przez każdego z nas może być zdeformowane i życzeniowe – jak w przypadku Margrethe, która głęboko wierzy, i to bez najmniejszych podstaw, że Anker się w niej podkochuje. Jensenowi najwyraźniej nie podoba się jednak sytuacja, gdy otoczenie człowieka cierpiącego na urojenia musi się do nich dostosować i dla nakarmienia czyichś iluzji nagina się do nich rzeczywistość. Tak jak w przypadku każdej innej wolności, granicą „wolności wyboru osobowości” powinna być wolność drugiego człowieka.
Aby ukazać swoistą „pułapkę inkluzywności”, Jensen napisał też przewrotną baśń, która w formie krótkiej animacji stanowi klamrę filmu, otwiera historię i ją zamyka. To opowiastka o królu wikingów, którego syn stracił w bitwie rękę. Aby nie czuł się gorszy od innych, kochający ojciec rozkazał, aby wszyscy poddani również ucięli sobie rękę. Gdy wszyscy są ułomni, niepełnosprawni, „nienormalni”, nikt nie jest ułomny, niepełnosprawny, „nienormalny”. Rzecz doprowadzona zostaje do absurdu, ale czy nie do podobnych konsekwencji prowadzi dogmatyczna polityka równościowa?
Eskalacja przemocy
Jensen cały czas pamięta, że u podstaw filmu tkwi intryga kryminalna i w pewnym momencie wprowadza na scenę dawnego wspólnika Ankera, Flemminga (Nicolas Bro), który domaga się – trochę prawem kaduka – części jego działki. Wraz z pojawieniem się Flemminga na ekranie rozkwita przemoc, co powoduje pewne zakłócenia tonacji filmu: komedia nie najlepiej znosi aż takie natężenie brutalności. Oczywiście współistnienie przemocy i komizmu nie jest w czasach posttarantinowskich niczym nadzwyczajnym. U amerykańskiego reżysera wręcz jedno wynika z drugiego, przemoc jest tak przerysowana i przesterowana, że aż śmieszna. U Jensena jest jednak bardzo realistyczna, wręcz naturalistyczna, fizycznie „odczuwalna” – i zbyt często stosowana wobec kobiet. Sceny bicia Freji i torturowania jej, by wydała miejsce pobytu brata, są jak dla mnie zbyt drastyczne. Skandynawia słynie z równouprawnienia, ale to jednak przesada.
Podobnie też źle toleruję przemoc wobec zwierząt. Przyznam, że z trudem mogłem patrzeć na zabicie krowy strzałem z pistoletu w „Migających światłach”. W „Ostatnim wikingu” potraktowanie ukochanego psa braci przez ich ojca jest szczytem wyrafinowanego okrucieństwa – bardziej skądinąd wobec chłopców niż samego zwierzęcia. Wiem, że świat jest okrutny, że trzeba się z tym pogodzić i nie zasłaniać sobie oczu, a kiedy się da – ratować się śmiechem, jednak w tej filmowej sekwencji jest coś sadystycznego, jakieś niewytłumaczalne delektowanie się złem.
Innych grzechów „Ostatniego wikinga” nie pamiętam. Mimo luźnej i kapryśnej struktury film śledzi się z niesłabnącą ciekawością. Czy Anker odnajdzie ukryte pieniądze? Czy Flemming go dopadnie? Jak potoczą się dalsze losy samozwańczych Beatlesów? I jak ostatecznie ułożą się stosunki między braćmi? Wokół każdego z tych pytań budowane jest napięcie, które podtrzymuje uwagę widza.
Geniusz Mikkelsena
Film Jensena jest świetnie zagrany: Mikkelsen po raz kolejny udowadnia, że jest aktorem niezwykle wszechstronnym. Może być czarnym charakterem w Bondzie czy Hannibalem Lecterem w serialu o wyrafinowanym kanibalu, sprawdzi się też jako aktor charakterystyczny w roli eksperymentującego z alkoholem nauczyciela w „Na rauszu” [2020] ; da sobie radę, odtwarzając postacie z lekka obłąkane – czy to ludzkiego mutanta i nałogowego onanisty w „Mężczyznach i kurczakach” [2015], czy żądnego zemsty weterana wojennego w „Jeźdźcach sprawiedliwości” [2020]. Jako zalękniony nadwrażliwiec zmagający się z problemami psychicznymi jest również doskonały. Potrafi być zabawny, irytujący i wywoływać współczucie – niekiedy w tym samym momencie. To złożona i wielowarstwowa rola – i ujmująca postać. Zagubione i wystraszone dziecko w ciele dorosłego.
Partnerujący mu Kaas ma mniej wdzięczną aktorsko rolę, ale niewiele mu ustępuje. Jeśli Manfred jest dzieckiem, to Anger zatrzymał się w rozwoju na poziomie zbuntowanego nastolatka. Był, co oglądamy, poniewierany psychicznie w dzieciństwie, z czym jako dorosły wciąż nie potrafi sobie poradzić. Wypełnia go wściekłość i agresja – psychiatra powiedziałby, że ma problemy z kontrolą gniewu. Ale talent komediowy Kaasa pozwala tę wściekłość rozbroić, obrócić w coś komicznego, niewywołującego lęku ani niechęci.
Obaj aktorzy są też świetnie dobrani. Wielokrotnie już występowali razem na ekranie (w pięciu na sześć filmach Jensena), dotarli się i chemia między nimi jest niewysilona i naturalna. Jako bracia są absolutnie wiarygodni – fizycznie do siebie niepodobni, psychicznie jak woda i ogień, a mimo to w niewytłumaczalny sposób pasujący do siebie. Wszyscy pozostali wykonawcy są też pierwszorzędni.
„Ostatni wiking” wydaje mi się najlepszym filmem w twórczości duńskiego reżysera, a w każdym razie nie gorszym od „Jeźdźców sprawiedliwości”, które dotychczas stawiałem najwyżej. Jest oryginalny, inteligentny, dowcipny i wzruszający. Od tego rodzaju kina nie oczekuję więcej.
Film:
„Ostatni wiking”, reż. Anders Thomas Jensen, Dania/Szwecja 2025.
