Dwa październikowe programy San Francisco Symphony (SFS) zdominowały utwory kompozytorów rosyjskich. No, ale jak to? Polskie instytucje muzyczne, żeby okazać solidarność z Ukraińcami, zaczęły sięgać po twórczość ukraińskich kompozytorów – co było wspaniałą ideą. Jednocześnie w ramach nieprzemyślanych działań zdjęły z afiszy tak zwaną „muzykę rosyjską”, jak gdyby mogło to pomóc Ukrainie w odparciu ataku Rosjan. Sankcje w kulturze były potrzebne i są nadal, ale nie w tej formie. (O sprawie pisaliśmy w marcu 2022 w tekście: „Milczą muzy, plotą tuzy, czyli bojkot kultury rosyjskiej”).
Zastanawiające, jak dyrektorzy polskich instytucji muzycznych wyobrażaliby sobie świętowanie zakończenia tej wojny? Może odegraniem „Uwertury 1812” Piotra Czajkowskiego? To w końcu pasuje do tego rodzaju wydarzenia. Problem w tym, że nie wyobrażano sobie – a z tych spontanicznych, nieprzemyślanych decyzji polskie instytucje się po cichu wycofują.
Wrócił już Prokofjew, wrócił też Szostakowicz. Notabene pompatyczna „Uwertura 1812” jest tradycyjnie wykonywana w Stanach Zjednoczonych przy okazji obchodów Dnia Niepodległości 4 lipca. Amerykańskie instytucje wyrugowały najbardziej reżimowo-putinowskich wykonawców, ale nie cały rosyjski repertuar. Zresztą ten obecny jest tu od początku, od koncertu inauguracyjnego w 1911 roku, gdy zagrano na nim między innymi Symfonię „Patetyczną” Czajkowskiego.
San Francisco Symphony w kryzysie
Spędziłem cały październik w San Francisco i gdybym nie wiedział, że mijam salę koncertową SFS, mógłbym pomyśleć, że to jakieś wielkie kino. Najlepiej wyeksponowane plakaty reklamowały bowiem projekcje filmów (z udziałem orkiestry). Szok kulturowy, a może znak czasów? Ciężkich z pewnością dla symfoniki, zwłaszcza w San Francisco.

Wielka szkoda, bo mówimy o jednej z najlepszych orkiestr, której poziom wykonawczy potrafi zachwycić. Znać tu jednak, że to „spadek” po Michaelu Tilsonie Thomasie, który był tu dyrektorem muzycznym przez 25 lat. Jego następca Esa-Pekka Salonen zrezygnował ze stanowiska przed upływem pięcioletniej kadencji. Przyczyny? Prozaiczne: pieniądze. Salonen nie zgadzał się z zarządem, który tnąc koszty, zredukował program edukacyjny, odwołał zaplanowane na 2025 roku tournée orkiestry po Europie, a przede wszystkim wyciął wszelkie eksperymentalne i wizjonerskie projekty artystyczne.
W związku z czym obecnie na repertuar orkiestry składają się wspomniane filmy, a programy koncertów symfonicznych niemal w całości wypełniają symfoniczne szlagiery. Dla porządku przypomnę, że wciąż mówimy tu o jednej z najlepszych orkiestr symfonicznych świata. Czy to oszczędzanie na sztuce przyczynia się do lepszej sprzedawalności biletów i zysków? Intuicja podpowiada, że nie, a skutki tych decyzji administracyjnych mogą się srogo zemścić na życiu muzycznym miasta.
Metafora wymierzona w muzyczną pierś miasta
Koncert 5 października br. rozpoczął „Market Street, 1920” – utwór zamówiony przez SFS u Timothy’ego Higginsa. Zacznijmy od tytułu: Market Street to przecinająca diagonalnie centrum San Francisco wielka ulica. Określano ją kiedyś strzałą wymierzoną w „Breasts of Maiden” – piersi dziewicy (taką nazwę miały pierwotnie dwa wysokie wzgórza zajmujące dzisiaj centrum miasta i choć przebieg ulicy jest ten sam, to wzgórza nazywane są dzisiaj Twin Peaks).
To na Market Street pojawiły się pierwsze tramwaje, powstawały najważniejsze budynki miasta. Tu niegdyś w wigilię 1910 roku legendarna śpiewaczka Luisa Tetrazzini, o której złośliwi partnerzy sceniczni mówili, że łatwiej ją przeskoczyć niż obejść, dała koncert, którego słuchało 250 tysięcy ludzi. Na Market Street było i jest wielkomiejsko ze wszystkimi konsekwencjami.
Higgins w swoim dziesięciominutowym utworze oddaje charakter tego miejsca. Nakładające się na siebie płaszczyzny instrumentacji i poddawane pomysłowym wariacjom tematy budują atmosferę wielkomiejskiego zgiełku. Polirytmiczne struktury obrazujące kłótnię uliczną rozpętują w finale istny chaos. Utwór można oskarżyć o zbytnie inspiracje Bernsteinem. Jest to jednak znakomite źródło inspiracji tego typu symfoniki stojącej jedną nogą w rozrywce, drugą muzycznie wciąż ambitną.
Czy zatem „Market Street” Higginsa to metafora wymierzonej w muzyczną pierś miasta strzały, którą jest brak pieniędzy w San Francisco Symphony? Czy jest to zawoalowana krytyka decyzji zarządu instytucji mająca pokazać pogłębiający się chaos? Na poziomie metaforycznym można to tak rozumieć.
Grieg i Czajowski – stracona szansa
Po błyskotliwie zagranym utworze Higginsa zaprezentowano koncert fortepianowy a-moll Edwarda Griega. Na partię solową porwał się Javier Perianes. Mieliśmy w niej do czynienia z czymś, co można by porównać do serii z karabinu maszynowego wycelowanej w fortepian – tyle w tym było hałaśliwej pseudowirtuozerii.
Piano partii solowej było ubogie i stłumione przez użycie lewego pedału, wszystko inne utopione w magmie wydłużającego dźwięki prawego. Perianes nie zadał sobie elementarnego pytania o to, jak środki wyrazu kształtują dramaturgię dzieła. Pianista grał, jak mu było wygodnie, a nie – jakby wynikało z najbardziej elementarnych przemyśleń. Dalsze pisanie o tym wykonaniu brzmiałoby jak znęcanie się, więc pomińmy.
Kulminacją programu była V Symfonia Czajkowskiego, w której po utworze Griega orkiestra odzyskała rezon. Najbardziej tajemnicze otwarcie symfonii, jakie wyszło spod pióra Czajkowskiego, przykuło ucho słuchaczy. Dyrygent Gustavo Gimeno pozwolił muzyce swobodnie płynąć; sekcja instrumentów dętych drewnianych zabrzmiała szlachetnie i ciepło. Było w tym początku tyle romantycznego afektu, ile trzeba – bez popadania w karykaturalny sentymentalizm.
Po naprawdę udanym początku Gimeno zbyt często jednak narzucał zbyt szybkie tempa i za szybko osiągał fortissimo wobec czego wszystko wydawało się zbyt głośne. Był to Czajkowski bez subtelnych kolorów, bez wrażliwości. Poza przykuwającym uwagę początkiem był jeszcze jeden fragment, który wrył się mocno w pamięć – legendarne solo waltorni wykonane przez Michaela Stevensa. Powoli wznosząca się i opadająca dynamika, lejące się legato i jakaś niepowtarzalna energia, która uczyniła z tej myśli muzycznej centralną, najważniejszą myśl całego utworu. To była zasługa jednego muzyka oraz dyrygenta, który w tym momencie mu w niczym nie przeszkodził.
Zarówno Gimeno, jak i Perianes byli chybionym pomysłem. Z koncertu wychodziło się więc z poczuciem zmarnowanej szansy. I z solo waltorni w uszach.
Śmierdzący koncert i hollywoodzki dyrygent
V Symfonia Czajkowskiego otworzyła perspektywę na kolejny koncert z muzyką rosyjską, który odbył się 25 października. W jego programie znalazł się Koncert skrzypcowy Czajkowskiego i VIII Symfonia Szostakowicza.
Znajoma profesor jednej z renomowanych niemieckich uczelni powiedziała: „Po latach pracy pedagogicznej zaczęłam mówić nowym studentom, że chętnie zrobię z nimi absolutnie każdy utwór, z wyjątkiem Koncertu Czajkowskiego. Grali go wszyscy moi studenci, miałam dość”. Lecz droga tego dzieła do popularności była dość wyboista. Dla Edwarda Hanslicka, czołowego krytyka tamtych czasów, Koncert Czajkowskiego był „wulgarny” i „zalatywał wódą”. Podsumowując, napisał coś całkiem inspirującego, zważając na percepcję muzyki: „Koncert skrzypcowy Czajkowskiego wywołuje odrażającą myśl, że może istnieć muzyka, która będzie śmierdząca dla uszu”. Czajkowskiego ta recenzja bardzo poruszyła i podobno do końca życia cytował ją z pamięci.

O wykonaniu pod batutą Davida Afkhama można powiedzieć jedynie tyle, że zalatywało nie wódą, a nudą. Może gdyby było w tym trochę wódy, byłoby ciekawiej. Jednak Afkham to bardzo poprawny kapelmistrz, któremu nie zbywa na fantazji muzycznej. Jest dyrygentem z katalogu, kreacją marketingową, dziełem agencji, które go skutecznie sprzedają. On tymczasem robi wszystko, żeby spodobać się publiczności lubiącej tanie efekty i sprzedawać się jeszcze lepiej. Afkham czasem bardziej gra, niż dyryguje, lecz wygląda przy tym tak profesjonalnie, że mógłby zagrać dyrygenta w hollywoodzkim filmie.
Partię solową Koncertu skrzypcowego Czajkowskiego wykonał Siergiej Chaczatrian. Miał on poniekąd takie samo podejście do utworu co dyrygent. Zaczęło się od zagranego od niechcenia, bez żadnego napięcia dramaturgicznego recytatywu. Potem nagle przyszła rzewna, wpadająca w ucho melodyjka. Lecz nie przejmujcie się panowie, jak to pójdzie w amerykańskim filmie, to ten recytatyw będzie wycięty.
Podsumowując: to, co ładniutkie i pachnące dla ucha, zostało odegrane przez Chaczatriana i Afkhama soczyście i sążniście. Całą resztę z kolei gdzieś poupychali, przelecieli. Dialektyka koncertu solowego obu panom wydaje się obca. Szkoda, bo i jeden, i drugi ma jednak ponadprzeciętną technikę, co w połączeniu z orkiestrą SFS mogłoby dać naprawdę piękny rezultat.
Symfonia napisana w kurniku
VIII Symfonia Szostakowicza, podobnie jak Koncert Czajkowskiego, miała zrazu niezbyt dobrą recepcję. Zacznijmy od okoliczności jej powstania, które są równie niezwykłe, co samo dzieło. W czasie drugiej wojny światowej władze radzieckie ewakuowały artystów do oddalonych od frontu miejsc: Saratowa, Kujbyszewa, Taszkientu. Szostakowicz trafił do Iwanowa, podobnie jak Prokofjew, Popow, Wajnberg, Miaskowski, Chaczaturian. To tu tworzy się „szkoła iwanowska”, której wyznacznikami będą siła ekspresji i epickie, monumentalne formy. Czyli to, co po wojnie partia komunistyczna wykorzysta propagandowo do sławienia zwycięstwa Armii Czerwonej nad nazistami.
Szostakowicz pierwszą część VIII Symfonii, jedną z najobszerniejszych w jego symfonice, napisał jeszcze w Moskwie. Zaś kolejne cztery już w Iwanowie, gdzie zajął przerobiony na mieszkanie kurnik. Najwidoczniej atmosfera miejsca sprzyja pracy, bo w dwa miesiące kończy pracę nad tym naprawdę monumentalnym dziełem.
VIII Symfonia wzbudza skrajne opinie. Wprawdzie zaczyna się w c-moll i kończy w C-dur, jednak zupełnie nie niesie ze sobą optymizmu i poczucia heroicznego zwycięstwa. Mimo że dzieło to miało być autentycznym dokumentem muzycznym z czasu wojny, tak jak VII Symfonia relacjonująca tragiczne w skutkach oblężenie Leningradu, które Szostakowicz przeżył. Ponadto, zdaniem niektórych, VIII Symfonia była za długa (tak uważał między innymi Prokofjew, który, żeby było zabawnie, w Iwanowie pracował nad długaśną operą „Wojna i pokój”).
Laserowe brzmienie i etiuda na orkiestrę
Afkham interpretuje VIII Symfonię Szostakowicza ani wstrząsająco, ani enigmatycznie, lecz prosto. Dyrygent wykorzystuje utwór tak, by orkiestra mogła popisać się brzmieniem. Można zatem określić to wykonanie jako symfoniczną wirtuozerię. Blacha SFS była olśniewająca; w III części solowa trąbka, puzony, tuba naprawdę błyszczały! To sławne „laserowe brzmienie” dętych blaszanych jest cechą charakterystyczną amerykańskich orkiestr.
A jednak w brzmieniowym DNA SFS równie silnie co blacha wybija się brzmienie altówek. I bez wahania powiem, że jest to najlepiej prowadzona sekcja całej orkiestry. Co ciekawe, to samo słychać po sąsiedzku, w Orkiestrze San Francisco Opera, o czym pisaliśmy w recenzji „Parsifala”. Niestety, inną cechą charakterystyczną tej i innych amerykańskich orkiestr zdaje się brzmienie nadmiernie rozwibrowanych wiolonczel.
Koncerty te nie mogły stać się najbardziej poruszającymi przeżyciami muzycznymi z powodu solistów i dyrygentów. Z pewnością jednak dały sporo przyjemności ze słuchania wielkiej, sprawnej orkiestry. Należy je więc postrzegać raczej jako etiudy na orkiestrę. SFS zagrała je iście wirtuozersko, czemu należy przyklasnąć. Pozostaje żywić nadzieję, że utwór Higginsa to jednak tylko metafora obecnej sytuacji SFS, a nie prognoza na długi czas.
koncert 5 października 2025 roku
program: Timothy Higgins, „Market Street, 1920”; Edward Grieg, Koncert fortepianowy a-moll, op. 16 (solista: Javier Perianes); Piotr Czajkowski, Symfonia nr 5 e-moll, op. 64.
dyrygent: Gustavo Gimeno
koncert 25 października 2025
program: Piotr Czajkowski, Koncert skrzypcowy D-dur, op. 35 (solista: Sergiej Chaczatrian; Dymitr Szostakowicz, Symfonia nr 8 c-moll, op 65.
dyrygent: David Afkham
San Francisco Symphony
recenzowane koncerty odbyły się w Davies Symphony Hall
(zdjęcia sali koncertowej © Craig Molle)
