
Byłam nerwowa. Już za parę godzin miałam przeprowadzić wywiad z moim ulubionym irlandzkim pisarzem, Colmem Tóibínem. Niemal piętnaście lat wcześniej na kościelnej wyprzedaży książek w podlondyńskim miasteczku przypadkiem kupiłam jego powieść „Brooklyn” – i przepadłam. Zakochałam się nie tylko w subtelnym pisarstwie Tóibina, ale też w Irlandii, którą od tamtej pory nieustannie odwiedzam podczas literackich podróży. Tego październikowego ranka w Krakowie, dokąd pisarz ściągnął z okazji Festiwalu Conrada, moje obawy były więc wprost proporcjonalne do narastającego przez lata podziwu. Co, jeśli człowiek stojący za moją ukochaną prozą wywrze na mnie niekorzystne wrażenie? Jeśli w bezpośredniej rozmowie nie sprosta wygórowanym oczekiwaniom? W końcu każdy, kto choć raz odwiedził krainę Oz, wie, że lepiej nie zaglądać za zasłonę, bo może się okazać, że czarodziej to zwykły oszust mamiący tłum tanimi sztuczkami.
Gdyby to była powieść Tóibína, urywałaby się w tym miejscu. Wietrzny dzień, szybko zapadający zmrok, latarnie oświetlające krakowski rynek. Czytelniczka wchodzi do ciasnego studia nagrań. Z korytarza dobiega odgłos kroków. Zaraz czeka ją zachwyt lub rozczarowanie.
Ja jednak nie powstrzymam się przed opisaniem, co było dalej, ponieważ dużo ostatnio myślę o tym, co w pisarstwie Tóibína tak mnie pochłania i pociąga. Zastanawiam się, na czym polega urok snutych przez niego opowieści, bo przecież dotykają najczęściej spraw zwykłych i przyziemnych, wielokrotnie opisywanych w literaturze tematów takich jak rozterki miłosne, skłócone rodziny czy los emigranta. Gdy jednak podczas rozmowy uchylił rąbka tajemnicy w kwestii swojego warsztatu oraz metod pracy, spojrzałam na jego pisarstwo z nowej perspektywy.
Jak uniknąć katastrofy
Tóibín napisał dotąd jedenaście powieści, z czego siedem opublikowano po polsku. Ostatnia, „Long Island”, ukazała się w październiku w przekładzie Jerzego Kozłowskiego i stanowi kontynuację „Brooklynu”, tytułu rozsławionego przez nominowaną do Oscara adaptację filmową z Saoirse Ronan w roli głównej. Pierwsza część opowiada historię młodej Irlandki Eilis Lacey, która na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku wyjeżdża z rodzinnego miasteczka do Nowego Jorku. W nieśpiesznym tempie śledzimy jej losy, podczas gdy znajduje zatrudnienie, osadza się w obcym miejscu, poznaje charyzmatycznego Włocha Tony’ego Fiorello, którego wkrótce zaczyna darzyć uczuciem i w sekrecie poślubia. Jednak rodzinna tragedia ściąga ją z powrotem do domu. Teraz, jako emigrantka, wyraźniej widzi zarówno blaski, jak i cienie małomiasteczkowego życia. Tymczasem na jej drodze ponownie staje dawny znajomy, Jim Farrell, a kiełkująca między nimi relacja sprawia, że Eilis zaczyna rozważać pozostanie w Irlandii. W ostatniej scenie widzimy ją jednak na pokładzie statku płynącego z powrotem do Stanów. Podjęła decyzję, lecz tego, czy będzie z niej zadowolona, czytelnicy i czytelniczki muszą domyślić się sami.
A przynajmniej musieli. Po piętnastu latach od premiery „Brooklynu” Tóibín niespodziewanie wydał dalszy ciąg tej historii. Dla Eilis Lacey Fiorello upłynęły dwie dekady, a gdy spotykamy ją ponownie, jej małżeństwo z Tonym pogrąża się właśnie w kryzysie. Zdesperowana bohaterka, osaczona przez inwazyjną włoską rodzinę, miota się bezradnie, aż znów podejmuje stanowczą decyzję: zostawia problemy, do których powstania nie przyłożyła ręki, i ucieka przed nimi do Irlandii, gdzie czekają na nią od lat nieodwiedzana matka, przykurzone plotki, a także Jim Farrell. W drugim tomie, inaczej niż w pierwszym, poznajemy także jego perspektywę. W innych rozdziałach na wydarzenia spoglądamy oczami Nancy, dawnej najlepszej przyjaciółki Eilis. Zupełnie, jakby Tóibín chciał nam powiedzieć: „To już nie jest historia jednej dziewczyny, która wyjechała i samotnie stawia czoła światu, ale przy tym samodzielnie ustala zasady. To w równej mierze historia tych, którzy zostali, którzy, chcąc nie chcąc, żyli z konsekwencjami jej decyzji, a teraz muszą zacząć podejmować własne”.
Pisarz jest zdania, że gdyby każda powieść miała kontynuację, byłaby to katastrofa. Czytelnicy i czytelniczki zasługują na to, by do ich rąk trafiały historie w pełni ukształtowane, dopracowane, w pewien sposób domknięte, nawet jeśli zakończenie uznać należy za otwarte. Dlatego nigdy nie planował dalszego ciągu opowieści o Eilis. Napisał go nie z tęsknoty za starym, ale ponieważ otworzyło się przed nim nowe. Z czasem zyskiwał i gromadził nowe perspektywy oraz inspiracje, począwszy od mistrzowskiej gry aktorskiej Domhnalla Gleesona, który w ekranizacji „Brooklynu” wcielił się w Jima, a skończywszy na klasykach literatury drobiazgowo omawianych ze studentami i będących kopalnią intrygujących pisarskich rozwiązań. „Long Island” nie jest więc odgrzewanym kotletem, lecz daniem przyrządzonym ze świeżych składników i z wyczuciem doprawionym nowymi smakami.
Nie ocalać od zapomnienia
Proza Tóibína zawsze stała postaciami. To dla nich czytamy jego książki. Niekoniecznie musimy tych fikcyjnych ludzi lubić, a tym bardziej pochwalać ich zachowanie, jednak jest w nich zawsze coś prawdziwego, coś, co każe nam wierzyć, że to bohaterowie wielowymiarowi, pełni sprzeczności, nieustannie bijący się z myślami, siłujący się ze swoimi pragnieniami i własnym wizerunkiem samych siebie. Dyskretny narrator za każdym razem dopuszcza nas bardzo blisko, pozwala nam patrzeć oczami protagonistów. W prostolinijnym, pozbawionym ozdobników stylu pokazuje, ale nie nazywa ani nie ocenia. Zdanie o każdej postaci wyrabiamy sobie sami, składając w mozaikę elementy wyniesione z poszczególnych scen. Jednocześnie czytając, mamy wrażenie, że poznajemy tylko jakąś cząstkę bohatera, wnikamy wprawdzie głęboko w jego umysł i uczucia, lecz towarzyszymy mu tylko przez chwilę, dopóki książka nie dobiegnie końca. On natomiast żył już wcześniej i będzie żyć dalej, doświadczając rzeczy, o których nie będziemy już mieli pojęcia. Tak samo jak w przypadku ludzi, których spotykamy w rzeczywistości.
Tóibín nie robi notatek. Pamięć traktuje jak sito, tyle że w pozytywnym znaczeniu. Sito poszukiwacza złota, na którym zatrzymuje się jedynie cenny kruszec. „Zapamiętujemy tylko rzeczy warte zapamiętania” – mówi. Jeśli pisarz wpada na pomysł, o którym jest w stanie zapomnieć, to znaczy, że pomysł nie był wystarczająco dobry. Należy więc wykazać się cierpliwością, czekać, aż koncepcje słabe i przeciętne wyparują z pamięci, a te dobre zaczną odkładać się warstwami, powoli tworząc świat powieści. To podejście zdaje się częściowo tłumaczyć moc oddziaływania i autentyczność Tóibínowych postaci. Nie są klecone naprędce ani na siłę budowane z niepasujących do siebie klocków – powstają organicznie, czasem latami, stopniowo zyskując wyrazistość w wyobraźni autora. Zanim ten siądzie do pisania, spędza z nimi mnóstwo czasu, kształtuje je i bada, zgłębia ich charaktery i motywacje, planuje, czym zaskoczą czytelnika. Jego natomiast nie zaskakują nigdy. Zna je na wylot.
W pokoju z bohaterem
Czarodziejem nazywali bliscy Thomasa Manna, autora „Czarodziejskiej góry” i wydanych u nas niedawno w nowym przekładzie „Buddenbrooków”. Tóibín poświęcił mu jedną ze swoich powieści, zatytułowaną właśnie „Czarodziej”. Zdaje się w niej sugerować, że niemiecki pisarz miał magiczną zdolność poruszania czytelników i czytelniczek swoimi książkami, docierania do skrytych ludzkich motywacji i przenikliwej analizy zjawisk społecznych. Jednocześnie Mann najlepiej czuł się w zaciszu własnego gabinetu, gdy mógł zgłębiać człowiecze światy przez nikogo nieniepokojony.
Będę się upierać, że tytuł czarodzieja jest dziedziczny, a Tóibín zasługuje na niego jak mało kto. Swoje powieści, jak sam twierdzi, wypełnia iluzjami. Chce, byśmy uwierzyli, że znaleźliśmy się w głowie bohatera, że mamy dostęp do wszystkiego, co ten „myśli, czuje, mówi, wspomina, zauważa”. Co więcej, podobnie jak Mann, Tóibín najchętniej pozostaje w zamknięciu czterech ścian. „Skupiam się na tym, co dzieje się w pokojach, nie na tym, co dzieje się na ulicach. I na tym, co dzieje się na ulicach, zamiast na tym, co dzieje się na głównych placach. I na tym, co dzieje się na głównych placach, nie zaś na tym, co dzieje się w szerzej rozumianym społeczeństwie” – tłumaczy. Nawet więc gdy tak zwana wielka historia ma bezpośredni wpływ na jego protagonistę – jak było w przypadku Manna, który z powodu wybuchu drugiej wojny światowej udał się z rodziną na tułaczkę, a następnie, wbrew swojej naturze, zaangażował się w działalność polityczną – Tóibín przez lupę przygląda się głównie wydarzeniom małoskalowym. Rozmowom, spotkaniom, chwilom samotnej refleksji, zapiskom, listom, hałaśliwym sporom i żywionym po cichu wątpliwościom. Postaci irlandzkiego pisarza zawsze żyją w małych społecznościach, niezależnie od tego, czy ich miejscem zamieszkania jest akurat Enniscorthy, Lubeka, Long Island czy Kalifornia. O nieraz opresyjnej, to znów kojącej ciasnocie ich światów decyduje sieć powiązań i relacji, w której nieodmiennie tkwią. Przesiadując z nimi w dusznych lub przytulnych pokojach, czytelnicy i czytelniczki mogą dokonać rozmaitych sprzecznych odkryć. Przekonać się, że człowiek nigdy nie jest całkowicie wolny, bo nawet w najbardziej intymnych chwilach pozostaje pod wpływem różnorodnych zależności w swoim najbliższym otoczeniu, a jednocześnie – że jeśli gdzieś stajemy się naprawdę sobą, to właśnie w tych prywatnych przestrzeniach, gdzie nikt lub prawie nikt nas nie widzi. Pytanie, czy jesteśmy w stanie polubić się z tą najautentyczniejszą wersją siebie, to już zupełnie inna kwestia.
Tóibín pokazuje nam ludzi w kuchniach, barach, gabinetach i sypialniach. Ludzi, którzy nadal boją się cudzej oceny, lecz przez krótką chwilę – tak im się wydaje – jej nie podlegają. Odsłaniają się więc, przestają udawać. I świadkujesz temu tylko ty, który siedzisz z nimi w pokoju.
Z czego się robi iluzje
Wybierając protagonistów i scenerie, Tóibín bynajmniej się nie ogranicza. Oprócz losów Manna opisał także życie innego wybitnego pisarza, Henry’ego Jamesa, nadając powieści wiele mówiący tytuł „Mistrz”. W „House of Names” sięgnął po mitologiczne postaci Klitajmestry, Orestesa i Elektry, w „Testamencie Marii” wyobraża sobie dalsze losy matki Jezusa po tym, jak ucichło zamieszanie wokół jej syna. Często powraca do rodzinnego Enniscorthy i zaludnia je mieszkańcami, z których część pojawia się w kilku jego powieściach. W debiutanckim „Południu” zabiera nas do Hiszpanii, w „The Story of the Night” – do Argentyny. Można by wymieniać dalej, ciekawsze jest jednak to, co te wszystkie książki ze sobą łączy. Po pierwsze umiejętność wniknięcia głęboko w ludzkie wnętrze, upartego przebijania się przez coraz to kolejne jego warstwy. Złożoność tworzonych przez autora charakterów przejawia się w tym, czego pisarze często się boją: jego bohaterowie są niekonsekwentni, zmienni, czasem sami siebie nie znają lub samych siebie oszukują. Może właśnie w tych paradoksach i niespójnościach wszyscy z pewnym zawstydzeniem rozpoznajemy samych siebie. Drugim atutem pisarza jest doskonałe rozeznanie w historii i geopolityce. Tóibín udaje, że nie pisze o wielkim świecie, o kwestiach społecznych i politycznych, a mimo to sprawnie osadza akcję każdej książki we właściwym jej kontekście. W nieuchwytny sposób udowadnia, że prywatne istotnie jest polityczne. I wreszcie, co ściśle wiąże się z poprzednim punktem, na jego korzyść przemawia duże wyczucie i ogromna samokontrola, dzięki której nigdy nie mówi za dużo. Nie narzuca się czytelnikom ze swoimi wnioskami, nie upycha w fabule wątków, które pobrzmiewają w tekście niczym fałszywy ton. Dzięki tym wszystkim zabiegom iluzje, które tworzy, są niemal doskonałe. Daleko im do tanich sztuczek.
Książki:
Colm Tóibín, „Brooklyn”, tłum. Jerzy Kozłowski, wyd. Rebis, Warszawa 2009.
Colm Tóibín, „Long Island”, tłum. Jerzy Kozłowski, wyd. Rebis, Warszawa 2025.
Colm Tóibín, „Czarodziej”, tłum. Jerzy Kozłowski, Rebis, Warszawa 2022.
Colm Tóibín, „Mistrz”, tłum. Jerzy Kozłowski, wyd. Rebis, Warszawa 2005.
Colm Tóibín, „Testament Marii”, tłum. Jerzy Kozłowski, wyd. Imprint, Warszawa 2014.
Colm Tóibín, „Południe”, tłum. Janusz Ruszkowski, wyd. Zysk i S-ka, Warszawa 1996.
Colm Tóibín, „House of Names”, Viking Press, 2017.
Colm Tóibín, „The Story of the Night”, Picador, 1996.