
Sama przeczytałam w roku 2025 sporo bardzo dobrych i dobrych książek. O niektórych rozmawiałam z ich autorkami i autorami na łamach „Kultury Liberalnej”. Dlatego w podsumowaniu piszę o książce, która na polskim rynku została nieco przeoczona, a która zasłużyła na uwagę i docenienie z różnych względów. Przeczytałam ją na początku roku, ale doskonale pamiętam nie tylko fabułę czy pojedyncze sceny, lecz także swoje emocje, kiedy tę powieść czytałam. A to chyba dobra rekomendacja, aby po ten tytuł sięgnąć.
Sylwia Góra: Brenda Navarro, „Prochy w ustach”, tłum. Agata Ostrowska, wyd. ArtRage
Ta książka musiała się we mnie „uleżeć”, choć przeczytałam ją zaraz po premierze, a więc w pierwszym kwartale tego roku. Osią powieści jest doświadczenie narratorki „Prochów w ustach”, którym jest samobójstwo jej młodszego brata Diega:
„Zdarzyło się to Diegowi; i jeszcze raz, i znowu w mojej głowie ten dźwięk, jakby ktoś wywinął orła, jakby nagle, znienacka, bez ostrzeżenia szyba roztrzaskała się na kawałeczki, które utkwiły w worku z piaskiem. Sucha, głośna kolizja z udziałem żeber, płuc i asfaltu. Tak: bum. Nie, tak: baaam, klap, krasz, bruuum, brooom, gruuum, grrr, grooo… I echo. Nie, nie ma takiej onomatopei, żeby opisać odgłos, który się rozległ. Ciało walące w ziemię. Diego pragnący być łoskotem, pragnący przerwać muzykę swego ciała. Diego pozostawiający nas tak, z sobą zawieszonym pomiędzy nami. Diego, gwiazda. Ja tego nie widziałam. Nie widziała też moja mama. Obie byłyśmy daleko. Mama dalej niż ja, bo była daleko od nas, już zanim Diego popełnił samobójstwo. Moja mama, dziewięć lat daleko” [s. 11].
Już sam ten fragment wystarczy, żeby pokazać niesamowity język, jaki Brenda Navarro odnalazła dla tej opowieści. Oczywiście wielkie brawa należą się tłumaczce Agacie Ostrowskiej, bo nie trudno zauważyć, że musiała się napracować, aby te wszystkie onomatopeje związane z upadkiem stworzyć. A takich fragmentów jest oczywiście dużo więcej. Bo powieść płynie w rytmie piosenek zespołu Vampire Weekend, którego nieustannie słucha Diego, ale też meksykańskich i hiszpańskich dźwięków ulicy, a nawet konkretnych dzielnic. To proza sensualna, pełna ulubionych smaków i zapachów: sosu mole, carnitas, pozole, crema catalana czy valentiny. To uliczny hałas, przekrzykiwanie się tłumu turystów w kolejce do Sagrady Familii, szum morza, a także strzały na meksykańskiej ulicy.
Navarro koncentruje się w tej niewielkiej powieści przede wszystkim na relacjach rodzinnych, kobiecych, przyjacielskich, międzykulturowych. Oglądamy rzeczywistość oczami młodej kobiety-migrantki, która chce wreszcie poczuć się gdzieś „u siebie”. To historia o przemocy państwa wobec ludzi pozostających na marginesach, ale także przemocy wobec kobiet. W Meksyku – miejscu jej urodzenia – ta przemoc przybierała bardzo konkretną formę i ma twarz osoby lub grup, w Hiszpanii to przemoc systemowa, pozornie niewidoczna, ale świetnie uchwycona przez pisarkę. Wreszcie, to historia relacji narratorki z Diegiem – jedyną osobą, która do niej „należała” i dla której ona chciała być opoką, tym samym to opowieść także o żałobie, która „krzyczy” i jest pełna gniewu.
Jacek Adamiec: Weronika Murek, „Urodziny”, wyd. Czarne

„Urodziny” Weroniki Murek to opowieść o starzejącej się i wypadającej z obiegu – życiowego i artystycznego – aktorce teatralnej Jadze Babażynie. Gdy kobieta po wyjściu ze szpitala usiłuje wrócić do swoich zawodowych obowiązków, przekonuje się, że potrzebuje wytchnienia. Niestety w toksycznym środowisku teatralnym ten, kto nie nadąża, przegrywa. W starciu z kultem zapierdolu i świeżości Babażyna nie ma szans. Zastąpią ja młodsi, silniejsi. Jej rzeczywistość rozpada się, a przez szczeliny przedostają się goście nie z tego świata.
Dlaczego ta książka jest dla mnie tak ważna, poza tym, że Murek to po prostu bardzo uważna obserwatorka i uzdolniona pisarka? Choćby dlatego, że pisząc o hermetycznym świecie teatralnym, w którym panuje dyktat wydajności, Murek ukazuje brutalne mechanizmy wpisane w późny kapitalizm, prowadzące do wyczerpania i alienacji jednostek. Owszem, brzmi to dość banalnie. Ale spieszę z doprecyzowaniem. Przykładów nie będę szukać daleko – z autopsji wiem, jak przykry los spotkał tego roku niezliczonych copywriterów, których praca została zastąpiona przez ChatGPT i inne modele językowe. Wypaleni zawodowo prekariusze zostali wyeksploatowani przez agencje i korporacje, a potem porzuceni, niezdolni dotrzymać kroku sztucznej inteligencji piszącej szybciej, więcej i taniej. Właśnie tak wyobcowana czuła się zepchnięta na bocznicę Babażyna.
„Urodziny” to napisana żywym językiem powieść o przemijaniu, która choć z pozoru traktuje o czymś zupełnie innym, doskonale koresponduje z aktualnymi przemianami w branżach kreatywnych i lękami odczuwanymi przez przedstawicieli licznych grup zawodowych. W tym ludzi pióra i klawiatury.
Ewelina Adamik: Ewa Jarocka, „Trochę pięknych ludzi”, wyd. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi

W 2025 roku przeczytałam kilka dobrych książek, ale piszę o tej, która moim zdaniem otrzymała za mało uwagi. Ewa Jarocka, poetka, prozaiczka, autorka między innymi „Skończyło się na całowaniu”, „Zapalmy moją krew”, „Dno cekina” dała o sobie znać w tym roku tomem „Trochę pięknych ludzi” (Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, Dom Literatury w Łodzi). Jednak recepcja krytyczna pominęła tę książkę całkowicie. I nie jest to bynajmniej wina wierszy pisarki nominowanej dwukrotnie do Nagrody Literackiej Gdynia, po prostu zbyt mało mamy rąk do obrabiania ogródka poetyckiego. Na czym polega fenomen tej książki?
Wyobraźnia Jarockiej pochłania czytelnika, wrzuca w wir często surrealistycznych, onirycznych wizji. Podmiotka renegocjuje swoje granice, sprawdza kolejne wersje tożsamości, czasami separując się od własnego ciała. Interesuje ją to, co bywa pełne, ale i puste. Marzy (a czasami nie) o kochanku, dziecku, lepszych relacjach z matką i ojcem. Jarocka lubi przewracać na lewą stronę podszewkę świata, flirtuje z językiem, uwodzi grozą, choć jej frazy podawane są raczej na słodko – chociażby wiersz „zobaczyłam nagiego mężczyznę”, w którym podmiotka doświadcza orgazmu.
Książka ta jest ekspansywna, wiersze wylewają się już z samej okładki i skrzydełek, więc na koniec próbka dykcji Jarockiej:
wtedy odkryłam, że mam w sobie dziurę. / wystawał ze mnie
nóż na końcu twojej / ręki. sekator, kosiarka, cała fabryka / żelastwa, więc martwiłam się o
ciebie [„trochę pięknych ludzi”, s. 17]
albo:
kiedy zwiędła mi ręka, pomyślałam, że to tylko
jesień […] / musiałam trzymać fason. wtedy przyszła matka i obudziła mnie / ze złego snu, a
w suchej ręce trzymała żołędzie, całe wiadro grzybów. / wstałam i patrzyłam to na nią, to na
jesień [„analizuję swoje słowa, którymi siebie zaatakowałam, jakbym miała lufę zamiast ust”, s. 63–64).
Ocalmy tę dobrą poezję od nieczytania!
Wojciech Engelking: Vincenzo Latronico, „Do perfekcji”, tłum. Katarzyna Skórska, wyd. Czarne

Powiedzą wam, że to współczesne przepisanie „Rzeczy” Pereca. Nie wierzcie im. Jeżeli Perec podjął po prostu eksperyment w postaci opisania ludzkiego życia za sprawą predylekcji do przedmiotów, była ona u niego jednym z tego życia organizatorów, niczym więcej. Latronico robi w „Do perfekcji” coś o wiele ważniejszego i ambitniejszego: pozwala czytelnikowi wniknąć w pewną formę życia, o tyle osobliwą, że zupełnie zlaną z samym życiem, bo to ostatnie było na nią, i tylko na nią, w pewnym momencie nakierowane.
Momentem była poprzednia dekada. Trudno przecenić jej znaczenie dla dziejów świata. Będzie się ono tylko coraz mocniej ujawniało. To dekada, kiedy smartfon i ciągła obecność w social mediach wpierw stały się obowiązkowymi przedłużeniami człowieka, a potem człowiekiem: nie pewnym rodzajem jego aktywności, tylko modelem aktywności jako takiej. Innymi słowy: rozlały się z przestrzeni internetu na przestrzeń realną, a potem zanikł podział na jedną i drugą, bo wektorem aktywności podejmowanej w tej drugiej stało się to, co możliwe do osiągnięcia w pierwszej. Był to rodzaj grywalizacji, ale bez jasno określonych zasad. Liczyło się, kto lepiej, prędzej i bardziej adekwatnie wyłapie obowiązujące mody i się do nich dopasuje, najlepiej w momencie, gdy nie będą jeszcze oczywistymi modami.
Właśnie to opisuje Latronico: dwójkę ekspatów w Berlinie pierwszej połowy lat nastych XXI wieku, którzy organizują swoje istnienie jako obowiązujący – na mocy wspólnotowego dorozumienia – sposób życia. To organizowanie i urządzanie mieszkania w określonym kształcie, i angażowanie się w wolontariat na rzecz uchodźców w 2015 roku, i podejmowanie określonej pracy i jeżdżenie do konkretnych miejsc na wakacje. Narrację prowadzi w liczbie mnogiej – zdaje się, że odnosi się w ten sposób do pary – ale czy na pewno? Czy może opisuje tych, których imię Legion, których życie stało się sposobem tegoż, a drobne szczegóły różnicujące ich istnienia stały się nieistotne? Na to pytanie brak w powieści odpowiedzi. I dobrze.
Latronico wynalazł, jak można pisać o millenialsach, formę powieści dostosowaną do doświadczeń tego pokolenia. Nie wiem jednak, czy jego wynalazek jest do powtórzenia, czy też „Do perfekcji” pozostanie jego jedynym przejawem. Nawet jeśli zwycięży ta druga opcja, przejaw ów zasługuje na wszelkie wyrazy uznania.
Paweł Jędral: Lea Ypi, „Indignity: a life reimagined” (tłumaczenie polskie zaplanowane na 2026 rok)

Jedyna dotychczas wydana w Polsce książka Lei Ypi – znanej albańskiej wykładowczyni London School of Economics – to „Wolna. Dzieciństwo i koniec świata w Albanii”, będąca połączeniem pamiętnika, reportażu i eseju historycznego. Ypi opisuje swoje dorastanie w Albanii, w końcówce rządów Envera Hodży, w jednym z najbardziej zamkniętych i represyjnych reżimów komunistycznych na świecie. Jako dziecko wierzyła w propagandę: w opowieści o bohaterach partyzanckich, o moralnej wyższości socjalizmu i o „imperialistycznych wrogach”, dopiero z wiekiem dostrzegła, że jej rodzina posiada zupełnie inny zestaw wartości. Filozofka kreśli portret swojej rodziny – dawnych albańskich elit – podczas schyłku i upadku komunizmu oraz, co ciekawsze, podczas transformacji ustrojowej i tak zwanej rewolucji piramidowej, czyli wojny domowej, która pochłonęła Albanię w 1997 roku.
We wrześniu 2025 ukazała się nowa książka Ypi – „Indignity: a life reimagined”, która sięga do czasów jeszcze wcześniejszych – schyłku imperium osmańskiego, okresu międzywojnia, drugiej wojny światowej i początków reżimu Hodży. Tym razem historia rodziny Ypi zabierze czytelników nie tylko do Tirany, ale też do Stambułu czy Salonik. Chociaż obie książki są osobnymi dziełami, warto czytać je razem, ponieważ dotyczą tej samej rodziny i – w pewnym zakresie – tych samych postaci.
„Szukam archiwów służb specjalnych” – rzuca do taksówkarza w pierwszych słowach książki Ypi, która ponownie jest zarazem narratorką i jedną z bohaterek. Autorka prowadzi śledztwo dotyczące historii własnej rodziny na tle wielkiej historii regionu. Ktoś umieścił w mediach społecznościowych zdjęcie jej dziadków, którego nie znała, a pod materiałem pojawiły się zarzuty sugerujące, że babcia autorki była nazistowską kolaborantką oraz donosicielką owianej zła sławą Sigurimi. Kolejne dokumenty ujawniają jednak coraz bardziej złożoną historię. Czy Leman Ypi – babcia Lei – była szpiegiem? Jeśli tak, to czyim? Dlaczego miałaby to zrobić? O czym rozmawiała z niemieckim oficerem podczas okupacji? A może to ją szpiegowano?
„Indignity” różni się od „Wolnej” tym, że Lea Ypi nie była tym razem świadkiem i uczestnikiem opisywanych przez siebie wydarzeń. W większości nie były one też opisywane przez najbliższych czy bezpośrednich uczestników, a autorka próbuje odtworzyć historie na podstawie teczek służb, aktów zgonów, starych decyzji urzędowych czy kilku rozmów. Niektóre dokumenty okazują się błędne – a historie wysnute na ich podstawie – fałszywe.
Ypi jednak, jako filozofka, jest świadoma tego, że próbując dotrzeć do „prawdy”, ciągle błądzi między faktami a fantazją i jest skazana na niepowodzenie. Informacje z dokumentów bez interpretacji nie znaczą nic, jednak sam akt interpretacji – szczególnie przez kogoś zaangażowanego emocjonalnie jak autorka – jest tworzeniem fantazji. „Indignity” jest bowiem w dużej wierze książką o pamięci i manipulacji. W angielskim wydaniu tytuł można kupić w kilku polskich księgarniach, a według mojej wiedzy – w przyszłym roku możemy spodziewać się polskiego wydania. Dla tych, którzy nie mieli z autorką czy historią Albanii wcześniej do czynienia, polecam zacząć od dostępnej już teraz po polsku „Wolnej”.
Krzysztof Katkowski: Miguel Ángel Asturias, „Pan Prezydent”, tłum. Kacper Szpyrka, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy

Najważniejsza książka roku? Może niekoniecznie książka, ale tłumaczenie – i to tłumaczenie w ważnym momencie.
„Płońże, łuno ałunowa, płoń, z ałunu Lucyferze! Jakże hałas dudni w uszach, wciąż na modły dzwonią dzwony, żałobimbambliwie biją, z mroku w światło, w mrok ze światła. Płońże łuno ałunowa, płoń, z ałunu Lucyferze, bim-bam, nad zgniłym całunem! Płońże łuno ałunowa, bim-bam, nad zgniłym całunem, płoń, z ałunu Lucyferze! Bim-bam! Płońże, płoń, ałunie! Płońże, łuno ałunowa… Płońże, płoń, ałunie […]”.
To przedziwne otwarcie powieści (także po hiszpańsku: „¡Alumbra, lumbre de alumbre, Luzbel de piedralumbre!”…), które w samej Ameryce Łacińskiej stało się klasyką gatunku. Stanowi i ważny komentarz polityczny i wybitne dzieło literackie.
Polecam tę książkę przede wszystkim ze względu na jej uderzającą aktualność. „Pan Prezydent” Miguela Ángela Asturiasa to jedna z najważniejszych powieści XX wieku, a zarazem jedno z najmocniejszych literackich świadectw życia w dyktaturze. To opowieść o upadku demokracji – nie tylko w sensie proceduralnym czy instytucjonalnym, lecz także głęboko ludzkim. Siła tej książki bierze się z wyjątkowego połączenia brutalnego realizmu politycznego z groteską, snem, mitem i poetyckim majakiem. Jest w niej szaleństwo: szaleństwo samej dyktatury, ale też szaleństwo Asturiasa – a po części również tłumacza, który podjął się oddania tej wizji w innym języku.
W „Panu Prezydencie” Asturias zestawia melodramatyczny romans z farsą, operową wzniosłość z operetkową przesadą, a sceny terroru i moralnego rozkładu społeczeństwa z symboliką zaczerpniętą z Biblii i wierzeń Majów. Powieść powstawała długo i w trudnych warunkach. Asturias zaczął ją pisać już w 1922 roku w Gwatemali, świeżo po studiach prawniczych, w czasie których aktywnie sprzeciwiał się dyktaturze Manuela Estrady Cabrery – historycznego pierwowzoru Pana Prezydenta. Choć reżim upadł, szybko okazało się, że wolność w kraju jest pozorna. Rodzice wysłali więc młodego pisarza do Europy. Po krótkim pobycie w Londynie Asturias osiadł w Paryżu. Studiował etnologię u badacza kultury Majów Georges’a Raynauda, tłumaczył teksty majańskie i chłonął atmosferę europejskiej awangardy. Poznał między innymi Joyce’a, Picassa, Unamuna (wcześniej tłumaczonego także między innymi właśnie przez Kacpra Szpyrkę). Doświadczenia te głęboko wpłynęły na jego pisarstwo. W 1930 roku opublikował „Legendy gwatemalskie”, uznawane dziś za jedno z dzieł fundacyjnych realizmu magicznego – bez niego nie byłoby więc Cortázara, Garcíi Márqueza czy Marii Luisy Bombal, której „Spowitą całunem”, także od tego roku, możemy czytać po polsku dzięki wydawnictwu ArtRage.
„Pan Prezydent” został ukończony w 1932 roku, lecz jego publikacja była niemożliwa – jak tylko Asturias wrócił do ojczyzny, w Gwatemali rządził już krwawy dyktator, skrajny tradycjonalista – Jorge Ubico. Przełom nastąpił dopiero po rewolucji 1944 roku. Nowe demokratyczne władze umożliwiły Asturiasowi karierę dyplomatyczną. W 1946 roku wydał „Pana Prezydenta” w Meksyku, a w 1948 – w Buenos Aires. Ta edycja przyniosła powieści natychmiastowy sukces i międzynarodowe uznanie. Tymczasem w Gwatemali umiarkowane reformy społeczne i rolne wprowadzone przez demokratyczne rządy zostały brutalnie przerwane w 1954 roku przez zamach stanu zorganizowany przy wsparciu Stanów Zjednoczonych, chroniących interesy United Fruit Company. Reformy cofnięto, prawa ludności rdzennej Indian odebrano, a kraj pogrążył się w przemocy. Asturias został pozbawiony obywatelstwa. Do władzy doszedł Carlos Manuel Arana Osorio, fanatyczny morderca i równie fanatyczny antykomunista.
„Pan Prezydent” to oczywiście metafora. Powieść rozpoczyna się od zamordowania pułkownika Parralesa, które władza cynicznie wykorzystuje jako pretekst do rozprawy z politycznymi przeciwnikami. Ofiarami systemu stają się zwykli ludzie: biedacy, sieroty, kobiety oraz dawni sprzymierzeńcy reżimu. Na tym tle rozwija się główny wątek historii Miguela Ángela Face’a – eleganckiego i wpływowego protegowanego umacniającego swoją władzę prezydenta. Zakochuje się on w Camilii, córce generała Canalesa oskarżonego o udział w spisku. Ich uczucie stanowi kontrapunkt dla wszechobecnej przemocy i manipulacji. Face próbuje ocalić Camilię przed represjami, jednak ostatecznie sam pada ofiarą bezlitosnego systemu.
To zatem książka, którą można czytać nie tylko w krajach per se autorytarnych (albo takich, o które walczą ze sobą dwa niedemokratyczne reżimy; spójrzmy chociażby na obecny konflikt o Wenezuelę albo napięcia w Azji Południowej), ale i demokratycznych. To propozycja ważniejsza niż nibydemaskatorski (co celnie opisywał w ostatnim numerze „Małego Formatu” Rafał Stronk) „Kandydat” Jakuba Żulczyka. Poprzez narrację „magiczną”, jakby „odklejoną”, autor próbuje nazwać fenomen autorytaryzmu.
Jest to książka roku 2025, bo celnie opisuje nasze czasy, kiedy demokracja jest zagrożona. Jest to książka roku 2025 w Polsce, bo Kacper Szpyrka próbuje odnaleźć ten język wiele lat później, w zupełnie innej logice językowej od tej hiszpańskiej – bo naszej, polskiej.
Maria Magierska:
Sylwia Czubkowska „Bóg techy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem”, wyd. Znak Literanova
Adam Beckers „More Everything Forever: AI Overlords, Space Empires, and Silicon Valley’s Crusade to Control the Fate of Humanity”

Z tegorocznych książek bezapelacyjnie najlepszą była dla mnie wspaniała „More Everything Forever: AI Overlords, Space Empires, and Silicon Valley’s Crusade to Control the Fate of Humanity” Adama Beckersa – fizyka, który podjął się wyjaśnienia i zweryfikowania najgłośniejszych pseudonaukowych teorii uwielbianych przez amerykańskich miliarderów technologicznych. Dostaje się między innymi: efektywnym altruistom, zwolennikom terraformacji Marsa, longtermistom, wyznawcom osobliwości technologicznej i (niedoszłym) kolonizatorom kosmosu, neoreakcjonistom i paleolibertarianom.
Ich teorie i argumenty Beckers traktuje z naukową ciekawością, dekonstruując i kawałek po kawałeczku obnażając błędy logiczne, wygodne uproszczenia i niedopowiedzenia. Z nieco innej strony o tym, jak chciwość miliarderów (lub, jak kto woli, domyślne ustawienia kapitalizmu) zgubiły wolny internet, z dosadnością i swadą opowiada Cory Doctorow w „Enshittification: Why Everything Suddenly Got Worse and What to Do About It”. Książka wyrosła z eseju o tym samym tytule, który z kolei zrobił karierę jako termin idealnie chwytający rzeczywistość cyfrowej gospodarki i już dwukrotnie uzyskał tytuł słowa roku. „Gównowacenie” (polski przekład zaproponowany przez Jana Jęcza) to zjawisko stopniowego pogarszania się usług na platformach internetowych, które do granic możliwości eksploatują efekt sieci i fakt, że nie ma dla nich alternatywy. Doctorow świetnie wprowadza do ekonomii platform i wyjaśnia, co jest z tym nie tak. Polskie wydanie nadchodzi w tłumaczeniu Tomasza Markiewki w wydawnictwie Szczeliny.
Na polskim rynku pojawiła się też książka, która z powodzeniem mogłaby konkurować z Beckerem i Doctorowem. „Bóg techy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem” Sylwii Czubkowskiej to świetna relacja z tego, jak korporacje zmieniły rzeczywistość w niemal każdej dziedzinie życia. Co jest wyjątkowe, to skupienie Czubkowskiej na polskich realiach – gminach, które nie radzą sobie z centrami danych; badaczach, którzy przegrywają w walce na patenty; szkołach, gdzie w łazienkach może nie ma nawet papieru toaletowego, ale w których każda klasa wyposażona jest w tablicę cyfrową podarowaną przez jedną z wielkich firm technologicznych. Obraz, który wyłania się z „Bóg techów” nie napawa optymizmem, ale uświadomienie sobie realnej skali wpływu jest pierwszym krokiem do przygotowania skutecznej odpowiedzi.
***
Na koniec, chcielibyśmy się podzielić listem od naszej czytelniczki, który jest jednocześnie krótką recenzją książki wydanej w wydawnictwie „Kultury Liberalnej”, która była dla niej w tym roku ważną lekturą.
Dorota Malina: Karolina Wigura „Endo. Sztuka akceptacji choroby”, Biblioteka Kultury Liberalnej

Książka Karoliny Wigury „Endo” teoretycznie skierowana jest do kobiet – jak się dowiadujemy: bardzo licznych – dotkniętych endometriozą. Ja do nich nie należę, ale skusił mnie podtytuł – „Sztuka akceptacji choroby” – oraz zaintrygował fakt, że poważna historyczka idei, którą znam i cenię za przenikliwość i intelekt ostry jak brzytwa, zajęła się „miękkim”, „ludzkim” tematem, jakim jest choroba, w dodatku kobieca. Natychmiast zestrofowałam się za to dziecinne myślenie, które wkłada ludzi do szufladek. Ewidentnie niczego nie nauczyłam się od czasów podstawówki, kiedy zdumione odkryłyśmy z przyjaciółką, że nasza bezlitosna matematyczka ma dzieci (wyobrażałyśmy sobie chyba, że cały czas po szkole spędza na układaniu piekielnie trudnych równań).
W swojej książce Karolina Wigura sprzeciwia się takiemu oddzielaniu psyche od fizys. Pokazuje, że ciało poważnej pani profesor nie służy wyłącznie transportowaniu głowy – to ciało, które daje przyjemność, daje życie i – w jej przypadku – sprawia piekielny ból. Autorka odrzuca też grubą kreskę oddzielającą człowieka od jego choroby. Owszem, nie można redukować ludzi do diagnoz, stąd starannie mówimy teraz o „osobach z niepełnosprawnościami” albo „ze schizofrenią”. Niemniej jednak nie sposób zaprzeczyć, że choroba przewlekła tak mocno wrasta w nasze życie i tożsamość, że trudno tu o wyraźne granice.
Nie mam endometriozy, ale mam, jak każdy człowiek, o czym pisze Wigura – swoje choroby. Zresztą endokrynologiczne: nieustanna huśtawka hormonów sprawia, że czasem już sama nie wiem, czy jestem zła albo smutna ze względu na chemię w mózgu, czy tak zwany „trudny charakter”. W książce „Endo” znalazłam mnóstwo wskazówek, porad i refleksji, które mogłam odnieść bezpośrednio do siebie: jak się nie obrażać na niesprawiedliwy świat (higienę życia mam celującą, a i tak choruję), jak nie obarczać chorobą bliskich, a nawet, o zgrozo, jak doceniać płynące z niej pożytki. I nie chodzi tu o wymuszony optymizm z magazynów psychologicznych („Jestem chora? Super, mogę poleżeć w łóżku:), raczej o głębszą refleksję nad tym, czego nauczyło mnie życie z chorobą. Może cierpliwości? Wytrwałości? Proszenia o pomoc? Wykorzystywania szczelin między napadami bólu? (O ile dobrze zrozumiałam, zalążek „Endo” powstał z kwadransów filozofowania po rekonwalescencji).
Uważam, że książka „Endo” to pozycja dla każdego. Nie tylko dlatego, że każdy czasem choruje. Również dlatego, że endo to z greckiego „wewnątrz”. A dzięki książce Karoliny Wigury zdajemy sobie sprawę, jak mało wiemy o tym, co inni przeżywają w środku. To wspaniała lekcja akceptacji choroby, mądrego podejścia do życia i empatii.